Jerzy Tyburski – absolwent Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Zamościu. W 1989 roku uzyskał dyplom na Wydziale Historii Sztuki Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W latach 1986-89 uczęszczał na zajęcia w pracowni malarstwa prof. Mariana Stelmasika i adiunkta Jacka Wojciechowskiego w Instytucie Wychowania Artystycznego na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Dwukrotny stypendysta Ministerstwa Kultury i Sztuki. Ukończył studia podyplomowe SGH w Warszawie – dyplom Menadżer Kultury. Od 2002 roku pełni funkcję dyrektora BWA Galerii Zamojskiej w Zamościu.
Członek Związku Polskich Artystów Plastyków. Uczestnik kilkudziesięciu wystaw indywidualnych i zbiorowych. Laureat wielu nagród i wyróżnień, m.in.: wyróżnienie miesięcznika Art&Business „Obraz roku 2001” (2002), nagroda Ogólnopolskiego Konkursu Malarskiego „Autograf” (2004), nominacja w kategorii Zamojska Osobowość Roku „Morando” 2012, Odznaka Honorowa „Zasłużony dla Kultury Polskiej” (2017), Nagroda Kulturalna Województwa Lubelskiego (2022).
Jego prace znajdują się w zbiorach: BWA-Galeria Zamojska, Galeria ZPAP w Lublinie, Muzeum Miasta Wrocław, Muzeum Kresów w Lubaczowie oraz w kolekcjach prywatnych w kraju i za granicą.
Urodziłeś się w Lubaczowie. Jaka historia doprowadziła Cię do Zamościa ?
To była decyzja moich rodziców. Miałem chyba dziesięć lat, jak postanowili, że przenosimy się do Zamościa po lepsze życie. Przeżyłem to strasznie, to był dla mnie wielki dramat. Ta przeprowadzka do zupełnie obcego miasta, do mieszkania na trzecim piętrze, przerwała mi dzieciństwo. Nikogo tu nie znałem, nic tu nie miałem, tylko strasznie złamane serce. Moje dzieciństwo w Oleszycach niedaleko Lubaczowa było piękne, właściwie mieszkałem w raju. Otaczały mnie pola, łąki, pagórki. To było moje pierwsze miejsce na świecie, tam się rozwijałem. Znałem tam każdy zakątek, każde miejsce w drodze do szkoły i z powrotem. Jak wychodziłem ze szkoły, to po prawej stronie był sklep żelazny, w którym pan w czarnym surducie, z rękami czarnymi od gwoździ ważył je i sprzedawał. Dalej był ośrodek służby zdrowia. Potem po lewej stronie stała drewniana chałupa, gdzie chodziłem z mamą mierzyć spodnie, które szyła mi krawcowa. Była najlepszą krawcową w okolicy. Po prawej stronie wznosiło się wzgórze, a na nim kirkut z ogromną ilością macew. Ten cmentarz żydowski był dla mnie niesamowitym miejscem, dość mrocznym, które robiło spore wrażenie. Dalej, po lewej stronie było kino „Gwiazda”, gdzie przeżywałem swoje prawdziwe pasje. Uwielbiałem kino i zostało mi to do tej pory. Pamiętam „Kota w butach”, „Tych wspaniałych mężczyzn na swych latających maszynach”, „Szczęki”. Były tam drewniane krzesła, które trzeszczały pod wpływem emocji. Wspaniałe kino. Obok niego znajdowała się wielka świetlica, gdzie każdej zimy przychodził Dziadek Mróz ze srebrną brodą i rozdawał dzieciom prezenty. Pamiętam, że ojciec robił mi różne stroje, bo jako dziecko lubiłem być aktorem, lubiłem robić różne sztuczki i przebierać się. Zawsze byłem szeryfem albo kowbojem z kapeluszem, kaburą na broń itd. I byłem też wtedy jednym z najlepszych piłkarzy na boisku. Mam mnóstwo pięknych wspomnień z tych czasów.
Przeniosłam się w wyobraźni do Twoich Oleszyc. Odwiedzasz je czasem?
Jestem tam co roku, oddycham tym powietrzem. Niektórzy pukają się w czoło, że wciąż tam wyjeżdżam, ale robię to. Jeżdżę tam sam, płaczę, modlę się przed ołtarzem, który pamiętam z dzieciństwa. Kocham tamte strony i „moje” Oleszyce. Trochę się to wszystko pokurczyło. Pejzaż jest nieco inny, ale są miejsca, które nie zmieniły się od wieków. Ludzie się pochowali, ale zawsze staram się ćwiczyć pamięć i wyobraźnię, i przypominam sobie nazwiska z dziennika szkolnego, alfabetycznie. Znajomi z dzieciństwa raczej nie chcą utrzymywać kontaktów, wielu ludziom życie nie wyszło, mają jakieś kompleksy. Mimo wszystko mój rocznik – sześćdziesiąty czwarty – był bardzo dobry. Ostatnio nawiązałem serdeczne kontakty z ludźmi z Historii Sztuki. Czterdzieści lat po inauguracji roku akademickiego na KUL przyjechało prawie trzydzieści osób z całego świata.
W Oleszycach została jakaś Twoja rodzina?
Nie mam tam żadnej rodziny. To były rodzinne strony mojej mamy, która pochodzi z Rudy Różanieckiej. Dziadkowie już nie żyją, są pochowani na cmentarzu w Płazowie. Babcię wspominam bardzo dobrze, dała mi dużo ciepła. Nie mówiąc już o mamie, z którą byłem bardzo blisko. Jej miłość była bezwarunkowa. Jeśli coś przeskrobałem, to zawsze mi wybaczała. Mam dwie siostry, byłem takim rodzynkiem między nimi. Mama kochała mnie w sposób szczególny, byłem dla niej zawsze bardzo ważny i bardzo przez nią kochany.
Obecnie tej rodziny jest trochę w Jarosławiu i Nowym Siole koło Lubaczowa. Tak, jak wspomniałaś urodziłem się w Lubaczowie. Od wielu lat utrzymuję kontakty z Muzeum Kresów, które organizuje świetny Międzynarodowy Konkurs Rysunku. Zapraszali mnie kilka razy na przeglądy plastyki lubaczowskiej. Teraz już to trochę przycichło, ale to była dobra współpraca.
Rodzice byli zadowoleni ze swojej decyzji o przeprowadzce do Zamościa?
Ich cel został osiągnięty. Oni odkładali na to mieszkanie przez długie lata. Było im bardzo trudno w zakładzie drzewnym w Oleszycach, bo to było środowisko dysfunkcyjne, takie typowo PRL-owskie. Pamiętam ten biurowiec, który był jedynym takim budynkiem w okolicy, wyróżniał się wśród okolicznych drewnianych domów. Tam się mieściło biuro tartaku, w którym rodzice pracowali. Dla nich wyjazd był przede wszystkim zerwaniem z tym przeklętym środowiskiem. U ojca to również była kwestia ambicji. Bardzo związał się z Zamościem, to były jego rodzinne strony, bo pochodził z okolic Uchań. Zaczął dużo czytać, uczyć się i został jednym z najlepszych przewodników w Zamościu. Przez długie lata oprowadzał wycieczki.
A mama?
Mama przez całe życie była księgową, najpierw w Oleszycach, a potem w zamojskiej Delii, wcześniej Kory. Była niezwykle ciepłą osobą, dawała nam dużo ciepła rodzinnego i trzymała nas wszystkich blisko domowego ogniska. Gdy już byliśmy dorośli, zapraszała nas na sobotnie albo niedzielne obiady. Integrowała nas. Kiedy rodzice żyli, to wyobrażałem sobie, że są wieczni. Nagle zaczęło się coś psuć i potem pojawiły się nasze dramaty rodzinne. Ciężko było to wszystko przeżyć. Kiedy dowiedziałem się o strasznej chorobie mojej córki w szóstym miesiącu jej życia, to powiedziałem Bogu, że nie chcę żyć dłużej niż moje dziecko. Prognozy były dramatyczne. Osoby z chorobą, jaką jest mukowiscydoza, żyją w Polsce średnio dwadzieścia lat. Ola w tym wieku dostała płuca. Nowe płuca i nowe życie. Myślałem, że jest po problemie, że już tylko szczęście przed nami, że nie ma choroby. Strasznie to przeżyłem. Ola dostała drugie życie, udzielała się społecznie, pomagała chorym, prowadziła grupę kulturalną na Politechnice Warszawskiej, gdzie studiowała. Miała wiele marzeń, chciała się uczyć hiszpańskiego, podróżować. Bardzo krótko to trwało. To było okropne. Miała dwadzieścia sześć lat.
Czy już w Oleszycach, wśród tych pól i łąk dostrzegłeś w sobie talent artystyczny?
To już taka humorystyczna historia, którą często opowiadam. Mianowicie już w przedszkolu rysowałem z większą łatwością niż inni. Często uzupełniałem prace kolegów. Oni podsuwali mi swoje rysunki, kiedy coś im nie wychodziło, np. flaga czy gołąbek pokoju rysowane na uroczystości pierwszomajowe.
Malarstwo jest moją największą pasją. Takie przystanki jak tegoroczna wystawa z okazji 35-lecia mojej pracy twórczej, to jest taki okres wakacji, czyli zatrzymania się i spojrzenia wstecz. Nigdy nie miałem kompleksów, jeśli chodzi o moje malarstwo. Zawsze uważam, że oprócz systematycznej i bardzo solidnej pracy, to jest po prostu kwestia prawdziwego talentu, co nie zdarza się często.
Ten talent rozwijałeś w Liceum Plastycznym w Zamościu. Jakie były Twoje dalsze kroki?
Dałem sobie trochę czasu na decyzję o studiach. Po liceum ukończyłem studium nauczycielskie i dopiero potem poszedłem na Historię Sztuki na KUL w Lublinie. Dostałem się również do Instytutu Wychowania Artystycznego na UMCS w Lublinie i robiłem dwa fakultety równolegle. Tylko, że nie skończyłem tego drugiego. Może źle się stało. Byłem pilnym studentem świętej pamięci profesora Mariana Stelmasika. W akademiku przy ulicy Sławińskiego w Lublinie, miałem swoje miejsce do malowania i realizowałem pierwsze prace. Malarstwa uczył mnie również Jacek Wojciechowski, świetny facet, którego twórczość cechuje niezwykła subtelność i pastelowe kolory. On nauczył mnie dużej wrażliwości. Zostawałem u niego po zajęciach, kiedy już nikogo nie było. Jesteśmy zaprzyjaźnieni do dziś. Powiedział mi kiedyś, żebym nie wstydził się tego, co robię. Patrząc na moje ambicje stwierdził, że kiedyś mogę być lepszy od niego. To była postawa prawdziwego nauczyciela, który dopuszczał fakt, że uczeń może go wyprzedzić, mimo że robimy zupełnie inne malarstwo. Dzisiaj mówi, że jest dumny z tego, że uczyłem się u niego. Ja chwalę się, że był moim mistrzem i zawsze piszę o nim w informacjach na mój temat. Jednak nie zrobiłem dyplomu w Instytucie Wychowania Artystycznego, bo rozpędziłem się w inną stronę. Po studiach na KUL szybko napisałem pracę magisterską na temat drewnianej architektury modrzewiowego kościoła w Tomaszowie Lubelskim u profesora Tadeusza Chrzanowskiego, znakomitego historyka sztuki.
Dlaczego wybrałeś historię sztuki a nie studia na Akademii Sztuk Pięknych?
Miałem w liceum świetnych nauczycieli historii sztuki. Między innymi uczył mnie pan Włodzimierz Wasiluk, który był założycielem i pierwszym kierownikiem zamojskiego BWA. Był bardzo barwną i piękną postacią. Szereg takich osób spotkałem w „Plastyku” i bardzo mile wspominam te czasy. Wtedy szkoła mieściła się jeszcze w dawnym Kościele Franciszkanów. Pamiętam, że trochę odróżniałem się od innych, bo byłem solidny. Kiedy nauczycielka kazała zrobić dziesięć szybkich, minutowych szkiców w ciągu dnia, np. jak mama, ojciec czy siostra siedzą w domu, to mi to weszło w krew i przynosiłem te szkice przez długi czas. Była zdziwiona, że robię je tak systematycznie. Z drugiej strony, ktoś inny poprosił o narysowanie martwej natury tak, żeby poczuć, że można daną rzecz z obrazu wziąć do ręki. Narysowałem kałamarz z atramentem i wszyscy byli pod wrażeniem, że potrafię tak cyzelować. To był wspaniały czas. Miałem bardzo zdolną klasę. Było paru gości, którym się udało.
Tobie się udało?
Myślę, że tak. Jestem liderem. W środowisku artystycznym trzeba mieć grubą skórę i twardą dupę. Po tylu latach już mam, ale na początku było trudno, bo przebijałem się. Jeśli chodzi o rynek sztuki, to też musiałem rozbić kilka szklanych sufitów. Jestem na tyle ambitny, że po prostu zajmuję sią malowaniem tak, jakbym nie miał etatu, tak, żeby spróbować z tego żyć. Nie jest to takie proste, ale jeżdżę na wystawy, moje prace są w domu aukcyjnym, moje nazwisko przewija się w środowisku. Ale przysporzyło mi to paru wrogów. Niektórym nie podoba się, że tworzę i jednocześnie jestem dyrektorem BWA.
Malujesz codziennie?
Codziennie rano. Jestem skowronkiem, wstaję o szóstej, idę na spacer z psem i przychodzę do pracowni. Rano jestem euforyczny, naładowany. Lubię taki ranny tryb tworzenia. To mi wystarcza. Weszło mi to w krew i kiedy nie maluję rano, to jestem chory. Z obrazami jest tak, że one siedzą we mnie i dojrzewają. Muszą mnie przekonać, że są ważne i przede wszystkim muszą mnie wzruszyć. To jest tak zwane pierwotne wzruszenie. Jeśli idea obrazu mnie porusza, to jest coś wielkiego i muszę go po prostu namalować. Kiedy towarzyszą mi duże emocje, czasem nawet takie do bólu, to wtedy jest satysfakcja na końcu pracy. Jestem wtedy w zgodzie z obrazem, z kolorem. Często obraz „puka” we mnie dość długo, ale nie zawsze tak jest.
Czasem pojawia się nagle i już wiesz, że musisz go namalować?
Tak. Nieraz przychodzi do mnie, jak nagle zapalone światło, jak nagły błysk. Wtedy czuję rękę Boga. Czuję, że mi pomaga, jakby brał moją dłoń i kierował nią. Nieraz mam takie poczucie. Tak samo było w drodze z moją chorą córką. Gdy padła diagnoza, mówiłem, że mam Boga gdzieś, ale z czasem, kiedy zacząłem ją ratować, poczułem, że to jest również moja droga. Często ratowałem ją w snach, gdzieś ją wynosiłem, ściągałem z drzewa czy wyciągałem z jakiejś przepaści, jak Święty Krzysztof małego Jezusa. Wtedy dotarło do mnie, że to jest zadanie, które mam wykonać. Odczułem to tak, jakby ktoś dużym palcem pchnął mnie z tyłu. Wiele kilometrów zrobiłem z Olcią do kliniki w Zabrzu. Zawsze, kiedy wracaliśmy była ogromna radość, że jedziemy do domu, że ona jedzie, że jest. Tak było w kółko, czekałem tam na nią, na diagnozy. Przeszczep płuc to było dla nas coś niewyobrażalnego. Wiele przeżyliśmy. Była w nas gorąca wiara, bo czuliśmy, że mamy wsparcie świętego Szarbela, który ją uratował, znalazł jej płuca, był przy operacji i zostawił na jej ciele typowe dla siebie znamiona.
Ola cały czas jest ze mną, nawet we śnie mnie przytula i mówi, żebym się nie martwił. Odczuwam jej wsparcie. Za życia bardzo mocno mnie dyscyplinowała, ograniczała jakieś moje szaleństwa, strofowała mnie. Miała bardzo silny charakter i wiele talentów, również manualnych. Była uporządkowana. Całą tę historię mam zapisaną w swoich dziennikach.
Od kiedy je prowadzisz?
Od 1987r. Ostatnio nie robię zapisków każdego dnia, ale wcześniej prowadziłem je codziennie. Myślę, że z tej systematyczności wzięła się moja łatwość pisania. Potrafię pisać o sztuce. W dziennikach opisałem wszystko, co najważniejsze. To nie jest pomnik, tylko zapis duchowy, również zapis duchowego rozwoju. Są tu notatki od czasów studiów. Do tej pory wszystko tu opisałem, również ostatnie dni życia mojej córki, choć to bardzo trudne wspomnienia. Może Karolinka – starsza siostra Oli – dostanie te dzienniki, albo je spalę. Nie wiem jeszcze.
W Twoich obrazach jest dużo Oli, tak samo jak nostalgii i przemijania.
Poeta Zbyszek Dmitroca pisząc kiedyś o mnie powiedział, że moje malarstwo to ironia i nostalgia na przemian. Myślę, że opisując w skrócie moją twórczość można powiedzieć, że są w niej dwa nurty – z jednej strony nurt groteskowy, z drugiej liryczny.
Z malowaniem obrazu jest tak, jak powiedział kiedyś mój świętej pamięci kolega: „cztery chwyty na fujarkę”. Myślę, że je opanowałem. Nie jest tak, że przychodzę do obrazu i nie wiem co robić dalej. Kiedy zasypiam, to mam go pod powiekami, z nim się kładę i z nim rano wstaję. Wiem, co trzeba zrobić, jak przebiega proces tworzenia. Z czasem to staje się proste. Komuś może to wydać się dziwne, ale dla mnie to jest proste do wykonania, choć mam świadomość, że takie nie jest. Wiem co robić, jak zatrzymać obraz, jak odejść, kiedy odejść, kiedy wrócić. Kiedy jest malowanie na sucho, kiedy na mokro. Kiedy położyć fakturę tam, gdzie trzeba. Kiedy stworzyć płaską plamę, żeby zderzyć przestrzenie w obrazie. To jest proces i systematyczność, która spowodowała pewną łatwość i umiejętność wracania do obrazu. To jest rytm i nie wyobrażam sobie, że mógłbym malować od czasu do czasu, że byłbym takim niedzielnym malarzem, jak paru moich kolegów. Spotykam się z tym czasem na przeglądach. Ktoś przemaluje datę sprzed dziesięciu lat i pokazuje na wystawie obraz, który rzekomo jest z poprzedniego roku.
Zdarza się, że odchodzisz od obrazu i już do niego nie wracasz?
Czasem całkiem rezygnuję z obrazu, bo wydaje mi się po prostu niedobry, pusty, może raczej nieprzeżyty do końca. A może takie też są ważne? Może trzeba je zachować? Nie wiadomo. Mimo że nie mam kompleksów i mam twardą skórę, to jednak jestem wrażliwy na krytykę. Ona czasem mnie dotyka, ale musi to być krytyka fachowca, a nie kogoś, kto nie zna się na tej robocie, bo wtedy ją raczej ignoruję. Jeśli fachowiec mówi mi, że moje prace do niego nie przemawiają, to gryzę się z tym potem. Ale jednocześnie wiem, że najważniejsze jest, że muszę czuć obraz i muszę się z nim dobrze czuć. Jeśli nie jest mi dobrze z moją pracą, to coś jest nie tak, nie ma w tym pasji. Tym bardziej, że jestem w momencie, kiedy próbuję wszystkie swoje umiejętności, wszystko, czego się nauczyłem łączyć w plastyczną wypowiedź. Moje prace są bardziej znakami niż malarstwem. Oczywiście to jest malarstwo z wrażliwością na kolor i fakturę, ale ono ma w sobie wiele symboli i opowieści. Co ja zrobię, że lubię opowiadać? Nie wstydzę się tego. Może kiedyś to będzie pewna synteza, która opowie o mnie. Właściwie to cały czas maluje się jeden obraz, żeby dojść do perfekcji, żeby ten jeden był najlepszy, bez względu na język. Kiedy przyjdzie wytrawny odbiorca, siwy, z brodą i stanie przed tym obrazem, to powie na jego podstawie kim jestem. Chciałbym, żeby tak się stało. Ciężko wszystko ująć w jednym obrazie. Trzeba przejść bardzo dużo.
Z drugiej strony trzeba też mieć olbrzymią kulturę widzenia, żeby to dostrzec. Spotkałem wielu odbiorców z dużą umiejętnością patrzenia na sztukę. Myślę, że ja też mam ją coraz większą, również dzięki mojemu stanowisku w BWA, bo to są lata patrzenia na obrazy, na osobowości, na to, co się dzieje w sztuce. Dzięki temu nabywam kultury, zgłębiam sztukę i łatwiej mi powiedzieć, co jest dobre. Odważnie mogę powiedzieć, co jest dla mnie dobre, a co mniej dobre.
Jak zmieniło się Twoje malarstwo na przestrzeni tych trzydziestu pięciu lat pracy twórczej?
Przede wszystkim zmienił się mój warsztat, szlifowałem go przez te wszystkie lata. Myślę, że to wygląda tak, jak w przypadku stolarza pracującego z drewnem czy kamieniarza z kamieniem. Tak samo malarz pracuje ze swoją materią i rozwija się w tym. Niektórzy nie potrzebują warsztatu. Jest mnóstwo pseudoartystów, którzy nawet nie potrafią rysować i zrobili karierę wyłącznie dzięki skandalowi. Moje malarstwo nie jest awangardowe. Jestem bardzo wierny tradycyjnemu podejściu do sztuki. To jest warsztat w oparciu o najpiękniejsze tradycje historii sztuki. Na początku XXI wieku niektórzy zapowiadali, że malarstwo się skończyło, że obrazy będą powstawać dzięki sztucznej inteligencji.
Na szczęście się pomylili. Wraz z rozwojem warsztatu łatwiej Ci przekazać to, co chcesz opowiedzieć?
Łatwiej, choć nieraz przeraża mnie proces. Chciałbym przeskoczyć te momenty suchego czy mokrego malowania. Ale z drugiej strony kręci mnie to, jest jak modlitwa.
Ile trwa ten proces, jak długo malujesz obraz?
Kilka lat temu malowałem dwanaście obrazów w ciągu dwunastu miesięcy. Teraz jest ich około dwudziestu w ciągu roku. Ale ostatnio trochę zwolniłem. Warsztat malarza to przede wszystkim głowa. Mimo wielu inspiracji życiem, jestem przede wszystkim wzrokowcem. To może być przekleństwem, bo jestem niewolnikiem hedonizmu i pewnej łapczywości. Cały czas jestem łapczywy na świat, na wrażenia. Myślę, że już się pogodziłem z tym, co się wydarzyło i uważam, że trzeba cieszyć się życiem. Po śmierci moich bliskich jedyne co powinienem zrobić to wyciszyć się i cieszyć się każdą chwilą. Ale jednak walczę, bo to nie jest takie proste. Jestem największym zagrożeniem dla siebie. Nikogo nie boję się bardziej niż siebie. Wewnętrzna walka we mnie trwa, tak jak u świętego Jerzego, którego namalowałem inspirując się Rafaelem. Każdy z nas walczy z jakimś wewnętrznym potworem. Raz jest euforia, raz przygnębienie, ale nigdy się nie poddałem. Życie artysty jest niepewne, towarzyszą mu ciągłe pytania o to, co będzie dalej. „Co będzie, co będzie”? Obraz maluje się na przyszłość tak samo, jak życie jest na przyszłość. Bardzo dużo wymagam od siebie. Tworzenie to pewna szarpanina, to są fale, a na szczycie fali jest obraz. Jak już go namaluję, to jest dół fali i znowu wspinanie od nowa. To jest dość wyczerpujące i stresujące. Trochę się zatrzymałem, żeby delektować się życiem tu i teraz, być łaskawym dla siebie, bo mam prawo być tutaj. Nie można przez cały czas udowadniać, że jest się dość dobrym w tym, co się robi. Ale zarzucają mi, że jestem zbyt ambitny.
Dlatego, że udaje Ci się łączyć malowanie z pracą na etacie?
Tak, ale nikt nie mówi jakiej dyscypliny to wymaga. Gdybym nie moja żona, gdyby nie to, że jestem dobrze zorganizowany, nic by z tego nie było. Muszę mieć wszystko poukładane. Nie może być rozgardiaszu, również tutaj, w pracowni. Staram się ją tak urządzić, żeby mnie nic nie rozpraszało. Wszystkie pierdółki, które mnie otaczają próbuję chować, porządkować.
Jesteś dyrektorem BWA od 2002 roku. Dlaczego chciałeś i wciąż chcesz pełnić tą funkcję?
Miałem ambicje, żeby integrować artystyczne środowisko zamojskie. To takie moje społecznikowskie zacięcie i chęć pracy z ludźmi. Oczywiście przez te wszystkie lata popełniałem i wciąż popełniam błędy, czasem może za dużo mówię, ale staram się prowadzić BWA najlepiej, jak umiem. Mam plany na kolejne lata, koncepcję funkcjonowania galerii z pomysłami konkretnych wystaw. Nasza galeria jest najbardziej wysuniętą na wschód Unii Europejskiej jednostką tego typu, jedną z najlepszych z dawnej sieci biur wystaw w Polsce. Przyszedłem do niej z chęcią pokazywania sztuki z tego regionu świata, z przecięcia kultur Wschodu i Zachodu. To zresztą jest zapisane w naszej misji i staram się, żeby tak było.
Co uważasz za największy sukces BWA w ciągu tych dwudziestu dwóch lat?
Myślę, że dużym sukcesem jest kontynuacja tradycji związanych z ilustracją. To jest nasza wizytówka. W przyszłym roku odbędzie się już czterdziesty Międzynarodowy Plener Ilustratorów. Dzięki mnie jest wydarzeniem międzynarodowym chyba już od 2004 roku. Zapraszamy artystów z Ukrainy, Rosji, ze Słowenii, Stanów Zjednoczonych. Cały czas staram się powiększać zasoby ilustracji. Organizujemy ten plener co roku, z wyjątkiem okresu pandemii, kiedy go nie było.
Masz jakieś marzenia dotyczące wystaw w BWA? Jakiego artystę chciałbyś gościć?
Jestem pod ogromnym wrażeniem osobowości twórczej Jacka Yerki. Zazdroszczę mu trochę wyobraźni artystycznej. To niesamowita postać. Jesteśmy razem w domu aukcyjnym Agra Art w Warszawie. Chciałbym też gościć Rafała Olbińskiego, lubię lekkość jego wyobraźni. Zadziwiała mnie też lekkość tworzenia nieżyjącego już Edwarda Dwurnika.
Jaki jest Twój największy osobisty sukces?
Twórczy jest jeszcze przede mną. Największym osiągnieciem jest to, że udało mi się przejść tą ciężką drogę z moją chorą córką. I że moje małżeństwo przetrwało, bo to są sytuacje trudne dla związku. Moja żona bardzo mi pomagała. Teraz już jesteśmy sami. Starsza córka wyszła za mąż, mieszka w innym mieście. Mamy natomiast wspaniałego, szalonego psa o imieniu Garry.
Jak długo jesteście razem?
Ponad trzydzieści lat. Jestem wdzięczny Bogu, że ją mam. To jest najsilniejsza psychicznie kobieta, jaką w życiu poznałem. Przez długi czas praktycznie mieszkała z Olą w szpitalu, w hotelach. Obie są święte, moja córka też. Tyle przeżyła, strasznie cierpiała, ale w ogóle się nie skarżyła. Jak już był koniec, nie mogłem tego znieść. Dzisiaj dochodzę do wniosku, że jestem bardzo bogaty. Codziennie dziękuję Bogu za bogactwo, jakie mnie otacza i codziennie zapisuję w dzienniku, że jestem już tak bogaty, że nie muszę się rozglądać za czymś innym. Mam w sobie dużo pokory i być może za mało tupetu. Żona mówi czasem, że mogę pukać do kolejnych drzwi, że mogę więcej. Ale czy ja muszę cały czas udowadniać, kim jestem i na ile mnie stać? Jestem w takim wieku, że już chyba nie. Najważniejsze, żebym tworzył w zgodzie ze sobą.
Od lat przyjaźnię się z Januszem Kapustą, wybitnym grafikiem, który robi rysunki dla Rzeczypospolitej, gdzie zastąpił Sławomira Mrożka. Zawsze powtarza, że mój sznyt jest najważniejszy i jeśli go zostawię w swoich pracach, to będzie wielka rzecz. Powinienem zostawić coś, co jest moje, nie rozglądać się. On bardzo cieszy się tym, co robię. To jest wspaniałe, kiedy tak wielcy ludzie potrafią docenić kogoś innego.
W naszej rozmowie przewinęło się wielu ludzi. Jakie były najważniejsze spotkania w Twoim życiu?
Nigdy nie wstydzę się mówić o tym, że miałem związek na odległość z Janem Pawłem II. Uważałem go za osobę, która mnie wspiera duchowo. Czasem nawet pojawiał się w moich snach. Stał na takich wielkich schodach i jak wchodziłem do niego, to obejmował mnie swoim białym płaszczem. Miałem też wybitną profesor na studiach historii sztuki, Urszulę Mazurczak, w którą byłem bardzo zasłuchany. Potem zrodziła się z tego nasza przyjaźń. Ona uważała, że będę dobrym malarzem i zawsze w to wierzyła. Teraz trochę straciłem z nią kontakt. Bardzo ważne było dla mnie to, że przyjechała na jedną z moich pierwszych wystaw. Jej liściki do mnie, które teraz odgrzebuję, zawsze były bardzo budujące. Myślę, że życie rodzinne jest ważne, żeby się to wszystko nie zawaliło, że miałem i mam taką rodzinę, żonę i córki. Jestem wdzięczny Bogu, że przeszedłem przez to wszystko, mimo że było to bardzo trudne. Poza tym dzięki BWA spotkałem wielu wspaniałych ludzi: Elżbietę Dzikowską, Edwarda Dwurnika, Rafała Olbińskiego i wielu innych. Również Franciszka Maśluszczaka, którego wystawa indywidualna będzie u nas w sierpniu. Trzymam się Boga, mam w sobie dużą ufność i może dlatego to wszystko trwa.
Zawsze miałeś taką ufność?
W czasie choroby córki trochę mniej. Jak Ola umarła, to było trudne, bo my wierzyliśmy, że święty Szarbel da jej drugie płuca i drugie życie. Była przygotowywana do ponownej transplantacji, do ponownego przeszczepu płuc, ale była tak wyczerpana, że nie było już takiej możliwości. Ale byłem pogodzony z tym, widziałem, że ona odchodzi. Pół roku przed jej odejściem wiedziałem, że ona odchodzi. Potem miałem odwagę stanąć przy urnie i powiedzieć najważniejsze słowa. Zawsze miałem taką odwagę. To dzięki Bogu mam siłę. Różnie bywało, zdarzały się zachwiania. Przeżyłem straszne momenty, ale myślę, że cały czas miałem kręgosłup moralny i jestem gotowy publicznie tego bronić. Mam w sobie wdzięczność i radość, cieszę się swoim życiem. Codziennie za nie dziękuję i potrafię podziękować każdemu. Myślę, że mogę czuć się szczęśliwym człowiekiem, mimo że, jak często powtarza mój mistrz Krzysztof Zanussi, żyjemy w czasie rozpaczy. Ale ta rozpacz, która nam towarzyszy, nie wyklucza tego, że jesteśmy szczęśliwi. To chyba dobra puenta naszej rozmowy.
Dziękuję bardzo za spotkanie i życzę Ci tego obrazu, który powie o Tobie wszystko.
Również dziękuję.
fot. M. Kopko
Zrealizowano w ramach stypendium artystycznego Prezydenta Miasta Zamość.
Kilka prac Jerzego Tyburskiego.