“Razem, ale jednak oddzielnie” Katarzyna Karpowicz

Razem, ale jednak oddzielnie.

 

Wystawę „Różany wianek” dedykujesz swojej mamie i siostrze. Dlaczego?

Relacje: mama-siostra-córka są dla mnie niezwykle ważne. Mój tata zmarł przedwcześnie. W jego chorobie byłyśmy we trzy, właściwie same. Nasza silna więź trwa do tej pory. Oczywiście żyjemy swoimi odrębnymi życiami i podążamy własnymi ścieżkami artystycznymi. Oprócz tego, że są między nami bardzo bliskie relacje, to wszystkie jesteśmy malarkami. Każda z nas jest inna w swojej twórczości, ale świetnie rozumiemy się na kanwie zawodowej. O tej wystawie mówiłam już od pewnego czasu, ale początkowo miała ona inny tytuł: „Matka, siostra, córka”. Powstał do niej pierwszy obraz, który namalowałam sporo wcześniej. Zatytułowałam go tak jak wystawę, ale nie mam go już w pracowni, żebyś mogła go zobaczyć.

Co się z nim stało?

Jakiś czas temu Galeria Artemis zaproponowała, że będzie mnie reprezentować na Warszawskich Targach Sztuki, które odbywają się jesienią. Wtedy już planowaliśmy tę wystawę na maj i pokazanie mojej pracy miało być jej zapowiedzią. To był wówczas jedyny skończony obraz do przygotowywanej wystawy i wywędrował z pracowni na targi w  Warszawie. Nikomu nie powiedziałam, że on tam jest, nie dałam znać moim przyjaciołom, znajomym, kolekcjonerom, bo byłam wtedy bardzo zajęta pracą i praktycznie nic mnie nie interesowało poza aktualnym płótnem na sztaludze. Z galerii dostałam informację, że od razu został sprzedany. Reprezentował mnie jedynie przez pierwsze dwadzieścia minut od otwarcia targów. Równocześnie moja przyjaciółka z Warszawy pochwaliła mi się, że kupiła ten obraz. Weszła na targi, zobaczyła moją pracę i postanowiła ją nabyć. Zapewniła, że wypożyczy mi ten obraz, jeśli będę go potrzebować na jakąś wystawę, co jest dla mnie bardzo cenną deklaracją. Obrazu nie ma na wystawie, ale wypełnia wnętrze u osoby, która doskonale zna i rozumie siostrzano- matczyną relację.

Nie ma już pierwszego obrazu, ani pierwszego tytułu. Dlaczego go zmieniłaś?

Kiedy przygotowywałam tę wystawę i podawałam tytuł „Mama siostra, córka”, to okazywało się, że wszyscy bardzo się cieszą na wystawę prac mojej mamy, siostry i moich. Nie chciałam więc, żeby ten tytuł był tak mylnie interpretowany, bo to jest moja indywidualna wystawa. Ponadto nie chciałam, żeby ktoś pomyślał, że to są sentymentalne prace, które mają być hołdem albo wiwisekcją moich relacji z mamą i siostrą. Zależało mi na tym, żeby te obrazy były rozumiane w sposób bardzo uniwersalny. Oczywiście nie zaprzeczam, że one powstały na bazie moich doświadczeń, wrażliwości, gustów, sentymentów i przeczuć, bo zawsze maluję prosto z trzewi. To, co jest na płótnach wynika z mojego serca, umysłu, oka i ręki. Te obrazy są przedłużeniem mojego krwiobiegu i z pewnością są częścią wszystkiego, co pochodzi z moich doświadczeń. Jednak, żeby uniknąć niezręczności i pytań, stwierdziłam, że tytuł wystawy musi być inny. W pewnym momencie, po jakiejś wymianie zdań z mamą na temat tego, że kubki w pracowni nie są umyte, pojawił mi się w głowie tytuł: „Różany wianek”.

Dlaczego ten wianek jest różany?

No właśnie, skąd te róże? Jest mnóstwo konotacji, zaczynając od Fridy Kahlo z kwiatami na głowie, kończąc na słowiańskiej tradycji plecenia wianków i ich funkcji magicznej, ochronnej. Mieszkając dwa lata w Budapeszcie na Różanych Wzgórzach (Rózsadomb) praktycznie codziennie odwiedzałam Mauzoleum poety, sufiego, bektaszyckiego derwisza, Ojca Róż (Gül Baba). Coś mnie tam ciągnęło. To było dla mnie bardzo ważne miejsce i przypomniałam sobie o nim, kiedy już wszystkie obrazy do wystawy były gotowe. Kolejna rzecz to fakt, że zaczęłam kupować różane krzewy i sadzić je w Szczebrzeszynie skąd pochodził mój ojciec. Chociaż nie znam się na ogrodnictwie, to te róże w zadziwiający sposób dobrze się tam przyjęły. Okazało się, że nasz przyjaciel o nie dba. Za radą swojej mamy podlewa je jakąś miksturą i dzięki temu tak dobrze rosną. Przez chwilę byłam dumna, że jest ze mnie świetna ogrodniczka. Jednak to zasługa ręki dobrego człowieka, który wiedząc, że zależy mi na tych krzewach, troszczy się o nie. Mam więc róże, dużo róż.

W tym, co mówisz i co widzę na obrazach, dużo jest kolorów róż i delikatności płatków. Co z kolcami?

W naturze kolce są różom potrzebne. Może nawet są kluczowe, bo pełnią rolę obronną. Jednak, żeby zrobić wianek z róż, trzeba pozbyć się kolców. Bez usunięcia ich, wyszłaby korona cierniowa. Tam, gdzie jest bliski związek ludzi sobie najbliższych, tam jest dużo dobra, miłości, ale jest też trochę bólu, żalu i zmartwień. Wiadomo, że bliscy często martwią się o siebie. W uplecionym wianku jedna róża zazębia się o drugą, są ze sobą połączone. Po przygotowaniu tej wystawy stwierdzam, że nie mogłam na tym etapie nic trafniejszego namalować. Przyszło to do mnie w odpowiednim momencie w niewymuszony sposób, spoza mnie i ze mnie równocześnie. W tych obrazach ostatecznie chodzi o to, żeby nie bać się tego wianka rozplątać, żeby pamiętać, że każdy jest osobną, odrębną i na swój sposób wyjątkową osobą. Każda róża jest inna, niepowtarzalna. Ważne, by te róże były po prostu wtulone w wianek, a nie na zawsze ze sobą splecione.

Razem, ale jednak oddzielnie.

Dokładnie tak. Myślę, że każda moja wystawa przychodzi do mnie w odpowiednim momencie. Wybrzmiewa pewnymi lekcjami, które muszę odrobić na danym etapie życia. Podejmuję się prowadzenia wybranego tematu w taki sposób, że zdaje mi się, że coś mnie obezwładnia i każe mi iść w jego kierunku. Później okazuje się, że to było jakoś świadome, że było w tym dużo mojego zamiaru, mimo że nie uświadamiałam sobie tego wcześniej. Jest taki etap, kiedy my i nasi rodzice  starzeją się i zmieniają. Zaczynamy widzieć w sobie rodziców, bo pamiętamy ich, kiedy byli w naszym obecnym wieku. Mam starszą o ponad dziewięć lat siostrę, więc jest między nami spora różnica wieku. Joanna zawsze była bardzo dorosła, samodzielna, zaradna i inteligentna, a ja trzymałam się przy mamie i bardzo długo nie chciałam dorosnąć. W ogóle nie byłam w stanie pogodzić się z tym, że muszę przestać być dzieckiem i że czas tak szybko mija, nie śpieszyłam się do dorosłości. Paradoksalnie ta dorosłość w moim przypadku nadeszła bardzo szybko. Może coś przeczuwałam. Moje dzieciństwo skończyło się błyskawicznie. Wydaje mi się, że podjęcie tematu tych bliskich kobiecych relacji jest zmierzeniem się z czymś, co może być bardzo czytelne dla wielu osób, między innymi dla właścicielek Galerii Artemis. Prowadzą ją mama z córką, która tak, jak ja ma siostrę. Nawet pokoleniowo są podobne do mnie i do mojej mamy, i również mają bardzo bliską relację z trzecią kobietą w tej rodzinie. Pomyślałam, że warto wrócić z obrazami do Krakowa, bo to jest ważne dla mnie miejsce. Uznałam, że świetnie byłoby pokazać wystawę, która jest dedykowana takim relacjom właśnie w galerii, która funkcjonuje w oparciu o podobne więzi.

Czy ze względu na dużą różnicę wieku między tobą i siostrą miałaś poczucie, że przez dłuższy czas wychowywałaś się jako jedynaczka?

Tak. Myślę też, że od początku miałam poczucie, że moja siostra na równi z rodzicami jest osobą dorosłą, formującą mnie. Chodziła czasem na moje wywiadówki. Takie były czasy, że starsze dzieci zajmowały się trochę młodszym rodzeństwem. Wydaje mi się, że ona przyjmowała tę rolę nie tylko z poczucia obowiązku, ale i z pewną satysfakcją, bo ja byłam podatna na jej nauki. Dzięki temu wiele zyskałam, bo np. nigdy nie słuchałam popowej muzyki. Moje początki to The Doors, Pink Floyd, The Prodigy czy Laurie Anderson. Nauczyła mnie wielu rzeczy z historii czy historii sztuki. Miała dar i spore zacięcie edukacyjne. Należała do harcerstwa, była zastępową. Z jednej strony jesteśmy pod wieloma względami bardzo podobne, bo niezwykle ważna jest dla nas praca, rozwój w malarstwie, w sztuce, w tym co jest naszą pasją. Z drugiej zaś strony mój gust czy moja wrażliwość są trochę inne niż jej i na odwrót. Niesamowite jest to, jak teraz, po latach spotykamy się jako dwie dorosłe, zupełnie odrębne kobiety i jest tak samo fajnie.

Rozumiem, że siostra już wyszła z tej roli formującej ciebie?

Wyszła z roli, w której traktowała mnie jak młodszą siostrę i teraz funkcjonujemy na równi. W przyszłym roku planujemy naszą wspólną wystawę. Widzisz, jak to wszystko się domyka. Żeby tak się w pełni stało, musiałam sobie o tym opowiedzieć, zamknąć pewien etap, zaakceptować, że róża jest trudna genetycznie i ma kolce. Musiałam przyjąć fakt, że czasem pojawia się ukłucie, kolec, który nie wiadomo skąd pochodzi i zwykle nie ma nic wspólnego ze mną. Jeśli niechcący zadaję ból komuś bliskiemu, to też więcej to mówi o mnie, niż o osobie, w którą godzę.

Wspomniałaś, że twoja siostra była bardzo samodzielna, kiedy ty wciąż trwałaś przy mamie. Można powiedzieć, że nadal tak jest, bo siostra pracuje oddzielnie, ty zaś dzielisz pracownię z mamą?

To prawda. To jest piękna pracownia, drugiego takiego lokalu w Krakowie chyba nie ma. Poza tym bycie w niej razem jest bardzo ekonomiczne, bo dzielimy koszty na pół. Pracujemy w innych godzinach, na tak zwane dwie szychty. Ponadto, gdy jedna z nas wyjeżdża, to druga nie musi się martwić o to miejsce. Pracowni trzeba pilnować, jak każdego domostwa, a nawet jeszcze bardziej, bo tu są rozpuszczalniki, dzieła sztuki itp., itd. Trzeba jej doglądać i we dwie jest nam łatwiej. Malujemy w tej samej technologii, bo nasze malarstwo jest olejne, więc pasujemy do siebie. Z drugiej strony, mamy trochę inną dynamikę pracy. Mama ma potrzebę, żeby było czysto i funkcjonalnie, tymczasem ja regularnie zapominam się w ferworze pracy. Czasami moje brudne ręce pobrudzą farbą domofon i czajnik, a mama jest na to bardzo uważna. Nie dziwię jej się, bo potrafię zrobić bajzel. Trzeba wzajemnie rozumieć się w tych różnych podejściach i tolerować, respektować, akceptować. Ze mną może nie jest łatwo, ale beze mnie byłoby chyba smutno. Nie wyobrażam sobie dzielić pracowni z kimś innym, może jedynie z siostrą, ale ona nie mogłaby tutaj pracować, bo gdyby jej akrylowy obraz ubrudził się farbą olejną, to byłby zniszczony. Joanna nie może tu wytrzymać za długo, ponieważ śmierdzi terpentyną. Za każdym razem, kiedy do nas przychodzi, to zarządza wietrzenie, bo twierdzi, że się potrujemy. Mamy oczyszczacz powietrza – polecenie Joanny i mojego męża.

Ta wystawa jest zamknięciem jakiegoś rozdziału w twoim życiu i jednocześnie otwarciem kolejnego?

Tak. Tymi obrazami ukłoniłam się swoim bliskim, równocześnie pozdrawiając wszystkich tych, którzy mnie rozumieją poprzez moje malarstwo. Zadedykowałam tę wystawę mojej mamie, siostrze i tym, którym te relacje są znane. Myślę, że tą wystawą otwieram ten etap w moim życiu, w którym wyodrębniam się i symbolicznie oddzielam. Dajemy sobie wolność. Mam z mamą i z siostrą wyjątkowe relacje, za które jestem im wdzięczna. Nie ukrywam, że w tych obrazach jest dużo ważnych symboli, które każdy może rozumieć na swój sposób. Dla mnie są one jak poezja, pełna słodyczy i miłości, ale jednak traktująca o przemijaniu. Jedno z trafniejszych słów, które je opisuje to “melancholia”. W życiu nie da się zatrzymać czasu, jak na obrazie. Być może dlatego tak dużo maluję i tak lubię siedzieć przy sztaludze, bo mam wrażenie, że poprzez obraz zatrzymuję czas na zawsze.

Dla mnie ta wystawa jest w dużej mierze opowieścią o wsparciu.

Tak, przede wszystkim o nim. W wielu moich obrazach, nie tylko tych, jest gest dłoni położonej na ramieniu drugiej osoby. Często podkreślam jak ważne są relacje i widać to w moim malarstwie. Empatia, wzajemne wsparcie, zrozumienie, współodczuwanie. Czego chcieć więcej?

Wśród was trzech jest dużo tego wsparcia?

Bardzo dużo. Wiem, że mogę na nie liczyć w stu procentach i pod każdym względem. I one na mnie również. To jest związek kobiet, które były razem w sytuacjach trudnych. Różnie sobie z nimi radziłyśmy, oddzielnie, ale też wspólnie. We trzy przeszłyśmy przez wszystko, co łączyło się z chorobą ojca i z różnymi sytuacjami związanymi z jego wcześniejszym życiem. Wydaje mi się, że to jest trochę tak, jak z żołnierzami, którzy przejdą razem jakąś bitwę. To już jest inny związek. Nie miałyśmy super lekkiego życia. Nie miałyśmy pieczenia ciasteczek, gotowania i bycia w tak zwanym kobiecym kręgu. Bardzo dużo fajnych wartości wyniosłam od mamy i siostry, ale życie nie pozwoliło nam na to, żeby doświadczać razem pełnego spokoju oraz domowej, zwykłej i uporządkowanej codzienności. Pytanie, czy ktokolwiek kiedykolwiek tego doświadczył? Życie to nie utopia.

Wianków też nie plotłyście?

Nie. Chociaż teraz sobie przypominam, że siostra uczyła mnie, jak pleść wianek z mleczy.

A teraz pieczecie razem ciasteczka, chodzicie do kina, na kawę czy wspólne zakupy?

Nie, bardzo ciężko jest nam spotkać się razem. Od czasu do czasu mama robi dobry obiad i wtedy spotkamy się przy stole. Mamy ze sobą bardzo bliski kontakt przez to, że jesteśmy z tej samej branży. Bardzo dużo rozmawiamy o naszej pracy, planach, wystawach, o zagadnieniach i logistyce zawodu. O życiu też, zawsze bardzo szczerze. Wydaje mi się, że te kontakty są dla nas wystarczające. Każda z nas jest tak zajęta i skoncentrowana na swojej, zupełnie innej planecie, że wyjście z tych planet i umówienie się na wspólne spotkanie jest trudne. Po pierwsze, mama chciałaby zobaczyć inny film niż ja, Joanna jeszcze inny. Umówienie się z moją mamą na określoną godzinę jest prawie niemożliwe, bo mama to jest żywioł, ciągle gdzieś pędzi, nad czymś pracuje. Jesteśmy tak silnymi charakterami i tak mocno się różnimy, że to jest po prostu cud, że tak bardzo się kochamy i wspieramy. Ale to właśnie jest fajne i wyjątkowe. Trudno to opisać, bo ja pewnie nie mam do tego dystansu, ale próbuję to zrobić poprzez te obrazy, całą wystawę, gdzie każdy gest ma znaczenie.

Na przykład czesanie włosów.

Bardzo często bawiłam się w czesanie włosów, kiedy byłam dzieckiem. Tato twierdził, że mu wszystkie powyrywałam i dlatego miał łysinę. Pamiętam, jak czesałam moją siostrę. Dopadałam ją, jak czytała książkę albo oglądała serial leżąc przed telewizorem. Wtedy wkraczałam z grzebieniem, gumkami, spinkami i robiłam fryzury, które – jak twierdziła – były wspaniałe. Jednak, jak tylko ktoś przyszedł do domu, to szybko je rozplątywała i czułam się wtedy bardzo niepocieszona.

Siostra czesała ciebie?

Nie. Za to bardzo często czytała mi na głos. To były takie książki, jak Bracia Lwie Serce Astrid Lindgren czy Muminki Tove Jansson, których przeczytała mi wszystkie części. Wszyscy bardzo dużo mi czytali – mama, babcia i siostra, nawet tata. Jakbym miała opowiedzieć o głównej przyjemności rodzinnej, byciu razem, o naszej kobiecej relacji, to myślę, że to jest obcowanie z książką. W Szczebrzeszynie mama robiła pyszne kanapki, coś do picia, wrzucała do koszyka koc i jechałyśmy rowerami nad rzekę, gdzie czytała mi na przykład opowiadania Dürrenmatta. To było niesamowite. Miałam może dwanaście, trzynaście lat i chłonęłam rzeczy, które tak naprawdę kulturowo ustawiły mnie na całe życie i zbudowały mi wyobraźnię. Na Dzień Mamy w podstawówce deklamowałam Piwonie Czesława Miłosza, na Dzień Ojca Powrót taty Mickiewicza albo Skumbrie w tomacie Gałczyńskiego. Mama z siostrą nie miały intencji edukowania mnie w jakiś konkretny sposób, po prostu czytały mi poezję i książki, które im się podobały. Dzieliły się ze mną tym, co lubiły robić.

W tych obrazach przewijają się wspólne momenty przeżywania czegoś, bycia razem. Przy okazji wyłaniają się pewne postacie i nie wiadomo, czy są realne, czy są maskami, czy może powidokami innych twarzy. Do „Różanego wianka” wchodzi pamięć o babci, ale też o innych kobietach, których nie miałam okazji poznać. Znałam swoje dwie babcie, ale tylko jedna – mama mojej mamy, lwowianka – była dla mnie bliska i ważna, bo miała regularny udział w moim wychowaniu. Babcia była trudna, ale oprócz tego, że przekazała mojej mamie czarną kulę, to w jakiś sposób udało jej się przekazać nam trzem również pozytywne rzeczy. Nie wiem, czy czarna kula pojawia się na którymś z tych obrazów. Chyba nie, wszystkie przemalowałam na niebieskie. To ciekawe, bo chciałam namalować choć jedną czarną, ale nie zrobiłam tego. Okazuje się, że moja mama tę czarna kulę – zbudowaną z traumy pokoleniowej, powojennego ciężaru, rzeczy bardzo złych i mrocznych – zmieniła jednak w niebieską.

Co mama przekazała ci w tej niebieskiej kuli, w co wyposażyła cię na przyszłość?

Przekazała mi takie rzeczy, jak pracowitość i konieczność przewidywania. Powtarzała mi „Pamiętaj Kasia, musisz przewidywać”. Kiedyś nie bardzo wiedziałam, co to znaczy, ale teraz – będąc dorosłą – już wiem. Zazwyczaj na tym poprzestaję, ale dzisiaj postaram się odpowiedzieć na twoje pytanie trochę inaczej. Mama przekazała mi klasę, taką kobiecość, która jest ponadczasowa. Ona nie polega na podobaniu się wszystkim, ale na podobaniu się sobie. Na tym, żeby robić to, co się chce, w taki sposób, w jaki się chce i nie przepraszać za to, ani nie pytać nikogo o pozwolenie. I koniecznie trzeba być zainteresowanym tym, co się robi, bo wtedy życie ma sens. Mama, jak coś robi, to po mistrzowsku. Kiedy przygotowuje moją ulubioną sałatkę, to zawsze najlepiej na świecie. Tak samo naleśniki, pomidorówkę czy zrazy – najlepiej i zawsze z sercem. Jak oprawia obraz, to lepiej niż ramiarz. Wykonuje w domu wszystko. Jeśli trzeba coś naprawić, to technicznie pod wieloma względami jest doskonała. Kiedyś dostałam pit od księgowej z galerii i nikt, łącznie z pracownikami galerii nie był w stanie go otworzyć, bo był zapisany w jakimś dziwnym formacie. Mama sobie z tym poradziła, otworzyła go, skonwertowała na plik tak, że każdy mógł z niego korzystać bez problemu. Zawsze pachnie super perfumami, które chciałabym mieć,. Jednak nie kupuję ich sobie, ponieważ chcę, żeby mi się kojarzyły tylko z mamą. To są rzadkie perfumy, które pachną trochę terpentyną. Jest trzydzieści pięć lat starsza ode mnie i nieraz mi mówi, żebym się nie garbiła, bo wyglądam jak staruszka. Tak, mama jest dużo młodsza ode mnie.

I mama, i siostra są młodsze od ciebie. Z jakich czasów jesteś?

Wydaje mi się, że jestem nie z tej epoki. Ale trudno mi namierzyć z której. Chyba nikt nie chciałby być z obecnych czasów – trudnych czasów niepokojów i wojen. Ale czy kiedykolwiek było łatwo? Myślałam naiwnie, że nigdy mnie to nie spotka i będę miała spokojne życie. Jestem dzieckiem postkomunistycznym, wydawało mi się, że Polska już uwolniła się od najgorszego i rośnie w siłę. Jesteśmy w Unii Europejskiej, jesteśmy otwarci i wolni. I nagle Putin, którego oddech czułam już będąc w Budapeszcie w 2014. Nie byłam w stanie zrozumieć, co się dzieje, dlaczego z nim w ogóle rozmawiamy jako Europa. I nagle – pełna wojna za rogiem. Nie jedna wojna. Ale wojny były zawsze. Świat jest nieznośny, ludzkość nie uczy się na błędach. W obecnych czasach cenię to, że następuje pewien zwrot ku człowiekowi i zrozumieniu trudności, jakie ma przed sobą. Dostrzegamy fakt, że psychoterapia w Polsce jest niewystarczająca, że nastolatki mają problem, że są narażone na nadmiar bodźców. O tym się mówi. Nie było takich dyskusji za moich czasów czy twoich. Oczywiście to jest pierwszy krok, ale jest.

My dorastałyśmy w świecie książek. Teraz dzieci od najmłodszych lat żyją wśród tabletów i smartfonów.

No właśnie, a to nie rozwija wyobraźni tak, jak czytanie książek, prace manualne czy najprostsze zabawy w robienie ludzików z kasztanów i żołędzi. Ale nie demonizowałabym nowych technologii, najważniejsze jest umieć ze wszystkiego odpowiednio korzystać i nie popadać w skrajności i uzależnienia. Warto pamiętać o prostych rozwiązaniach, które pobudzają do myślenia. Jak byłam dzieciakiem, to moja siostra wycinała mi różne rzeczy z kartonów. Potrafiła wynieść rodzicom z pracowni blejtramy w wielkich formatach, powiązać je razem i zbudować z tego konstrukcje, na które naciągała kolorowe prześcieradła. W ten sposób miałam różowe, niebieskie i żółte komnaty, królestwo wyobraźni. Wydaje mi się, że ten nieświadomy eksperyment pedagogiczny, który Joanna na mnie przeprowadzała wymyślając mi zabawy, zadziałał tak, że nie mogę przestać malować, bo mam tyle pomysłów. Nieraz sobie przypominam, jakie rzeczy mi wymyślała, gdzie mnie zabierała…

Gdzie cię zabierała?

Raz w Szczebrzeszynie zabrała mnie nad rzekę, gdzie jej znajomi zrobili tamę i powstało rozlewisko. Był zachód słońca. Wzięła mnie na barana i weszłyśmy do wody. Trzymałam ją za ramiona i pływałyśmy. Do dziś wspominam ten zachód słońca, ciepłą rzekę rozlaną na łąkach i to, jak pływałyśmy odkrytą żabką. To przeżycie pamiętam trochę jak piękny sen, ale to wydarzyło się naprawdę. Zabierała mnie do lunaparku, na basen, do muzeów, na spacery o szóstej rano przez dziurę w płocie do parku Jordana, żebym miała cały plac zabaw dla siebie. Brała mnie do swoich koleżanek, wtedy nastolatek, co dla mnie – małej dziewczynki – zawsze było atrakcją. Mogłam oglądać ich świat, który był zupełnie inny niż mój. Przysłuchiwałam się im z ciekawością dociekliwego szpiega. Na pewno byłam dla niej też trudna, bo miałam lepkie łapki, lubiłam pogrzebać w jej biurku i sprawdzić co tam jest, na przykład jakie ma kredki. Joanna bardzo dużo rysowała w dzieciństwie, miała mnóstwo zeszytów, kredek i dużo rysunków, na które chciałam popatrzeć. Świetnie się uczyła. Była wybitna z historii i przez całe liceum musiałam słuchać od naszej nauczycielki, jaka Joanna była genialna historycznie. Wkuwała daty na pamięć, wszystko rozumiała, ilustrowała różne wydarzenia historyczne. Pamiętam, że już wtedy rysowała Anubisa, bo ciekawił ją starożytny Egipt. Jej świat wzbudzał moje ogromne zainteresowanie, tak samo, jak świat rodziców. Byłam dzieckiem z trochę innego wymiaru. Nie takim, które żyje tylko swoim dziecięcym życiem, tylko bardziej takim, które patrzy kątem oka i obserwuje, i słucha, zapamiętuje obrazy. U nas zawsze było włączone radio i wyobrażałam sobie, że w tym radiu mieszkają te wszystkie osoby, których głosy słyszę. To był dla mnie prawdziwy teatr wyobraźni. Wsłuchiwałam się w słuchowiska teatralne, w rozmowy, wywiady, audycje. Słuchając rysowałam.

Wiele razy padło słowo Szczebrzeszyn, w którym mieszkała rodzina twojego taty, ale nie wspominasz tamtejszej babci.

Nie spędzałam z nią wiele czasu. Samotnie wychowała pięciu synów. Pracowała w fabryce margaryny na dwie zmiany i była chyba już wtedy zmęczona życiem, chorowała. Dzieci i praca tak ją wymęczyły, że potem już nie miała siły opiekować się wszystkimi wnukami. Jej pierwszy mąż zginął w Auschwitz, a drugi – mój dziadek – zniknął, kiedy była w ciąży z najmłodszym dzieckiem. Szukała go przez Czerwony Krzyż i po wielu latach wreszcie go odnalazła. Okazało się, że ma inne imię, nazwisko i inną rodzinę na Ukrainie. Chciał się spotkać z moim tatą, bo był bardzo dumny, że jego syn pracuje na ASP i jest uznanym malarzem, ale mój tato nie chciał go widzieć. Tam była trauma. Właściwie nie wiadomo kim był mój dziadek, poza tym, że malował, ale nie jakoś wybitnie. Wydaje mi się, że bardzo słabo udawał malarza. Może był podwójnym agentem? Jego imię i nazwisko nie jest prawdziwe, ani to ukraińskie, ani to polskie. Nasze nazwisko – Karpowicz było przez niego wymyślone.

Dużo czasu spędzaliście w Szczebrzeszynie?

Wakacje zaczynały się dla nas już w czerwcu, mama zwalniała nas czasem wcześniej ze szkoły. Wyprawialiśmy się na całe lato – z plecakami i z kotami – pociągiem „Hetman” do Szczebrzeszyna. Siostra każdego lata wyjeżdżała na obozy harcerskie. Dla mnie Szczebrzeszyn to było miejsce magicznych wakacji, ale chyba tylko dla mnie – żyłam tam w swoim świecie. Nie znosiłam szkoły, kochałam koty, naturę, wolność, łazikowanie po miasteczku, życie we własnej głowie, w zakamarkach wyobraźni i dziecięcych zwidów. Szczebrzeszyn mi sprzyjał. Moi rodzice byli dość wyluzowani jeśli chodzi o naszą szkołę. Nie było dla nich ważne, czy mamy piątki i szóstki. Mojej siostrze nauka nie sprawiała problemów. Ze mną było gorzej, ale ze swoją uprzedzającą grzecznością i kindersztubą dawałam jakoś radę. Żyłam w świecie pozaszkolnym, wakacyjnym, na kartkach papieru, w rysunkach i obrazach. U nas w domu wolno było malować po ścianach, może dlatego, że dobrze malowałyśmy. Nie miałam za bardzo wstępu do pracowni, jak byłam mała. Mogłam tam wchodzić, ale pod nadzorem, bo wiadomo, że dziecko od razu włoży ręce w różne substancje. Któregoś razu przygotowywano mi kąpiel i na chwilę spuszczono mnie z oczu. Weszłam do pracowni mamy, wzięłam pędzel, wymieszałam farbę i podmalowałam obrazy. Na szczęście w malarstwie olejnym można wszystko zamalować. Inaczej było, jak tato namalował na drewnianej desce portret mojej siostry. Zrobił to tak gładziutko, pięknie, mgliście i delikatnie, a ja wzięłam długopis, czy ołówek i domalowałam rzęsy, tak grubo, że aż wyryłam ślady w drewnie. Uznałam, że Joanna musi mieć rzęsy, dramatycznie długie rzęsy.

Wyczuwam, że nie miałaś za to kary?

Nie. Ale solidne upomnienie. Zdewastowałam nieodwracalnie dzieło sztuki. Pamiętam, jak któregoś razu wyjechałam rowerkiem ze Szczebrzeszyna w jedną stronę i nie pomyślałam, że trzeba wrócić. Jechałam cały czas do przodu, przy dość ruchliwej drodze, gdzie nie było za bardzo pobocza. Miałam może sześć lat. Zmęczyłam się, gdzieś mnie zauważono i skojarzono, że jestem od Karpowiczów. Byłam z koleżanką, jeszcze młodszą ode mnie, która też wytrwale pedałowała na swoim rowerku. I pamiętam, jak mi powiedziała: „Teraz idziemy do domu, zbiją nas, trochę popłaczemy, ale później pójdziemy się bawić”. I ona rzeczywiście dostała lanie od rodziców, a ja nie. Mama podała mi wtedy spaghetti na obiad, które jadłam z zaciśniętym gardłem. Siedziała naprzeciwko mnie bardzo zmartwiona i powiedziała: „Wiesz, jak mnie przestraszyłaś. Nigdy więcej mi tego nie rób”. Tak na mnie to zadziałało, że do dziś pamiętam swoje ściśnięte gardło i łzy kapiące do spaghetti. Świetna metoda wychowawcza – słowa.

Dziękuję ci za tę rozmowę i życzę długich, wspaniałych relacji z mamą i siostrą.

Dziękuję bardzo. Myślę, że jak nas już dawno nie będzie, za jakieś sto lat, to ktoś to przeczyta, zobaczy obrazy i pomyśli, że u niego jest podobnie. I zrozumie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *