Agnieszka Szykuła – absolwentka Liceum Plastycznego w Zamościu, Edukacji artystycznej w zakresie sztuk plastycznych w Instytucie Sztuki UMCS oraz Historii Sztuki KUL. W 2010 r. uzyskała tytuł doktora nauk humanistycznych w dziedzinie historii sztuki na podstawie rozprawy „Rzeźba sakralna w kręgu wpływów Ordynacji Zamojskiej 1589–1806”, napisanej pod kierunkiem ks. prof. Ryszarda Knapińskiego. Laureatka konkursu im. ks. prof. Szczęsnego Dettloffa, organizowanego przez Stowarzyszenie Historyków Sztuki na prace naukowe młodych członków stowarzyszenia. Stypendystka Prezydenta Miasta Zamość w 2012 roku. W 2020 roku roku po raz pierwszy, a w 2023 roku po raz drugi otrzymała Wawrzyn Pawła Konrada w konkursie „Książka Roku Lubelszczyzny”, organizowanym przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną im. H. Łopacińskiego w Lublinie.
W latach 2008-2019 redaktor „Zamojskiego Kwartalnika Kulturalnego”, od 2020 roku dyrektor Biblioteki Publicznej Gminy Łabunie. Publikuje na łamach czasopism naukowych, popularnonaukowych, regionalnych oraz zagranicznych. Autorka i współautorka kilkunastu książek, m.in. Od Karola Burzyńskiego do Michała Wurtzera młodszego Warsztat rzeźbiarski 2. poł. XVIII wieku w Ordynacji Zamojskiej (2013), Matka Boska Krasnobrodzka. Szafarka Łask, Pocieszycielka Zamojszczyzny… Przedstawienia Matki Boskiej adorującej Dzieciątko, powstałe z inspiracji wydarzeniem w borze pod Krasnobrodem 1640 roku (2015), Wokół dworu i pałacu w Łabuńkach 1771-1944 (2015), Morawianie w dobrach Łabuńki Teofili z Grzębskich Karnickiej (2022), Bajkopisarka. Ostatnia dziedziczka Skierbieszowa (2023). Pisze ikony, interesuje się medycyną holistyczną i naturalnymi metodami leczenia.
Zastanawiam się jak rozpocząć naszą rozmowę, od Twoich ikon czy książek?
Na początek najlepszy jest początek.
Czyli Szczebrzeszyn, bo tam się urodziłaś?
Tak. Szczebrzeszyn był w moim życiu na chwilę, tam mieścił się szpital, w którym się urodziłam. Wtedy moi rodzice mieszkali w Niedzieliskach niedaleko Szczebrzeszyna, bo to są rodzinne strony mojej mamy. Jako młode małżeństwo, zamieszkali przy mojej babci. Spędziłam tam tylko kilka lat, ale odwiedzam to miejsce, lubię te rejony. Noszę je w sercu i czuję do nich sentyment, dlatego czasem o nich piszę.
Później Twoja rodzina zamieszkała w Łabuńkach?
Tak, po sąsiedzku z naszym domem jest mój rodzinny. Szkołę podstawową kończyłam w pałacu w Łabuńkach. Jedna z moich książek dotyczyła właśnie tego pałacu, bo to jest bardzo ciekawy zabytek. Myślę, że szkolne lata spędzone w tym miejscu w pewnym stopniu ukształtowały moje zainteresowania. Mury pałacu, sale ze sztukateriami, rzeźby – chłonęłam to wszystko, nasiąkałam tym. Potem zaczęła się moja zamojska historia, bo do szkoły średniej poszłam do Liceum Plastycznego w Zamościu. To jest duża zasługa moich rodziców, którzy wspierali mnie w moich zainteresowaniach. Mój wybór szkoły średniej to również zasługa mojej nauczycielki plastyki w szkole podstawowej, pani Beaty Juśko, z którą do tej pory utrzymuję kontakt. Ona zobaczyła we mnie być może talent, ale przede wszystkim rozbudziła we mnie duże zainteresowanie sztuką. Przez dwa ostatnie lata szkoły podstawowej wzięła mnie pod swoją opiekę i przygotowywała do egzaminów do liceum plastycznego. W dużej mierze dzięki niej dostałam się do tego liceum. Szkoła średnia to był najfajniejszy okres w moim życiu. Młodość połączona z tym, że można robić to, co się lubi jest bardzo atrakcyjna. Liceum plastyczne dawało mi taką możliwość. Poza tym, z perspektywy czasu myślę, że dawało mi też szansę na samodzielność w tworzeniu. Na zajęciach nie było odtwarzania, powtarzania schematów, tylko twórcze działanie. Miałam tam decyzyjność, możliwość wyboru co i jak maluję, co i jak rzeźbię itd.
Jaką specjalizację wybrałaś w liceum?
Byliśmy jednym z ostatnich roczników, który miał w programie tkaninę artystyczną. Lubiłam krosna, włóczki, farbowanie włóczek. Wciąż lubię otaczać się tkaninami, ich różnymi strukturami i wzorami. Wybrałam więc tkaninę i potem, po latach do niej wróciłam. Już po studiach poszłam kiedyś do liceum plastycznego i poprosiłam o wypożyczenie krosna. Moi pedagodzy zgodzili się i dzięki temu tkałam w domu. Pamiętam, że w liceum byłam po prostu pracowita.
Chcesz powiedzieć że nie byłaś wielkim talentem artystycznym?
Nie byłam. Cała moja klasa zdawała egzaminy do Akademii Sztuk Pięknych, w Gdańsku, w Częstochowie, Krakowie, Warszawie. Było nas dwadzieścia kilka osób, z częścią nadal utrzymuję kontakt. Wszyscy byliśmy ambitni, wszyscy poszliśmy na studia artystyczne. Teraz co najmniej pięcioro z nas to wykładowcy akademiccy, osoby z tytułami doktora ukierunkowane na sztukę. Większość z nas nadal ma potrzebę tworzenia i tworzy.
Jaką akademię Ty wybrałaś?
Chciałam się dostać na Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie, na grafikę, bo pod koniec liceum wymyśliłam, że będę wielkim grafikiem. Było mnóstwo kandydatów na ten kierunek, nie dostałam się. Dostałam się natomiast na historię sztuki na KUL w Lublinie. Myślałam, że to będzie na chwilę, że po roku znowu spróbuję dostać się na ASP. Ale zostałam.
Jednak zaczęłaś również studia plastyczne. Dlaczego?
Po roku dostałam się na edukację plastyczną na UMCS w Lublinie. Nie zrezygnowałam jednak z historii sztuki. Zostałam już na obu kierunkach i w sumie moje studia trwały sześć lat. Poszłam na UMCS, bo brakowało mi artystycznej pracy manualnej. Tęskniłam za tworzeniem, a na tych studiach było rysowanie i malowanie na dużym formacie, rzeźba, fotografia, litografia, linoryt. Lubiłam swobodę i możliwość tworzenia, którą dawały mi te studia. Równolegle, chyba od trzeciego roku miałam zajęcia z ikonopisarstwa. Bardzo się z tego cieszyłam, bo to było dla mnie coś nowego. Nie miałam wtedy dużo czasu, ale mimo to, jak już zaczynałam pisać ikony, to na długo przy tym zostawałam. Z tych możliwości, które dawały mi studia, wybierałam to, co mi najbardziej pasowało. Ikonopisarstwo miałam na obu uczelniach, ale metody pisania ikon były trochę inne. Do tej pory pracuję metodą pani magister Leokadii Stuczyńskiej, która uczyła mnie na KUL.
Robiłaś je przez te wszystkie lata od czasu studiów?
Tak, od tamtego czasu piszę ikony. Jak nie tworzę ikon, to czegoś mi brakuje. To jest chyba jakiś rodzaj terapii. Przy ikonie się uspokajam, coś sobie równoważę. Do pisania ich nie potrzebuję dużego warsztatu, wielkich przestrzeni. Ta forma twórczości sprawiła, że kiedy już założyłam rodzinę, urodziłam córki, to mogłam sobie zawsze wygospodarować blat stołu i pisać. To nie miało zapachu, nie zajmowało miejsca i nikomu nie przeszkadzało. Teraz już moje córki zaczęły malować i też siadają ze mną do pisania ikon. Moim marzeniem jest pracownia, również dostępna dla turystów i myślę, że ona powstanie. Wtedy naprawdę będę miała satysfakcję i będę czuła się spełniona na ten moment.
Do pisania ikon nie potrzeba dużo miejsca, ale chyba dużo cierpliwości.
Jestem raczej szybkim człowiekiem. Ikony to naprawdę jest jakiś fenomen, bo siadam do nich i ta praca mnie jakoś porządkuje. Na pewno trzeba mieć dobry warsztat malarski, poczucie proporcji, znajomość spoiw oraz użycia ich w kolejnych warstwach.
Mimo Twoich artystycznych działań, doktorat napisałaś z historii sztuki, która początkowo miała zagościć w Twoim życiu tylko na rok.
Nigdy wcześniej bym nie pomyślała, że w ogóle będę robić doktorat. Chodziłam do wiejskiej szkoły, potem do liceum plastycznego, czytanie książek nie było tam czymś szczególnie ważnym. Ale potem znalazłam się w Lublinie i pojawiła się Biblioteka Główna UMCS, Biblioteka Główna KUL, Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Łopacińskiego w Lublinie. Wszędzie były książki, a ja miałam możliwość poznawania ich. Pamiętam, jak w sobotę brałam kawę w termosie i przez pół dnia siedziałam w bibliotece przeglądając te piękne książki. Oczywiście nie chodziło tylko o to, że one były piękne, chociaż ta estetyka też była dla mnie ważna, ale one były szalenie interesujące. Potem okazało się, że jest Archiwum Państwowe w Lublinie, w którym zaczęłam bywać od trzeciego roku studiów, kiedy pisałam różne prace seminaryjne. Pierwsza z nich była właśnie o Łabuńkach. Ktoś mnie pokierował do archiwum i już tam zostałam. Do tej pory pracuję w oparciu o materiały archiwalne. W międzyczasie zainteresowałam się genealogią. Zrobiłam również swoje drzewo genealogiczne. Obecnie czasem szukam komuś przodków, opracowuję drzewa genealogiczne. W województwie lubelskim jest dużo pasjonatów, którzy wszystkie księgi zinwentaryzowali i opisali. One są dostępne w Internecie, nie muszę jeździć do archiwum i siedzieć tam godzinami.
Czego dowiedziałaś się o sobie i swojej rodzinie tworząc to drzewo?
Skąd tu przyszli i dlaczego, jakie uprawiali zawody. Moja córka ma na imię Pola, a jej praprababcia miała na imię Apolonia. Okazało się, że Szykuła był w Łabuńkach już w 1715 roku. Naprawdę fajnie było się dowiedzieć, że moi przodkowie od tak dawna byli w Łabuńkach. Może dlatego miałam potrzebę, żeby tutaj żyć, tak jak oni. Drzewo genealogiczne od strony taty zrobiłam do 1715 roku, u mamy historia urywa się na pradziadku Błaszczaku, który przyjechał tutaj z Krzeszowa nad Sanem, a był nieślubnym dzieckiem mojej prababki Agnieszki.
Wróćmy do doktoratu. Wybór tematu był dla Ciebie prosty?
Tak, nie miałam wątpliwości. Niektórzy robią doktorat, bo chcą być doktorem. U mnie było inaczej. Skończyłam studia i obie moje prace magisterskie dotyczyły archiwów, to były monografie cerkwi. Praca na UMCS dotyczyła monografii nieistniejącej już cerkwi w Łabuńkach. Jeszcze kiedy byłam dzieckiem, powtarzano mi „O, tu była cerkiew”. Ale bardzo mnie ciekawiło jaka ona była, jak wyglądała z zewnątrz i wewnątrz. W swojej pracy odtworzyłam ją, przeanalizowałam wyposażenie, zrekonstruowałam wnętrze. Na KUL zrobiłam natomiast pracę o cerkwiach dla całego dekanatu zamojskiego. Ta praca została dostrzeżona i uhonorowana Nagrodą Rektora. Już wtedy wiedziałam, że chcę studiować dalej, bo chciałam dowiedzieć się więcej o moim regionie, o Zamojszczyźnie, o Łabuńkach i okolicy. Wokół kościoła w Łabuniach stoi dwadzieścia jeden rzeźbionych figur. Zawsze zastanawiałam się kto je zrobił, kiedy i dlaczego. Ta ciekawość sprawiła, że mój doktorat dotyczył rzeźby. Temat krystalizował się już w trakcie magisterki, więc jak wchodziłam w doktorat to z pewnym zapleczem wiedzy. Robiłam go u księdza profesora Ryszarda Knapińskiego na KUL. Dużym uznaniem było dla mnie to, że recenzentami tej pracy było dwóch wybitnych specjalistów w tym temacie. To był świętej pamięci profesor Kowalczyk, do którego jeździłam na Polską Akademię Nauk na konsultacje i Piotr Krasny ze Szczebrzeszyna, historyk sztuki, dyrektor Instytutu Historii Sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Podążałam w swojej pracy tropem badań, które Oni zaczęli. W dużym stopniu pomogły mi działania Jakuba Sito z Polskiej Akademii Nauk, który ma przodków w Zamościu. Profesor Kowalczyk pochodzi z biłgorajskiego Goraja, tam się urodził. Niektórzy historycy sztuki chyba dość sentymentalnie i emocjonalnie podchodzą do swojej pracy, chcą badać swoje tereny.
