Spotkanie ze Stanisławem Orłowskim

Stanisław Orłowski – fotograf, członek Związku Polskich Artystów Fotografików, autor dziesiątek tysięcy zdjęć, które poza walorami artystycznymi mają ogromną wartość dokumentacyjną. Absolwent Technikum Budowlanego w Lublinie oraz Wydziału Prawa i Administracji UMCS w Lublinie. Pracował m.in. w Miejskim Przedsiębiorstwie Remontowo-Budowlanym, Pracowni Konserwacji Zabytków, Ośrodku Badań i Dokumentacji Zabytków oraz Państwowej Służbie Ochrony Zabytków. Obecnie na emeryturze. Inicjator i współzałożyciel Zamojskiego Towarzystwa Fotograficznego. Współorganizator Ogólnopolskiego Biennale Fotografii „Zabytki”. Pomysłodawca zamojskiej Galerii Fotografii “Ratusz”. Wykładowca fotografii w Wyższej Szkole Zarządzania i Administracji w Zamościu.  Autor i uczestnik wielu wystaw fotografii, prelekcji, warsztatów i plenerów fotograficznych.  Pomysłodawca i autor ponad stu biuletynów ZTF oraz albumów fotograficznych: „Mój Zamość ” (1916) i „Dwie dekady” (2018).  Wielokrotnie nagradzany, m.in. „Morando 2009”, Animator Kultury Zamościa (2011),  Medal Zasłużony dla Zamościa (2015), Medal Za Zasługi dla Fotografii Polskiej (2018), Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski (1988).

Urodził się Pan w Zamościu. Gdzie dokładnie?

Na Zakamarku. To stara uliczka, obecnie łączy ulicę Orlą z Orląt Lwowskich (kiedyś to była Lipska).

Czy dom, w którym Pan się urodził  jeszcze stoi?

Nie. Z tych wszystkich domów, które stały po obu stronach tej ulicy zostały chyba tylko dwa. Pokażę Pani, bo mam narysowany plan tej ulicy. Nasz dom był drewniany. Praktycznie wtedy wszystkie były drewniane. Jeden stoi, przerobiony trochę, ale wciąż jest. I jeszcze jeden się zachował, był nowszy. Poza tym nie ma domów z tamtego okresu. Przy tej samej ulicy mieszkała moja babcia. Później rodzice przenieśli się na Lipską, bo tata miał tam połowę nieruchomości rodzinnej. Ale wciąż jeszcze chodziłem na Zakamarek. Mama była krawcową i tam pracowała, więc do niej zaglądałem. Poza tym  odwiedzałem swoją babcię.

Pana rodzice pochodzą z Zamościa?

Mama urodziła się w ówczesnej Polsce. Teraz to jest teren Ukrainy. Tata przyszedł na świat pod Zamościem, gdzie jego rodzina miała posiadłość. Pochodził ze szlacheckiej rodziny. Potem przeprowadzili się do Zamościa.

Urodził się Pan w 1934 roku. Wkrótce wybuchła woja. Co Pan z niej najbardziej zapamiętał?

Pamiętam dymy nad Rotundą. Pamiętam, jak Żydów wyprowadzali z Zamościa, część od razu do Izbicy. Trzymali ich w barakach niedaleko Lipskiej. Codziennie rano prowadzili ich do pracy w Zamościu, potem z powrotem do baraków. Przechodzili w pobliżu naszego domu. Raz, jak ich prowadzili, to wracałem akurat z Nowego Miasta, gdzie chodziliśmy po chleb, na który czasem trzeba było bardzo długo czekać. Szedłem do domu z bochenkiem chleba. Widziałem, jak im oczy wychodziły do tego chleba. Przełamałem go na kolanie i pół im dałem. Prowadzący ich Niemiec albo Ukrainiec pogroził mi karabinem, nawet dostałem kolbą po plecach. Powiedział, że następnym razem, jak to zrobię, to pójdę za Żyda, a on pójdzie za mnie na wolność. Uciekłem do domu i już więcej tego nie robiłem.

Jakie jeszcze ma Pan wspomnienia z tego okresu?

