Tamo Didia-Skowyra – Gruzinka pochodząca z Batumi, mieszkająca na stałe w Polsce, na Roztoczu, we wsi Guciów. Absolwentka farmacji na Tbilisi State Medical University. Wolontariuszka w Stowarzyszeniu Pomocy Dzieciom Niepełnosprawnym „Krok za krokiem” w Zamościu w ramach programu European Solidarity Corps (wcześniej European Voluntary Service). Pomysłodawczyni i założycielka „Przystanku u Gruzinki” w Guciowie, w którym serwuje tradycyjne potrawy kuchni gruzińskiej. Miłośniczka natury i morza. Żyje bez szczegółowych planów na przyszłość, bo nigdy nie wiadomo, co przyniesie życie.
Jak długo mieszkasz w Polsce?
Przyjechałam w 2017 roku w ramach programu Erasmus i spędziłam tu rok. Na stałe zamieszkałam po ślubie, czyli pod koniec 2019 roku.
Pochodzisz z Batumi.
Tak, tam się urodziłam i wychowałam, ale potem pojechałam na studia do Tbilisi, gdzie mieszkałam przez dziesięć lat. Jednak bardzo często jeździłam do rodziny, na weekendy, święta, urodziny itp. W Batumi mam rodziców oraz brata i siostrę. Jestem dużo młodsza od mojego rodzeństwa. Mama urodziła mnie, kiedy miała czterdzieści trzy lata. Byłam taką niespodzianką.
Co studiowałaś w Tbilisi?
Jestem farmaceutką, ale bardzo krótko pracowałam w tym zawodzie. Próbowałam różnych rzeczy i dzięki temu wiele się nauczyłam. W Gruzji jest bardzo dużo ubezpieczeń prywatnych. Zatrudniłam się w prywatnej firmie prowadzącej pogotowie dla dzieci, gdzie pracowałam jako operatorka albo asystentka lekarza. Udzielano tam pomocy pediatrycznej w nagłych przypadkach, gdy dziecku działo się coś złego, ale także zapewniano wizyty domowe u chorych dzieci czy obsługę ambulatoryjną. Później przeszłam do innego szpitala, do pracy w rejestracji i call center. Przez jakiś czas byłam przedstawicielem handlowym i farmaceutycznym. Ciągle szukałam dla siebie nowych możliwości.
I stąd pomysł na udział w programie Erasmus?
Tak. To był Erasmus plus. Od koleżanki dowiedziałam się, że jest międzynarodowy program wolontariatu European Voluntary Service, z którego mogłabym skorzystać. Sama była na takim wyjeździe i wszystko mi opowiedziała. Zaczęłam szukać różnych projektów. Wysłałam zgłoszenie do Polski, na Węgry i Litwę. Pierwsza odezwała się Polska i miałam rozmowy, ale wtedy mi odmówili. Potem przeszłam rozmowę dotyczącą wyjazdu na Węgry, ale później napisali z Polski, że jednak mnie wybrali i zrezygnowałam z Węgier. Przyjechałam tu na rok jako wolontariuszka w Stowarzyszeniu Pomocy Dzieciom Niepełnosprawnym „Krok za krokiem” w Zamościu”. Na początku czas mijał dość wolno, ale później to się zmieniło. Najgorsza była dla mnie zima. Przede wszystkim to był szok, że już o trzeciej po południu robiło się ciemno. Zaraz po powrocie do domu szłam spać. Nawet nie jadłam, nic nie robiłam, po prostu kładłam się, bo to była czarna noc. Budziłam się po kilku godzinach, później długo nie mogłam usnąć i rano znowu było ciemno. W Gruzji później robi się jasno, za to wieczorem jest dłużej widno. Ale to kwestia przyzwyczajenia. Teraz, kiedy są takie długie, ciemne wieczory, to czytam książki albo np. w tamtym roku uczyłam się grać na keyboardzie.
Dlaczego wysłałaś swoje zgłoszenie akurat do tych trzech krajów?
Taka była wtedy oferta. Jeśli chodzi o Polskę, to zawsze miałam takie dziwne uczucie, jakby przeczucie, że będę tu mieszkać. Nie wiem dlaczego, może to moje alter ego dochodziło do głosu. Kiedy ktoś mnie pytał, gdzie bym chciała żyć, to od razu mówiłam, że w Polsce. Gdzieś w środku tak czułam. Potem zaczęłam się trochę interesować historią Polski i kontaktami między naszymi narodami. W Gruzji bardzo lubią Polskę i Polaków.
To była Twoja jedyna przygoda z Erasmusem?
Tak, na studiach się tym nie interesowałam. Erasmus plus, w którym uczestniczyłam jest przeznaczony dla osób od osiemnastego do trzydziestego roku życia. Ja wtedy miałam dwadzieścia sześć lat. Pomyślałam, że nadaję się do tego, trochę zwiedzę świat, nauczę się czegoś nowego i oczywiście pomogę jako wolontariuszka. Do ostatniego momentu, dopóki nie miałam ostatecznej odpowiedzi, to nic nie mówiłam w domu. Potem wszyscy byli bardzo zaskoczeni.
Zadowolona jesteś z tego rocznego wolontariatu w Polsce?
Uważam, że to był bardzo dobry pomysł i polecam go każdemu. To daje możliwość na bezpośrednie spotkanie ludzi z innych miejsc, odmiennych językowo i kulturowo. Mieszkając z nimi przez rok można z bliska poznać ich rodzinny kraj, kulturę i historię. To był dla mnie świetny czas. Przede wszystkim przeżyliśmy razem bardzo dużo przygód. Nauczyłam się wielu rzeczy, zaczęłam trochę podróżować. Nie żałuję tej decyzji. Żałuję, że nie robiłam tego wcześniej, bo mogłam z tych możliwości korzystać na studiach.
Jak duża była wasza grupa?
Na początku były trzy Hiszpanki, Ukrainka, Azerbejdżanka i ja. Później dwie Hiszpanki wyjechały, ale dojechała Niemka i Dunka.
Utrzymujecie kontakty?
Tak, byłyśmy taką międzynarodową rodziną. Oczywiście nie wszystko układało się tak idealnie, jak teraz opowiadam, ale z perspektywy czasu to zawsze inaczej wygląda. Tych małych rzeczy, które wtedy nam przeszkadzały, teraz w ogóle nie pamiętam. Nie warto nawet zwracać na nie uwagi. Najważniejsze, że wszystko dobrze się wspomina. Ważne, żeby zawsze zachowywać w pamięci te dobre, a nie te złe momenty.
Udało Ci się wtedy zwiedzić Polskę?
Byłyśmy we Wrocławiu, Toruniu, Lublinie, Krakowie i Poznaniu. Poza tym pojechałyśmy do Berlina, Pragi i Wiednia. Nauczyłam się wtedy tanio podróżować. Dużo jeździłyśmy autostopem, szukałyśmy tanich biletów, na przykład za bilet do Wiednia i z powrotem zapłaciłam osiemdziesiąt złotych. Pamiętam, że do plecaków zamiast dużej ilości ubrań pakowałyśmy jedzenie, żeby później nie tracić pieniędzy w restauracjach.
W tym okresie poznałaś swojego męża?
Poznaliśmy się na urodzinach kolegi, na które zostały zaproszone wszystkie wolontariuszki. Wtedy nic takiego się nie wydarzyło, po prostu poznałam go i tyle. Potem on przychodził kilka razy na “Language Coffee”, które organizowałyśmy dla tych, którzy chcieli porozmawiać po angielsku, francusku czy po rosyjsku, bo wtedy ten język jeszcze nie był źle postrzegany. Sylwek przychodził na te spotkania, bo lubi poznawać nowych ludzi i różne kultury. Tak się zaczęła nasza znajomość.
Jakie znasz języki?
Znam przede wszystkim angielski i rosyjski. Również hiszpański, na tyle, że mogę się porozumieć, ale to jest poziom podstawowy. W Gruzji każdy musi znać jakiś język obcy, jeśli chce komunikować się z kimkolwiek spoza kraju. W szkole podstawowej języki obce są obowiązkowe, najczęściej angielski, niemiecki, rosyjski, zdarza się francuski. Na tych spotkaniach Sylwek chciał ze mną rozmawiać po rosyjsku, ale potem okazało się, że ja lepiej mówię po polsku, niż on po rosyjsku.
Gdzie braliście ślub?
W Batumi, w 2019 roku mieliśmy ślub cerkiewny. Gruzja jest bardzo konserwatywnym krajem. Ponadto moi rodzice są już starsi, bardzo przeżywali, że będę mieszkać poza krajem, więc tam chciałam zrobić taką uroczystość. Po kilku miesiącach, w Polsce odbył się ślub cywilny. Rodzice nie przyjechali, ale było moje rodzeństwo ze swoimi rodzinami. Mama uważa, że jest już za stara – ma siedemdziesiąt pięć lat – i nie chce podróżować samolotem. Tatę udało się namówić i przyleciał w tym roku. Na co dzień pokazujemy im przez telefon, jak mieszkamy i żyjemy.
Ty często odwiedzasz Gruzję?
Ostatnio byłam w styczniu. W tamtym roku byłam trzy razy, dwa lata temu też kilka. Zawsze wyjeżdżamy na dłużej, najczęściej na dwa miesiące. Nie chcę, żeby moi rodzice tak bardzo za mną tęsknili. Ostatnio jesteśmy z mężem trochę zabiegani, ale myślę, że w październiku znowu pojedziemy na kilka miesięcy.
Za czym tęsknisz najbardziej?
Za rodziną. Zostawiłam tam wszystko, rodzinę, koleżanki, pracę i musiałam się tu odnaleźć. Jak przyjechałam w ramach Erasmusa, to tak bardzo tego nie odczuwałam. Mieszkałam w grupie, ciągle coś się działo. Polska wygląda nieco inaczej odkąd zamieszkałam na stałe. Na początku było mi trochę ciężko, tym bardziej, że miało to miejsce w czasach pandemii. Jestem osobą, która bardzo lubi ludzi. Wcześniej w Gruzji dużo pracowałam, byłam bardzo aktywna, dynamiczna i ciągle wśród innych. Tu przyjechałam i nagle nikogo nie było. Sąsiadka z jednej strony to starsza pani, z drugiej strony mieszka starsze małżeństwo. I tylko my – we dwoje z mężem – w domu. Nagle stało się tak cicho, spokojnie i trochę nudno. Już się przyzwyczaiłam, ale potrzebowałam trochę czasu, bo to nowe życie bardzo różniło się od tego intensywnego, które miałam wcześniej. Mam bardzo dużą rodzinę, brat ma pięcioro dzieci, siostra troje. Zawsze spotykamy się w dużym gronie. Tu było inaczej i wszystko było dla mnie inne, ale powoli przywykłam.
Rodzice męża przyjęli mnie bardzo dobrze, jak swoje dziecko. Tutaj mam Sylwka, jego rodzinę i jego znajomych, ale w Gruzji zostało moje dotychczasowe życie. Pozytywną stroną mieszkania na Roztocza jest to, że mam duże możliwości kontaktu z naturą, która mi się bardzo podoba. Mogę pojechać rowerem do lasu albo iść na długi spacer, tam jest cisza i spokój. Dużo podróżujemy, mam coraz więcej zajęć, więc mniej wolnego czasu na tęsknotę i chęć wyjazdu do Gruzji. To jest normalne, że tęsknię i jeśli tu zostaniemy, to tak będzie zawsze, nie wykreślę tego uczucia. Przyzwyczaiłam się, że tęsknię.
Brakuje Ci morza?
Bardzo. Jestem wychowana nad morzem. Jak myślę o spokoju, to wyobrażam sobie dźwięk morza i odbijających się fal. Brakuje mi tego. Nie potrafię kąpać się w jeziorze czy w stawie, to jest zupełnie co innego. Próbowałam tu w pobliżu popływać, ale nie potrafię, to nie dla mnie. Całe moje dzieciństwo to życie nad morzem. Nigdy nie było dla mnie złej pogody, o każdej porze roku, w każdą pogodę mogę siedzieć na brzegu i patrzeć na to, co dookoła. Kiedy byłam dzieckiem, to ciągle byliśmy nad morzem. Nawet w zimie szliśmy obserwować, jak fale odbijały się od brzegu.
Chociaż muszę przyznać, że mam uraz z dzieciństwa, bo raz się prawie utopiłam. Od tego czasu mam duży respekt do wody i pływam tylko wtedy, gdy mam grunt pod nogami. Nie mam odwagi, żeby popłynąć daleko od brzegu. Chciałam przełamać swój strach, ale mi się nie udało. Poza tym często mam ten sam sen, w którym zalewa mnie wielka fala tsunami i nie mogę się wydostać.
Czym się zajmujesz na co dzień?
W Polsce jest dużo Gruzinów, którym czasem pomagam. Nie znam doskonale polskiego, ale wystarczająco, by pomóc im załatwiać jakieś sprawy w urzędach, wypełnić dokumenty, albo coś przetłumaczyć. Oczywiście nie są to trudne teksty, ale z polskiego na gruziński sobie radzę.
Czasem organizuję warsztaty, na przykład jak robić chaczapuri. Założyłam ogród, gdzie mam swoje warzywa. W Gruzji nigdy tego nie robiłam, bo wychowałam się w mieście i do babci na wieś jeździłam tylko latem. Od wakacji prowadzę „Przystanek u Gruzinki”, gdzie sprzedaję potrawy gruzińskie. Myślę o rozpoczęciu nauki. Dokumenty mam już przetłumaczone, została mi tylko nostryfikacja dyplomu. Otworzyłam też stronę na Instagramie, gdzie publikuję przepisy gruzińskie i pokazuję, jak żyje Gruzinka w Polsce.
To jak żyje Gruzinka w Polsce?
Nie narzekam, jedynie na to, że Gruzja jest daleko. Poza tym, to myślę, że jest dobrze. Często mnie pytają, czy spotyka mnie jakiś hejt ze strony Polaków. Zawsze, jak mówię, że jestem Gruzinką spotykam się z bardzo pozytywnym nastawieniem. Znam osoby, które nie mówią o swojej narodowości, ale ja zawsze się uśmiecham i mówię, że jestem z Gruzji.
Dlaczego inni nie przyznają się do swojego pochodzenia?
Może dlatego, że w Polsce jest coraz więcej Gruzinów i są wśród nich różni ludzie. Niektórzy trochę psują nam reputację swoim zachowaniem. Chyba z tego powodu nie chcą się przyznawać, ale ja nie mam z tym problemu, chociaż smutno mi jest, kiedy czasem słyszę, jak zachowują się niektórzy moi rodacy. Tato zawsze mi mówił, że kiedy będę za granicą, to mam słuchać, co mówią Gruzini, ale nie ufać im. On wiele razy mieszkał poza Gruzją, więc wie, jak to wygląda.
Dlaczego coraz więcej Gruzinów przyjeżdża do Polski?
Od pewnego czasu nie potrzebujemy wizy na przyjazd tutaj. Ponadto możemy tu legalnie pracować i mamy ułatwiony dostęp do rynku pracy. Przed wojną na Ukrainie lari był na podobnym poziomie, co złotówka. Gruzini przyjeżdżali i pracowali, bo tu było dużo taniej niż u nas, więc opłacało im się. Teraz trochę się to zmieniło, bo w Polsce życie jest droższe a w Gruzji spadła wartość euro, jednak nadal opłaca się tu przyjechać. Może godzinowo pracujemy trochę więcej niż u siebie, ale za to wypłata jest wyższa niż w Gruzji. Z tego, co obserwuję, na przykład rolnictwo u nas jest bardzo źle rozwinięte i jeszcze dużo czasu potrzebujemy, żeby dojść do takiego poziomu, jaki jest tutaj.
U nas jest niewielu ludzi bardzo bogatych i niezbyt duża klasa średni. Jest natomiast bardzo dużo ludzi biedniejszych, którzy muszą codziennie myśleć, jak przeżyć do końca miesiąca. Kiedy skończyłam studia, to pracowałam i dostawałam wypłatę, która musiała mi wystarczyć na mieszkanie, jedzenie, dojazdy itd., ale tak nie było. Bardzo dużo osób ma długi w bankach i dlatego wyjeżdżają za granicę. Jest bezrobocie i niskie zarobki, ludzie po prostu szukają lepszych warunków. Dużo jest nas w Polsce, ale także bardzo dużo we Włoszech, Grecji albo w Niemczech. Sporo Gruzinów jest w dużych miastach, np. w Poznaniu, Warszawie, Krakowie. Wielu jest też studentów, np. w Gdańsku. Kiedy przyjechałam pierwszy raz, to było nas tutaj o wiele mniej. Teraz jest nawet grupa na facebooku, gdzie można znaleźć różne informacje, więc jest dużo łatwiej.
Jakie różnice dostrzegasz między Polską a Gruzją?
Myślę że jest dość podobnie. Jednak uważam, że Gruzini są bardziej otwarci i cieplejsi w kontaktach. Polacy mają więcej barier w stosunku do innych, trudno im podejść do nich, porozmawiać. W Gruzji w większości przypadków ludzie rozmawiają otwarcie. Ponadto, jak komuś coś się nie podoba, mówi to w twarz a nie za plecami. Po prostu przyjdę do ciebie i powiem otwarcie, co myślę. Z tego, co widzę, tu jest trochę inaczej. Podoba mi się to, że jesteśmy bardziej radośni i bardziej rozmowni. Ale uważam też, że jest bardzo duża różnica między Polską wschodnią i zachodnią. Tu, na wschodzie ludzie są bardziej gościnni, bardziej się starają i dbają o innych. Jednak ogromnie mnie dziwi, kiedy wychodzę z czyjegoś domu i ktoś od razu przekręca zamek w drzwiach. W Gruzji, jak gość wychodzi z domu, to schodzimy z nim aż do parteru. Jestem nauczona, że jak kogoś odprowadzam, to stoję i czekam, aż odjedzie.
Podoba mi się to, że Polacy, jeśli coś robią, to dobrze. Podchodzą bardziej poważnie do tego, co wykonują. Chcą, żeby było porządnie zrobione, ważna jest jakość. Gruzini robią, żeby zrobić, działa, to działa i nie zwracają uwagi na to, jak to jest zrobione, jak to wygląda. Poza tym są bardzo uparci, czasem za bardzo.
Jest coś jeszcze, co Cię tu zaskoczyło?
Wszędzie są kiszone ogórki – to mnie zaskoczyło, ale to jest drobiazg. Urzędy w Polsce mi się nie podobają. Jest bardzo duża biurokracja i wszystko trwa bardzo długo. Kartę pobytu w Polsce otrzymałam po dziesięciu miesiącach, Sylwek w Gruzji miał gotową już po dwóch miesiącach.
Zaskoczyło mnie, że dzieci są tu inaczej wychowane niż w Gruzji. Mają więcej luzu i swobody. Jeśli dzieci są w grupie i coś broją, to u nas wszystkie zostają ukarane. Tu szuka się winnego. Czasem jest to trudne, bo każdy mówi co innego, więc w Gruzji wszyscy dostają taką samą karę i uważam, że to jest dobre. Tu tego nie spotykam. Z drugiej strony, dzieci w Gruzji są bardziej niezależne od najmłodszych lat, np. bawią się same na podwórku. Tutaj nikt nie puszcza dzieci samych, muszą być pod opieką.
Dziwi mnie również to, że w Polsce trzeba umawiać się na spotkania, zadzwonić i uprzedzić, że się przyjdzie. W Gruzji po prostu idzie się do kogoś. Jeśli jest w domu, to fajnie i impreza się kręci. Nie ma nikogo, to ok, odwiedza się innych. Nie trzeba tego ustalać dwa albo trzy tygodnie wcześniej. Kiedy do Sylwka przyjeżdża rodzina na święta, to umawiają się już miesiąc wcześniej. Przecież to są bliskie osoby. Czasem myślę, że to trochę sztucznie wygląda. U nas po prostu się przyjeżdża, bez zapowiedzi. Nie jest tak oficjalnie. Nie lubię wszystkiego planować, bo nie da się wszystkiego zaplanować. Ponadto często pojawia się jakaś okazja na spotkanie czy wyjazd, i trzeba z niej korzystać. Ja lubię żyć spontanicznie.
Przejawem tej spontaniczności jest Twój „Przystanek u Gruzinki”
Nigdy nie myślałam, że będę robić takie rzeczy. Dużo osób mówiło mi, żeby tego spróbować. Gdy ktoś nas odwiedza, to zawszę gotuję coś gruzińskiego. Jestem osobą prawosławną, więc obchodzimy święta dwa razy i na te moje zawsze są dania gruzińskie, które wszystkim bardzo smakują. Wiosną pomyślałam, że w sezonie na Roztoczu jest dużo ludzi, więc może warto spróbować. Decyzja była dość szybka. Załatwiliśmy wszystkie sprawy urzędowe, zrobiłam z tatą gablotę, przygotowaliśmy stoliki, ławki i działamy.
Sprawia Ci to przyjemność?
Lubię gotować, sprawia mi przyjemność, że komuś smakuje to, co przygotuję. Lubię też eksperymentować w kuchni, nie działam zgodnie z przepisem, ale zawsze dodaję coś od siebie. Zdarza się, że coś mi się nie udaje, ale większość potraw wychodzi bardzo dobrze i to mnie motywuje. Kiedy ludzie kupują i wychodząc mówią, że było dobre i im smakowało, to się bardzo cieszę. Jest spore zainteresowanie, zarówno wśród turystów, jak i ludzi z okolic. Ale to jest raczej sezonowe działanie.
Nie myślisz o restauracji gruzińskiej?
Na razie muszę zobaczyć, jak to się rozwinie. Restauracja jest sporą inwestycją i bardziej skomplikowaną. Na chwilę obecną wydaje mi się to za trudne. Teraz było w miarę prosto, bo mąż jest rolnikiem i prowadzimy to jako handel rolniczy.
Czy kuchnia gruzińska jest czasochłonna?
Same wypieki nie zajmują dużo czasu, bo ciasta nie robi się długo. Gdy ciasto jest gotowe i mam ser, to zrobienie chaczapuri nie jest problemem, ale na przykład zrobienie adżiki jest bardzo czasochłonne. To, co widziałaś w garnku robiłam przez cały dzień. Tam jest papryka, papryczka chili, czosnek i przyprawy gruzińskie. Miałam dziesięć kilogramów papryki, więc to zajęło trochę czasu, tym bardziej, że one muszą być idealnie suche. Do tego musiałam dodać około dwudziestu główek czosnku. I teraz codziennie, przez dwa tygodnie trzeba to mieszać, bo jest zalane wodą a nie ugotowane, więc musi samo dochodzić w garnku. Dużo czasu zajmuje również przygotowanie roladek z bakłażana. Najpierw trzeba pokroić bakłażany w plasterki, później je smażyć z obu stron i potem zrobić do nich pastę orzechową.
Otwarcie mamy zawsze w piątek i cały czwartek od rana do drugiej, trzeciej w nocy zajmuję się przygotowaniami. Za pierwszym razem nie spodziewałam się, że będzie taki ruch i wszystko robiłam sama. Teraz już pomaga mi rodzina Sylwka. Ponadto nauczyłam się, jak to wszystko robić, żeby było sprawniej i logistycznie jestem lepiej przygotowana. Obecnie inaczej to wygląda, niż przez pierwsze dwa tygodnie, kiedy prawie w ogóle nie spałam, bo miałam bardzo dużo pracy.
Co cieszy się największa popularnością wśród gości?
Chaczapuri, które bardzo smakuje Polakom. Goście lubią też roladki, o których mówiłam i penowani ze szpinakiem. To jest ciasto francuskie ze szpinakiem i serem, doprawione przyprawami z Gruzji. Nie mamy dużo rodzajów potraw, ale uważam, że najważniejsza jest jakość. Zależy mi, żeby wszystko było smaczne i bardzo zbliżone do prawdziwych gruzińskich smaków. Mimo wszystko trudno jest osiągnąć ten prawdziwy smak.
Dlaczego?
W Gruzji trochę inaczej to smakuje. Tu jest bardzo blisko do prawdziwych smaków, ale nie identycznie. Wszystko ludziom smakuje, ale ja sama wiem, że czegoś brakuje. Może tutaj są trochę inne produkty, może inna woda. Przyprawy mam z Gruzji, bo zawsze, jak tam jestem, to robię sobie zapasy. Ostatnio tata mi je przywiózł. Najważniejsze, że mamy doby ser gruziński – robiony z polskiego mleka, ale przez Gruzinów w okolicach Gdańska. Idealnie się nadaje do chaczapuri. Różnych serów próbowaliśmy i ten jest najlepszy. Ale to i tak nie jest ten smak, co u mamy, nie ten, którego oczekuję.
Wszystko, co serwuję jest gruzińskie, choć nie w każdej części Gruzji można kupić te potrawy. Na przykład penowani z botwinką jest bardzo rzadkie i robi się je w konkretnym regionie. Często widzę w różnych piekarniach gruzińskich, że kucharze wymyślają różne potrawy, np. pizzę w oparciu o chaczapuri albo do penowani dorzucają bakłażana. To jest ich sprawa, ale mi się to nie podoba i nie kupuję tego. Chcę gotować tradycyjnie i smacznie.
Lubisz polską kuchnię?
Nie mogę powiedzieć, że nie lubię, ale uważam, że jest trochę jednolita i brak jej różnych smaków. U nas każdy może się odnaleźć, i weganin, i wegetarianin, i osoba, która lubi mięso. Wszystko jest bardzo dobrze doprawione, np. te bakłażanowe roladki są wegańskie, ale pikantne i smaczne. Z drugiej strony, mamy na przykład chinkali czyli pierożki z mięsem, które też są bardzo dobre.
W polskiej kuchni są pierogi, które akurat bardzo lubię, bigos, kotlet schabowy i to się kręci tak w koło. Macie natomiast dużo zup i to mi się bardzo podoba. Ale i tak uważam, że nasza kuchnia jest bardziej różnorodna. Z drugiej strony w Polsce jest bardzo dużo słodyczy i to jest duży plus. Te wszystkie ciasta, serniki – w Gruzji tego nie znajdziesz. Mamy gruzińskiego snikersa – sok winogronowy wymieszany z mąką kukurydzianą, z których robi się galaretka, do której później dodaje się orzechy. Nasze dzieci zajadają się tym.
Co Cię zaskakuje, czego nie lubisz w polskich potrawach?
Nie jem kaszanki, nie mogę sobie wyobrażać, jak można ją jeść, biorąc pod uwagę to, że jest z krwi. Nie lubię gołąbków z kaszą i z grzybami, to takie dziwne połączenie. Nie odpowiada mi też smak kapuśniaku. Mało pijecie wina, ale za to duże ilości wódki, dla mnie wręcz niewyobrażalne. U nas w domu zawsze było wino. W Gruzji każdy robi wino dla swojej rodziny, nawet jeśli nie ma swojego winogrona. My mamy u babci na wsi i w sezonie winogronowym tato robi na przykład trzysta litrów białego wina i dwieście czerwonego. Pamiętam, jak byliśmy z Sylwkiem pierwszy raz w Gruzji. Wtedy wszyscy zapraszali nas do siebie, bo Sylwek jest obcokrajowcem i chcieli go poznać, ugościć. U nas popularne jest picie wina z rogu i każdy go częstował winem w ten sposób. Po dwóch miesiącach miał już dość tych spotkań.
A propos spotkań, jakie były najważniejsze spotkania w Twoim życiu?
Na razie najważniejsze jest spotkanie z Sylwkiem. Już ta pierwsza chwila była dla mnie bardzo znacząca. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będziemy razem, ale czułam, że go jeszcze spotkam. Jego oczy i ten wzrok to był najważniejszy moment.
Pamiętam starszą panią, którą spotykałam przy wyjściu z metra w Tbilisi. To było w drodze z pracy do domu, którą chodziłam codziennie. Czasem ona tam stała, ubrana cała na czarno i sprzedawała kwiaty oraz cytryny. Pamiętam, jak kupiłam od niej kwiaty i ona dała mi za to cytryny. Tak mnie wtedy ciepło trzymała za ręce. Było mi smutno, że ona w tym wieku – myślę, że miała osiemdziesiąt lat – musi stać na ulicy i handlować, żeby coś przynieść do domu. Długo o niej myślałam. To jest moje doświadczenie, ale takich przypadków w Gruzji jest dużo.
I pamiętam taki przełom w moim życiu, kiedy poczułam, że nie jestem już dzieckiem, że jestem dorosłą osobą, która umie brać odpowiedzialność za innych. Na studiach mieszkałam w Tbilisi z wujkiem, który miał dwoje dzieci, wtedy już dorosłych. Wujek nagle zachorował i ja się nim opiekowałam, bo jego dzieci miały swoje sprawy i swoje rodziny, a ja byłam na miejscu. Kiedy on umierał, to nikt nie chciał wchodzić do jego pokoju. To był ich ojciec, może nie chcieli na to patrzeć. Wtedy czułam, że muszę się odważyć i być z nim w tych ostatnich chwilach. Weszłam do pokoju, wzięłam wujka za ręce i mówiłam do niego do samego końca, żeby nie był sam. Jak zmarł, to poczułam, że nie jestem małą dziewczynką. To bardzo trudny i ważny moment.
To było Twoje pierwsze spotkanie ze śmiercią?
Tak. Miałam dwadzieścia lat i przestałam być beztroską dziewczyną. Inni nie mieli odwagi, ale ja dałam radę. Mamy takie powiedzenie w Gruzji, że życie jest w kolorze przejścia dnia w noc. Odchodzi dzień i idzie noc, mieszają się różne kolory. Tak samo jest w życiu, jest wszystko, i piękno, i smutek. Życie szybko mija, jesteśmy tu tak naprawdę na chwilę.
Zostając przy temacie śmierci, to w Polsce wszyscy odwiedzają groby bliskich 1 listopada. Jak jest w Gruzji?
Bardzo często chodzimy na cmentarze, na przykład w każdy post. Gruzja jest bardzo religijnym krajem. Najważniejszy jest jednak drugi dzień Świąt Wielkanocnych, kiedy cała Gruzja jest na cmentarzach. Jemy, pijemy wino i świętujemy, bo życie zwyciężyło nad śmiercią. Na cmentarzu jest wesoło, wznosimy toasty za zmarłych. Kiedy pijemy wino, to zawsze zostawiamy trochę w kubku i wylewamy na groby. To jest wyjątkowy czas. Już trzeci rok nie byłam na Wielkanocy w Gruzji i czasem brakuje mi tej radości, bo to jest wielka energia od ludzi, która daje dużo siły.
W Polsce chodzisz do cerkwi?
Tak, czasem chodzimy do cerkwi w Zamościu. Częściej do Tomaszowa, bo tam jest duża cerkiew i bardziej ją lubię. Jestem tam we wszystkie święta, również święto swojej patronki. Tamara w Gruzji jest bardzo ważną osobą. Traktowana jest, jak król a nie królowa, bo była bardzo silną i odważną kobietą.
Jesteś silna, jak Twoja patronka?
Myślę, że jestem silna, ale odkąd mieszkam w Polsce, stałam się bardzo emocjonalna, wcześniej taka nie byłam. Może to ze względu na odległość, jaka dzieli mnie z Gruzją. Zawsze byłam wrażliwa, ale nie w takim stopniu. Teraz, np. często płaczę na filmach. Ostatnio mama miała siedemdziesiąte piąte urodziny i rodzina zrobiła jej niespodziankę, wszyscy pojechali do niej z tortem, śpiewali itd. Nagrali mi filmik i ryczałam oglądając go. Kiedy oni są tam wszyscy razem, to jeszcze bardziej tęsknię.
Myśleliście z mężem o tym, żeby zamieszkać w Gruzji?
Cały czas chodzi mi to po głowie. Uważam, że nigdy nie wiadomo, co będzie w przyszłości, więc muszę być przygotowana na każdy wariant. Jeśli zostanę tutaj, będzie ok. Jak będę mieszkać w Gruzji, też będzie dobrze. Myślę, że wtedy będę tęsknić za Polską.
Myślimy też o tym, żeby zamieszkać w Gruzji np. na pół roku, żeby Sylwek dobrze poznał gruzińskie klimaty i trochę nauczył się gruzińskiego. On lubi Gruzję. Uważa, że to jest Polska sprzed trzydziestu lat. U nas w domu drzwi się w ogóle nie zamyka, tylko na noc. Sąsiedzi ciągle przychodzą, ktoś coś przynosi albo mama coś odnosi, wszyscy wszystkim pomagają. I podobno tak tu kiedyś było.
Jak fakt, że pochodzicie z różnych krajów wpływa na wasze relacje?
Są między nami różnice, często ja myślę inaczej, on inaczej. Mamy różne sposoby myślenia, bo pochodzimy z różnych kultur. Ale nie powoduje to problemów. Dużo rozmawiamy, wtedy wszystko robi się jasne. Coraz lepiej się poznajemy i dużo się o sobie nauczyliśmy.
Gdzie będziesz za rok o tej porze?
Nie wiem. Zawsze byłam aktywna i bardzo ciekawa wszystkiego. Prosiłam tatę, żeby mnie zabierał na wycieczki, do lasu, żeby rozpalał mi ognisko itd. Ciągle chciałam chodzić i dlatego babcia mówiła na mnie Ferdynand Magellan. I rzeczywiście dużo podróżujemy. W tamtym roku odwiedziliśmy z Sylwkiem dwanaście krajów, w tym już cztery. Jeśli tylko mamy możliwość i znajdujemy tanie bilety, to wyjeżdżamy. Teraz, będąc u moich rodziców, chciałabym pojechać do Turcji i zwiedzić te miejsca, które kiedyś należały do Gruzji. Ale nie planuję za bardzo. Nie planowałam życia w Guciowie, nie planowałam „Przystanku u Gruzinki”. Myślę, że nigdy nie trzeba dużo planować, bo nie wiemy, co będzie. W Gruzji mówimy: „jak wiatr zawieje”, czyli co się wydarzy, tak będzie.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Ja również dziękuję.