Tkaniny, ikony, cerkwie, rzeźby… Dużo tego u Ciebie.
U mnie wszystko się przeplata. Zawsze tak było i jest. Jako historyk sztuki, już jako doktorantka dużo jeździłam po Polsce, żeby oglądać i fotografować rzeźby. Zaczęłam też współpracę z Polską Akademią Nauk. Okazało się, że czasem, jak odwiedzałam kościoły, to spotykałam konserwatorów, którym jako osobom zajmującym się obiektami zabytkowymi, potrzebna była pomoc historyka sztuki, który od strony historycznej mógł im opowiedzieć o zabytku. W ten sposób poznałam Stanisława Kłosowskiego, konserwatora dzieł sztuki z Krakowa, któremu wiele zawdzięczam, który nauczył mnie dużo metodyki. Często podglądałam konserwatorów przy pracy, pozłotnictwo rzeźb i ikon to jest ta sama technika. Mój doktorat trwał trzy lata, ale ten czas pozwolił mi poznać osoby, z którymi znajomości trwają do dziś. Mogę zgłosić się do nich z prośbą o poradę naukową, czy porozmawiać o wspólnych zainteresowaniach, mimo że mieszkam w małych Łabuńkach pod Zamościem.
Na podstawie doktoratu powstała książka, na wydanie której otrzymałaś Stypendium Prezydenta Miasta Zamość. Tak się zaczęło Twoje pisanie książek?
Tak. Pisanie jest dla mnie porządkowaniem, układaniem pewnych informacji. Służy mi do tego, żeby uporządkować to, czego się dowiedziałam. Zawsze piszę o tym, co jest związane z moim życiem, co pochodzi przede wszystkim z pola serca. Najczęściej piszę o Zamojszczyźnie, o Łabuńkach i okolicy. Wracam też do Szczebrzeszyna i jego okolic, bo to moje doświadczenia z dzieciństwa. Teraz na przykład powstaje monografia cmentarza parafialnego w Szczebrzeszynie, we współautorstwie z panem Janem Makarą.
Mam taki nawyk, że weryfikuję okolicę. Widzę wysokie, stare drzewa, więc wiem, że tam coś kiedyś musiało być. I musiało to być dawno temu, bo te drzewa mają swoje lata. Może dwór, może jakaś kapliczka? Jeśli kapliczka, to dlaczego w tym miejscu? Było tam skrzyżowanie dróg, a może jakiś wypadek, a może zakręt? Zauważyłam, że na terenach Ordynacji Zamojskiej jest wyjątkowo dużo figur Jana Nepomucena. Dlaczego? Lubię sprawdzać takie rzeczy.
Wszędzie tak weryfikujesz otoczenie, czy tylko w swoich okolicach?
Innych terenów jakoś nie czuję. Czuję te nasze i o nich piszę. Z nimi chyba się utożsamiam. Chociaż opracowałam też tematy związane z Podkarpaciem, a mianowicie napisałam monografie kościołów w Brzezinach i Krzeszowie nad Sanem, który jest trochę zamojski. Zrobiłam również opracowanie historii źródełek uznanych za cudowne w okolicy Leżajska i Lipin, które leżą w powiecie biłgorajskim. Każdy temat, który opracowałam bardzo mnie interesował. Zawsze pcha mnie twórcza ciekawość. Dowiedzieć się czegoś, zebrać informacje i spisać je – to moje cele.
Ile monografii masz już na swoim koncie?
Chyba piętnaście.
Masz pomysły na kolejne?
Tak. Mam dwie rozpoczęte prace. To jest monografia cmentarza w Szczebrzeszynie, o której wspominałam. Ponadto wracam do Brzezin na Podkarpaciu i tematu osiemnastowiecznych rzeźb.
Powiedziałaś, że pisanie porządkuje Ci informacje. Dlaczego zdecydowałaś się wydawać?
Wydawanie to już inna sprawa. Zawsze mówię, że to już ostatnia książka, jaką wydaję, ale tak się nie dzieje. Chyba głównie dlatego, że bardzo lubię spotkania z czytelnikami. To odbiorcy pokazali mi, że informacje, które zbieram mogą być ciekawe dla innych. Kiedy widzę, że czytelników interesuje to, o czym piszę, to znowu wydaję kolejną książkę. Moja pierwsza książka, która powstała w oparciu o doktorat była pięknie wydana w lubelskim wydawnictwie Werset. Jest świetna pod względem edytorskim. Doktorat to były dwa tomy, z czego na jeden składają się zdjęcia. Mirosław Pieńkowski i cały zespół wydawnictwa bardzo mi pomogli. W tym samym miejscu była wydawana również książka o Matce Boskiej Krasnobrodzkiej, co jest dużą zasługą księdza Eugeniusza Derdziuka. Każda inna pozycja była już wydawana w Zamościu i większość pracy redakcyjnej spoczywała na mnie. Zawsze sama organizuję redakcję, korektę czy skład, i potem, z gotowym materiałem idę do drukarni. Bardzo mi w tym pomaga doświadczenie z pracy w Zamojskim Kwartalniku Kulturalnym.
Mam świadomość, że moje książki nie mają zasięgu ogólnopolskiego, bo kogo z drugiego końca Polski interesuje skarb w butelce znaleziony wiosną na ugorze w Łabuńkach Pierwszych albo historia grupy Morawian, którzy w XIX wieku opuścili swoje ojczyste strony i osiedlili się w Łabuńkach. To są lokalne historie, skierowane na przykład do przewodników turystycznych czy lokalnych pasjonatów, których znam między innymi z kwartalnika, i którzy są zainteresowani swoją małą ojczyzną.
Wspomniałaś o Zamojskim Kwartalniku Kulturalnym. Jak do niego trafiłaś?
Po studiach wróciłam do domu i szukałam stażu w Zamościu. Pamiętam, jak szłam od ulicy Lubelskiej i zastanawiałam się gdzie pójdę do pracy. Zależało mi, żeby to było miejsce, które wiąże się z kulturą, takie jak dom kultury, muzeum, archiwum czy instytucja związane z ochroną zabytków. W kilku miejscach trochę mnie znali, bo miałam u nich praktyki studenckie. Pierwsze odezwało się do mnie Archiwum Państwowe w Zamościu. Tam było wspaniale, miałam dostęp do wielu materiałów, w tym o Ordynacji Zamojskiej, o Łabuńkach, o przodkach. Archiwum wydawało swój archiwariusz, w którym zaczęłam publikować. Wtedy też zaniosłam swój pierwszy artykuł do Zamojskiego Kwartalnika Kulturalnego z propozycją publikacji. I został on przyjęty i opublikowany.
Oczy Ci się świecą, jak o tym mówisz.
Już wtedy czułam, że moja mała ojczyzna mnie pochłania. Ale równolegle pochłonęło mnie to, z czym zetknęłam się w archiwum w Zamościu, czyli cały region zamojski, Zamość, Zamoyscy, Ordynacja Zamojska. Archiwa dotyczące ordynacji były dla mnie szalenie interesujące, poznawałam różne zawody, które wykonywano w tamtym okresie, metryki Katedry Zamojskiej, przeróżne koligacje. Z historyka sztuki zrobił się ze mnie archiwista historyk. To również były moje pierwsze kontakty i rozmowy ze wspaniałymi ludźmi z Zamościa – świętej pamięci panią Bogumiłą Sawą, panią Ewą Lorenz, Józefem Niedźwiedziem, Andrzejem Kędziorą, Ewą Prusicką, którzy pracowali w instytucjach związanych z konserwacją zabytków. Jestem wdzięczna losowi, że zetknęłam się z Nimi, ich ogromną wiedzą, jakością pisania, analizowaniem historii, badaniem regionu. Ci badacze pracowali jeszcze w czasach, kiedy Zamość był miastem wojewódzkim, nie było delegatur tylko urzędy, było więcej środków na badania. Potem już nigdy nie było tak dobrze.
Chłonęłam wiedzę archiwalną o Zamościu, o Łabuńkach i już wtedy krystalizowała się moja mała ojczyzna. Robiłam doktorat i jeździłam do Lublina, i miałam już na swoim koncie pierwszy artykuł w kwartalniku. Kiedy mój staż się skończył, to miałam tylko zlecenie w archiwum i chyba wakacyjną pracę w bibliotece w Łabuniach. I okazało się, że będzie wydawany ZKK o Gminie Łabunie. Zaproszono mnie okazjonalnie do społecznej redakcji tego numeru. I już tam zostałam. Małgosia Mazur, która była wtedy redaktorem odeszła do Tygodnika Zamojskiego, a ja poszłam na jej miejsce. Musiałam zaskarbić sobie zaufanie swoją działalnością i ówczesny dyrektor Zamojskiego Domu Kultury, pan Stanisław Rudy przyjął mnie – nowicjusza – do odpowiedzialnej pracy redaktora Zamojskiego Kwartalnika Kulturalnego.
Przepracowałaś ponad dziesięć lat jako redaktor ZKK.
Tak, tyle lat w jednym miejscu. Nadal publikuję w kwartalniku. Dzięki tej pracy miałam okazję poznać wielu ludzi związanych z zamojską kulturą. Wiele osób spotkałam też jakby na nowo, np. swoich pedagogów.
Jednak kiedy okazało się, że mogę ubiegać się o pracę w bibliotece w Łabuniach, to złożyłam podanie i ją dostałam. Przyszłam do zamkniętej biblioteki, bo wtedy wszystko było pozamykane z powodu pandemii. Przez pierwsze pół roku nie bardzo miałam jak się wykazać, ale może to było mi potrzebne, bo spokojnie mogłam się wdrożyć w nowe obowiązki.
Od kilku lat jesteś dyrektorem biblioteki. Jak widzisz swoją rolę w tym miejscu?
Nasza biblioteka nie jest miejscem, gdzie dostaje się książki i tyle. Organizujemy w niej dużo przedsięwzięć, np. zajęcia dla dzieci w ferie i wakacje, konkurs przeciw przemocy „Mówimy nie”, konkurs plastyczny „Mój pupil” z okazji Dnia Kota w lutym, Narodowe Czytanie, Tydzień Bibliotek itd. Robimy też warsztaty plastyczne czy florystyczne. Uczymy dzieci, że warto pójść na łąkę i do lasu, zobaczyć co tam rośnie, a potem zrobić coś fajnego z kwiatów, liści, nasion.
Mam mnóstwo możliwości działania. Wiem, że nie wytrzymałabym w takiej bibliotece, gdzie nic się nie dzieje. Organizujemy również spotkania z seniorami, które sprawiają, że sama się czegoś dowiaduję, np. o Cyganach, którzy tutaj wędrowali z taborami albo o Żydach, którzy tu sprzedawali ubrania. Mamy w bibliotece salę wystaw, gdzie robimy ekspozycję prac dzieci z naszej gminy czy wystawy pokonkursowe. Korzystam z możliwości jakie daje bliskość Zamościa i uprzejmości znajomych, którzy czasem przyjeżdżają np. z jakąś prelekcją. To miejsce jest nie tylko biblioteką, jest też domem kultury. Współpracujemy z przedszkolem, ze szkołą, z weterynarzem, z Misjonarzami Krwi Chrystusa w Łabuńkach, z siostrami franciszkankami, z Nadleśnictwem Tomaszów Lubelski, Zespołem Parków Krajobrazowych czy gminnym ośrodkiem pomocy społecznej. To też jest duża wartość, to jest kopalnia wiedzy i pomysłów, bardzo sobie cenię tą współpracę.
Ludzie kojarzą mnie nie tylko jako panią z biblioteki, ale też jako osobę, która pisze ikony, którą można o coś zapytać. Jak ktoś ma dziecko w czwartej klasie i na historii w szkole jest panel o małej ojczyźnie, to wie, że może do mnie zadzwonić, bo opowiem o legendach naszego regionu.
Chyba dobrze Ci w tej pracy?
Dobrze, bo ja jestem człowiekiem, który musi mieć możliwość podejmowania pracy różnorodnej i twórczej. Paragrafy, artykuły, urzędowe sprawy, to świat, w którym bym się nie odnalazła. Właściwie chyba znalazłam swoje miejsce, a jak będzie dalej, to zobaczymy. Na pewno ważne jest dla mnie, żeby lubić swoją pracę i żeby się przy niej rozwijać. Bez tego byłoby mi trudno. Mam to szczęście że zarówno praca w kwartalniku, jak i w bibliotece dają mi możliwość rozwoju, a to jest dla mnie niezwykle istotne.
Tak mnie życie rzuca i daje takie możliwości, że ciągle dowiaduję się czegoś nowego. Mój dziadzio Szykuła taki był. I mój stryj taki jest. Rodzice może bardziej zapracowani, ale tato brał nas wszędzie, na łąkę, nad rzekę, nad stawy. Jest gołębiarzem, więc gołębie i przyroda zawsze mi towarzyszyły. Moja młodsza córka Pola też ma taką ciekawość. Teraz mam dom pełen kamieni, muszli, liści i gałęzi, które przynosi. Druga córka, Gabrysia jest uzdolniona plastycznie. Ja w jej wieku szłam z psem na łąkę, żeby przepinać krowę. Ona, już chodzi na zajęcia plastyczne. W ubiegłym roku zdobyła złoty medal na Międzynarodowym Konkursie Młodych Ilustratorów w Rumunii. Teraz dostała wyróżnienie na konkursie w Portugalii.
W naszej rozmowie pojawia się dużo osób, które spotkałaś na swojej drodze. Jakie spotkania były tymi najważniejszymi?
To są przede wszystkim moi rodzice, z ich miłością i cierpliwością do mnie. Jestem wdzięczna, że dawali mi swobodę poszukiwania, możliwości realizacji i mieli do mnie zaufanie. Mam teraz córkę, która dojrzewa i widzę, że wielu rzeczy nie mogę jej zabronić, że jest taka luźna granica między zaufaniem a regulowaniem, tak żeby ją sprowokować samą do myślenia. Rodzice mi dali swobodę, nie ograniczając moich możliwości. Nie mówili mi np. gdzie muszę iść na studia. Dzięki nim miałam spokojne dzieciństwo na wsi, sianokosy, żniwa, gołębie… Spokój i cisza. To dzieciństwo zaowocowało również miłością do przyrody, kwiatów, ziół. Zrobiłam kurs ziołolecznictwa.
Ważna jest dla mnie linia od przodków, którzy byli, tak samo jak ja zainteresowani przeszłością. I może nie tyle mi to wpoili osobiście, co ja od nich jakoś podskórnie to otrzymałam i rozwijam. Mam dużo rodzeństwa, stryjecznego i ciotecznego, w ogóle mam dużą rodzinę i w tej rodzinie jest siła.
Na drodze muszą być ludzie, z ludźmi trzeba umieć żyć. Oprócz rodziny i przodków ogromną rolę odegrali pedagodzy, już od końca podstawówki, między innymi wspomniana wcześniej Beata Juśko. Potem nauczyciele w liceum i nieodżałowana, przedwcześnie zmarła Anna Tkaczyk. Była moją nauczycielką malarstwa w liceum plastycznym. Tak samo często rozmawiała z nami o malowaniu, rysowaniu, konturach i cieniu, co o życiu.
Osoby, które poznałam podczas pracy w ZKK, i z którymi współpracuję do dziś, np. mój pierwszy przełożony z Domu Kultury, Stanisław Rudy czy Iza Winiewicz-Cybulska, historyk sztuki, która prezentuje niezwykle wysoką jakość pracy. Ogromną rolę w moim życiu odgrywają ludzie z pasją. Mam dużo wdzięczności za to, że na mojej drodze są ludzie, w pamięci których dobrze się zapisałam. Chyba głównie swoją szczerością. Wydaje mi się, że jak jest szczerość, to u samego źródła człowieka jednak jest dobro a nie zło.
Życzę Ci wielu ludzi z pasją na Twojej drodze i pracowni, w której będziesz pisać ikony. Dziękuję za nasze spotkanie.
Dziękuję bardzo.
fot. ze zbiorów Muzeum Regionalnego w Janowie Lubelskim
Zrealizowano w ramach stypendium artystycznego Prezydenta Miasta Zamość.
Kilka prac Agnieszki Szykuły.