Nie wszystkie były trudne, pamiętam różne. W domu mieliśmy lokatorkę, która pracowała u Niemców. Mieliśmy dwa pokoje i kuchnię. Z dworu wchodziło się prosto do kuchni, więc tata zrobił ganek, żeby nie było takiego bezpośredniego wejścia. Potem przechodziło się do jednego pokoju, w którym my mieszkaliśmy. Drugi był wynajmowany pani Werze, chyba tak miała na imię. Niemcy ją czasem odwiedzali. Mama mówiła trochę po niemiecku, więc rozmawiała z nimi. Czasem coś przynosili, dostawałem od nich cukierki. Potem z Rosjanami miałem przygody. Kiedyś jeden przyprowadził do nas rower, żeby mu go przechować. Pewnie go ukradł albo gdzieś znalazł. Miał po niego przyjść za jakiś czas. Na drugi dzień rower zniknął. Tata ustalił, że to sąsiad zabrał go z naszej komórki. Rosjanin przyszedł, a roweru nie było. Zagroził, że jak się nie znajdzie, to wystrzela całą rodzinę. Już nie pojawił się ponownie. Nie wiem, czy odpuścił, czy już opuścił Zamość. Dzięki temu miałem przedwojenny, porządny rower, bo ojciec go odzyskał od sąsiada.

Gdzie Pan chodził do szkoły w czasie wojny?

Cały czas byłem w szkole podstawowej numer jeden, tak zwanej „Mickiewiczówce”, ale ona z powodu wojny ciągle zmieniała miejsce. Ta właściwa „Mickiewiczówka” na Partyzantów była zajęta przez Niemców na szkołę niemiecką. Naukę w pierwszej klasie zaczynałem na Nowym Mieście w niewielkiej oficynie. Potem przenieśli nas na Stare Miasto. Najpierw uczyłem się w budynku kościelnym przy Kolegiacie, potem przy obecnym Hotelu  Zamojskim, za ratuszem. Dokładnie już nie pamiętam wszystkich miejsc, ale poniewierała się ta moja szkoła po Zamościu. A, jeszcze była w budynku straży pożarnej. Po wyzwoleniu przenieśliśmy się do swojej szkoły na Partyzantów, do swojej „Mickiewiczówki”. Trudne czasy – wojna i okupacja niemiecka, potem okupacja rosyjska, czasy komunistyczne.

Teraz jakie są czasy?

Swobodne, można pogadać o wszystkim. Kiedyś Wolnej Europy po cichu słuchałem. Inne czasy były, ale fajne.

Zanim Pan słuchał radia Wolna Europa, to składał Pan radioodbiorniki.

To było w gimnazjum. Chodziłem na kółko do profesora Borkowskiego i tam składałem odbiorniki. Zostawiłem mu nawet zbudowaną własnoręcznie małą radiostację. Potem zacząłem nagrywać i przekazywać sygnały. Pamiętam, jak przekazywałem sygnał z Lipskiej do kolegi, który mieszkał w kamienicy na Starówce. I on słuchał tego, co ja nadawałem – to była głównie muzyka. Ale zorientowałem się potem, chyba na drugi czy na trzeci dzień po tym zdarzeniu, że pod moim domem zaczyna jeździć samochód pelengacyjny, z anteną na dachu i coś namierza. Przestraszyłem się, bo nie wolno było nadawać bez zezwolenia. Porzuciłem radiotechnikę.

I zajął się Pan fotografią?

Tak. Zadziało się to w dość oczywisty sposób, kiedy kilka lat po wojnie przyjechał do nas stryj. W czasie wojny walczył pod Monte Cassino, potem znalazł się w Anglii. Przyjechał do Polski, żeby odwiedzić swoje dawne strony i rodzinę, która mieszkała w Zamościu. Przywiózł mi mały aparat skrzynkowy Kodaka i tak zaczęła się w moim życiu przygoda z fotografią. Potem kupiłem od niego drugi aparat, dość nowoczesny, jak na ówczesne czasy. Coraz intensywniej działałem w fotografii. Zapisałem się do Lubelskiego Towarzystwa Fotograficznego. Potem uznałem, że skoro jest  takie w Lublinie, to może być i u nas. Udało mi się z kolegami założyć Zamojskie Towarzystwo Fotograficzne. Zaczęły się plenery, wystawy, konkursy. I została ta fotografia na całe życie.

Początki i długi okres w Pana życiu to fotografia analogowa. Sam Pan wywoływał zdjęcia i je obrabiał?

Tak, przeważnie w łazience, czasem w kuchni. Rodzina krzyczała, stukała, chciała wejść do łazienki. Trudno było, ale takie były czasy. Na początku wszystko robiłem sam, wywoływałem zdjęcia, powiększałem je. Potem zacząłem je oddawać do powiększenia do  zakładów fotograficznych, np. kiedy przygotowywałem wystawę. 

Z łatwością przestawił się Pan z fotografii analogowej na cyfrową?

Nie bardzo. Jeszcze długo uprawiałem równocześnie fotografię analogową i cyfrową. Teraz już nie bawię się w tą pierwszą, chociaż jeszcze wszystko do niej mam, jeszcze zupy stoją w domu.

Co to są zupy?

Chemikalia, różne odczynniki. Mam zamiar jeszcze sięgnąć do nich, ale nie wiem, czy mi się zechce.

Analogowa fotografia była dla Pana ciekawsza?

Tak, bo można ją było fajnie przerabiać, używając różnych odczynników. Teraz ewentualnie elektronicznie można coś zmieniać, co jest dużo łatwiejsze i szybsze. Wystarczy kliknąć i fotografia jest już przerobiona. Jeszcze trochę ciągnie mnie do takiej starej obróbki fotografii. Żona pyta, kiedy to wszystko wreszcie wyrzucę, te butelki, które wciąż stoją w domu. Nie wiem. Jeszcze mam aparaty analogowe. Jeden oddałem wnuczce.

Ta fotografia wymagała również ostrożniejszego podejścia do robienia zdjęć, bo w pewnym stopniu byliśmy ograniczeni określoną ilością klatek.

Tak, trzeba było uważać. Kiedy miałem film o zawartości dwunastu albo dwudziestu czterech klatek, to musiałem wybierać ujęcia, dane sceny. Szkoda było negatywów. Wszystko kosztowało.

Od początku fotografował Pan życie Zamościa. Czy Pana celem było dokumentowanie jego historii?

Trochę tak. To są archiwalne zdjęcia Zamościa, którego już nie ma. Kiedyś było dużo ludzi, to było zupełnie inne miasto niż obecnie. Teraz jest trochę przyjezdnych, jest trochę ruchu na Starym Mieście, ale wieczorem wszystko pustoszeje. Ludzie siedzą w kawiarniach, w ogródkach, ale kiedy przejdziemy się ulicami, to właściwie nikogo nie widać, pustki. Czasem ktoś przejdzie, gdzieś w oknie zagra radio, ale to już nie te czasy, gdzie babcie siedziały na ulicach, w podcieniach, na ławeczkach albo krzesłach. To był zupełnie inny świat, pełen ruchu, rozmów. Zawsze najbardziej lubiłem fotografować ludzi w mieście. Próbowałem ich uchwycić w sytuacjach naturalnych, bo nie lubię zdjęć pozowanych, sztucznych. Mój pierwszy album nosi tytuł „Mój Zamość” i to właśnie był taki Zamość tętniący życiem, z lat 1960-1980. Drugi album “Dwie dekady” to zdjęcia z lat 1980-2000 i to już jest inne miasto. W tym drugim starałem się jeszcze pokazać trochę tego starego Zamościa, ale jest już mniej ludzi i oni są inni.

Planuje Pan kolejny album ze zdjęciami z lat 2000-2020?

Namawiają mnie, żebym zrobił trzeci album. Mam sporo fotografii z tego okresu. Byłby już chyba zrobiony ze zdjęć cyfrowych. Chociaż niekoniecznie, bo w tym czasie jeszcze robiłem na negatywach, musiałbym do nich sięgnąć. Cały czas mam zamiar się tym zająć albo dać komuś zdjęcia, żeby się tym zajął i wydał ten album. Mnie wystarczy, jak dostanę trochę egzemplarzy dla rodziny i znajomych. 

Z tych dwóch albumów szczególnie lubię pierwszy. Może dlatego, że jest w nim Zamość, którego zupełnie nie znam. Może dlatego, że bije z niego duża nostalgia.

Drugi album jest trochę słabszy. I fotograficznie, i treściowo. Ten pierwszy „Mój Zamość” jest właśnie taki mój, zrobiony od serca.

„Pana” Zamość skończył się po 1980 roku?

Tak, po renowacji. Teraz miasto jest inne, kolorowe. „Mój” Zamość był jednolity kolorystycznie. Kamieniczki były białe albo takie jasno żółte. Na Starówce było dużo ludzi. Jedna z narożnych kamienic była wyższa. Jednej narożnej w ogóle kiedyś  nie było. W jej miejscu był ogródek, w bocznej kamienicy mieściła się kawiarnia albo restauracja, stały stoliki. Na rynku były klomby, trawa, rosły drzewa. Wybrukowany plac był tylko przed ratuszem, poza tym zieleńce. Wśród zieleni stały ławki, na których zawsze siedzieli ludzie. Pamiętam, że kiedyś na schodach Ratusza była metalowa barierka. Pamiętam Żydów, którzy mieszkali na Starym Mieście. Byli tu od zawsze. Siedzieli na ławeczkach przed domami. Na Starówce mieścił się dworzec autobusowy, było ZOO, stały dorożki. To wszystko później zniknęło, ale jest na zdjęciach w  moim  pierwszym albumie.

Tęskni Pan chyba za tymi czasami?

Tęsknię do tego starego Zamościa. Ale co zrobić, czas leci, inni ludzie, inne obiekty. To miasto mojego dzieciństwa, młodości. Tu chodziłem do szkoły. Tu pracowałem. 

Dużo osób zauważa, że Stare Miasto nie tętni życiem tak, jak kiedyś. Jak można ożywić Starówkę?

Najlepiej byłoby wyprowadzić biura i oddać lokale mieszkańcom. Ale ludzie nie bardzo chcą mieszkać na Starym Mieście. Kamienice są zabytkami, nie zawsze można je przerabiać tak, jak oni by chcieli. W sezonie letnim skarżą się na imprezy, na hałas. Zamykają okna, ale mimo wszystko im to przeszkadza. Wciąż sporo jest zaniedbanych mieszkań i podwórzy. Poza tym nie wszystkie kamieniczki są przejęte przez miasto. Część domów jest pożydowskich albo mają wielu właścicieli. Czasem w ogóle  trudno jest znaleźć właścicieli. Trzeba pamiętać, że to miasto było dawniej prywatne. Zamoyski, rodzina Zamoyskich, bardzo ciekawe dzieje.

Mieszka Pan lub mieszkał kiedyś na Starym Mieście?

Nie. Mieszkałem na Zakamarku, na Lipskiej, potem przeprowadziłem się na Planty.

Ma Pan widok na Starówkę.

Właściwie Planty to już Starówka. Też się zmieniły, bo kiedyś było mniej zabudowy mieszkaniowej. Baraki z dawnych czasów, wybudowane po wojnie, jeszcze stoją. Ludzie tam wciąż mieszkają. Jednak Planty bardzo się zmieniły. Pamiętam czasy powojenne. Była tam  strzelnica, obok garaże Autonaprawy, po przeciwnej stronie rampa kolejowa. Chodziliśmy po pociskach. Dziwne, że przeżyłem, że nic nie wybuchło, bo tam złożono wszystkiego rodzaju niewypały, różne pociski pozostawione przez Niemców i znalezione po wojnie. Wszystko składano w tym miejscu i potem pomału zabierano, ale łaziliśmy po tych stertach pocisków. Kiedy Niemcy uciekli, to ludzie chodzili po opuszczonych pomieszczeniach  i szukali cennych rzeczy. My łaziliśmy po wysypiskach i szukaliśmy jakiegoś zostawionego karabinu czy innej broni. Pamiętam, że przyniosłem stamtąd do domu mały pistolet.

Co się z nim stało?

Było w nim kilka pocisków, więc strzelałem. W jakimś garażu czy magazynie, wsadziłem go w okno i przycisnąłem do ramy, bo bałem się, żeby mi nie odbił i mnie nie zranił. Strzeliłem może dwa razy. Nie pamiętam co potem się z nim stało. Bałem się go przetrzymywać, więc trafił do mojego ojca.

Stare Miasto, jego podcienia, podwórka to chyba Pana ulubione miejsca i chyba też najczęściej fotografowane?

Tak. Chociaż moja młodość, to przede wszystkim region Lipskiej i okolice Nowego Miasta. Kiedy mieszkałem na Zakamarku, to często chodziłem z babcią na Nowe Miasto. Bardzo to lubiłem. Pamiętam, jak kupowaliśmy u Żyda i babcia zawsze się targowała. Po wojnie przeważnie chodziliśmy do PSS-u na Nowe Miasto.

Dlaczego Zamość w Pana kadrach jest biało-czarny?

Taka jest moja fotografia, taką lubię. Zawsze taka była. Chociaż potem robiłem też kolorową – zieloną, niebieską i sepiową. Bawiłem się trochę w kolorowe zdjęcia. Całe laboratorium miałem w domu. Wszystko robiłem. Jednak byłem i jestem zafascynowany fotografią biało-czarną. Czasem, kiedy przygotowuję wystawę, ktoś mówi, że teraz robi się kolorowe zdjęcia. Mówię, że dobrze, niech się takie robi, ale moje są biało-czarne.  

W Pana fotografiach jest dużo czułości zarówno do miasta, jak i do ludzi.  Pan chyba lubi ludzi?

Lubię, chociaż ich fotografowanie jest trochę kłopotliwe. Przez jakiś czas unikałem robienia zdjęć architektury z postaciami. Kiedy fotografowałem ludzi, to raczej z dalszej perspektywy, żeby nie można było ich rozpoznać. Nie chciałem, żeby ktoś mnie podał do sądu za to, że na przykład fotografuje jego rodzinę.  

Miał Pan kiedyś problemy ze strony bohaterów swoich zdjęć?  

Nie. Często, kiedy fotografuję ludzi, to raczej unikam zbliżeń twarzy. Poza tym lubię pokazywać ludzi odwróconych tyłem, żeby uaktywnić trochę architekturę, uaktywnić życie miasta. Nigdy nie miałem problemów. Najwyraźniej bohaterowie moich zdjęć uznali, że one nie były dla nich kompromitujące. Zawsze unikałem scen nieładnych, nieciekawych dla fotografowanych. Mam dosyć spokojny i łagodny charakter.

To widać w Pana pracach. Czy ludzie po upływie lat rozpoznają się na Pana fotografiach?

Czasem fotografowałem dzieciaki biegające po mieście, również swoje. Często potem spotykałem tych ludzi, już jako dorosłych. Niektórzy prosili, żebym im wysłał zdjęcie, bo rozpoznawali się na nich jako dzieci. Odzywali się do mnie szczególnie, kiedy moje fotografie były publikowane w Internecie. Dostawałem wtedy maile, czy mogą te zdjęcia kupić lub dostać. Wysyłałem im negatyw albo gotową odbitkę. Nie brałem pieniędzy, prosiłem tylko, żeby ich nie kopiowali. Chociaż czasem widziałem w Internecie, że ktoś publikował je bez informacji, że są moje, jedynie z dopiskiem, że są z Zamościa, z takich i takich lat. Oczywiście publikują też fotografie podpisane moim imieniem i nazwiskiem.

Wspomniał Pan o swoich dzieciach. Przejęły Pana pasję? Może wnuki fotografują?

Nie bardzo. Chociaż jedna z moich córek towarzyszyła mi podczas robienia zdjęć. Często ze mną jeździła po terenie, po wsiach, miasteczkach, gdzie fotografowałem miejsca, stare chałupy, ludzi. Żona miała nawet pretensje, że nie biorę drugiej córki. Myślałem, że wnuczka będzie dzielić ze mną tą pasję, bo trochę fotografuje. Jak mówiłem, dostała ode mnie aparat. Ale czy robi nim zdjęcia? Widziałem trochę jej fotografii, bo mi przesyła, ale podejrzewam, że najczęściej fotografuje komórką. I mówi, że tyle ma tych zdjęć, że potem trudno do nich wracać, przeglądać i szukać. Zawsze tłumaczę, że powinna od razu z tych zrobionych zdjęć wybierać kilka lub kilkanaście i wrzucać do archiwum, resztę usuwać. Czasem zaglądam na jej portal, żeby zobaczyć, co sfotografowała i widzę, że ma bardzo dużo powtórek. Wrzuca wiele podobnych rzeczy, zamiast wybrać i zamieścić tylko to, co warto.

Masowość trochę niszczy fotografię?

Robimy dużo zdjęć, bo mamy aparat, bo łatwo się fotografuje. Ale robimy zdjęcia bez głębszego zainteresowania tematem. Dlaczego sfotografowałeś ten obiekt? Co w nim się mieściło? Jak wyglądał wcześniej? Po co dokumentujesz daną rzecz? Odpowiedź brzmi: „Nie wiem, po prostu mam aparat, to robię”. Odkąd mamy aparat w komórkach wszyscy jesteśmy fotografami. I to jest makabra. W fotografii analogowej selekcja była konieczna już na etapie robienia zdjęcia, bo nie było pieniędzy na tyle negatywów. Każdy musiał się bardziej zastanowić, co chce sfotografować i dlaczego. Teraz pstrykamy i pstrykamy z myślą, że potem w domu, zobaczymy co to jest. Czasem ktoś mi pokazuje, gdzie był i jak dużo ma zdjęć. Kiedy pytam, co jest na zdjęciu, to słyszę „Już nie pamiętam, to było w czasie chodzenia, nie wiem co to było”. Po co w ogóle  fotografować?  

Wielokrotnie był Pan jurorem w konkursach fotograficznych. Jak Pan ocenia współczesną fotografię?

Trudno mi ją dobrze ocenić, ponieważ to jest fotografia cyfrowa, której nie lubię. Sam ją robię, ale jej nie lubię. Tak jak wspomniałem, ona jest dla mnie zbyt masowa. Widzę, jak młodzi ludzie fotografują i wrzucają potem kilkadziesiąt prawie takich samych zdjęć. Pytam ich, po co im tyle podobnych ujęć. Słyszę w odpowiedzi, że nie mają czasu na robienie selekcji. Inne czasy, inna fotografia.

Przez jakiś czas wykładał Pan fotografię. Czego Pan uczył poza tym, żeby nie robić bezmyślnie mnóstwa podobnych zdjęć ? Co jest najważniejsze w fotografowaniu?

Zawsze mówiłem, że fotografii nie robi się aparatem, tylko głową. Trzeba popatrzeć i zrozumieć, co chce się pokazać. Dopiero wtedy można robić zdjęcia, a nie pstrykać i pstrykać, bo aparat na to pozwala. Warto pomyśleć, co chce się przekazać, jak w rzeczywistości świat wygląda, a nie tylko, co widzimy przy pierwszym spojrzeniu. Trzeba poszukać, poszperać i dopiero wtedy można robić zdjęcia. Wtedy pokażemy to, co rzeczywiście jest najistotniejsze, a nie obrazek zrobiony tylko dla obrazka.

Pan pokazał dekady Zamościa, ogrom jego historii.

Tak. Cieszę się, że na negatywach zostanie dużo starego Zamościa. Chociaż niektórzy pytali, po co ta fotografia była mi potrzebna. Pracowałem w ochronie zabytków, miałem mnóstwo roboty na głowie, ale zachciało mi się robienia zdjęć. Powtarzam, że fotografowanie było w moim życiu wcześniej. Poza tym odpowiadam: „Popatrz, skąd byś wiedział, że tamta kamienica miała jeszcze jedno piętro. A tak możesz zajrzeć do albumu i wiesz”.

Pan ma wszystko w głowie, inni na szczęście mogą oglądać te zdjęcia.

Ale już w głowie coraz ciężej. Wczoraj miałem spotkanie  z dziennikarką. Rozmawialiśmy o Zakamarku. Wiem, kto w którym domu mieszkał, ale nie w każdym przypadku mogę sobie przypomnieć jak się nazywał.  Żona mówi, że zawsze wszystko pamiętałem. Pytam wtedy: „Ilu znasz ludzi po dziewięćdziesiątce”?

Żona jest młodsza od Pana?

Tak, trzy lata.

Też jest zamościanką?

Tak. Spotkaliśmy się, kiedy pracowałem w moim pierwszym zakładzie pracy – Miejskim Przedsiębiorstwie Remontowo-Budowlanym. Ona była telefonistką w Zakładach Mięsnych po drugiej stronie ulicy. Tam się poznaliśmy. Zaglądałem do niej do pracy i tak to się zaczęło.

Przez jakiś czas pracował Pan w instytucjach związanych z budownictwem a potem już z ochroną zabytków, więc w życiu zawodowym też był Pan blisko swojego miasta.

Przez wiele lat działałem na rzecz ochrony zabytków. Często wyjeżdżałem służbowo, miałem sporo spotkań w Lublinie, w Warszawie, chociażby u Generalnego Konserwatora Zabytków. Oprócz tego dużo jeździłem po terenie województwa. W Zamościu też było wiele spotkań. Przyjeżdżał Generalny Konserwator albo inni goście, których musiałem oprowadzać po Zamościu, poświęcać im czas. Zamość był i jest dla mnie ważny. I zabytki były dla mnie bardzo ważne, oczywiście również te w regionie. To był okres ewidencji zabytków, wpisywania obiektów do rejestru itd. Służba zawodowa była priorytetem w moim życiu. Fotografia była i cały czas jest moim hobby, trudnym dla domu i rodziny. Ale była moim życiem. Niestety. 

Dlaczego “niestety”?

Zajmowała mi bardzo dużo czasu. Poza tym jest kłopotliwa, bo zajmuje bardzo dużo miejsca w naszym mieszkaniu. Wszędzie są moje odbitki, teczki ze zdjęciami, sprzęt, albumy. W szafach ubraniowych, na półkach biblioteczki. Nawet w tak zwanym dużym pokoju, gdzie głównie przebywamy są moje rzeczy – fragment archiwum. W piwnicy. W garażu. Zawsze mówię, że powinienem to uporządkować i chcę się za to zabrać, ale podejrzewam, że tego nie zrobię. Kiedy chodzę do garażu po samochód, to czasem przeglądam teczki ze zdjęciami, moje wystawy w teczkach albo w kopertach. Muszę to wynieść. Może jutro, może pojutrze. Kiedyś muszę wziąć samochód, załadować i wywieźcie do Archiwum Państwowego albo do biblioteki.

Część swoich zbiorów już Pan przekazał.

Swoje zbiory negatywów oddałem do Archiwum Państwowego w Zamościu. Część przezroczy przekazałem do Książnicy Zamojskiej. A jeszcze zostało  mnóstwo zdjęć w formie zapisów elektronicznych. Cała fotografia cyfrowa jest jeszcze u mnie w domu, nikomu nic z niej nie przekazałem. Od czasu do czasu przeglądam, próbuję uporządkować, ale pewnie wszystko komuś przekażę, niech porządkuje sam. Biblioteka otrzymała też moje kroniki z czasów, kiedy byłem związany z Zamojskim Towarzystwem Fotograficznym. To prywatne albumy, zapiski z dokumentowania zamojskich wydarzeń. Nadal prowadzę album, ale już coraz mniej zdjęć do niego wklejam. Czasem robię tylko krótką notatkę, że coś się dzieje. W tej chwili już nie sposób uczestniczyć we wszystkim, wszystko fotografować i zapisać.

Jednak trudno przestać. Na nasze spotkanie również przyszedł Pan z aparatem.

Tak, aparat zawsze noszę ze sobą. Udaje mi się coś sfotografować, ale już nie tyle, co kiedyś. Poprzednio dosyć intensywnie dokumentowałem życie miasta. 

Nigdy nie wyprowadził się Pan z Zamościa?

Cały czas tu mieszkałem i mieszkam. Typowy Zamościanin urodzony w Zamościu i mieszkający w Zamościu. Można powiedzieć, że jestem zakochany w swoim mieście.

Chyba nie taki typowy, bo niektórzy zamościanie nie są tak zachwyceni miastem jak Pan.

Kocham Zamość, to moje miasto, mimo że już zmienione, że trochę inne, ale warte tego kochania. To po prostu moje miejsce. Czasem chodzę po staromiejskich podcieniach, podwórzach, wspominam co i gdzie było. Mało jest już starych lokatorów. Ale Zamość jeszcze pożyje.

Pożyje, a Pan zatrzyma w kadrze jeszcze niejeden jego obraz.

Dla historii warto to robić.

I dla wzruszeń, za które bardzo Panu dziękuję. I życzę jeszcze wielu zdjęć.

Dziękuję bardzo.

“Zrealizowano w ramach stypendium artystycznego Prezydenta Miasta Zamość”.

Kilka zdjęć Stanisława Orłowskiego

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *