Schabowy z kapustą

Wtorek.

Zaskoczony nagłym zatrzymaniem niecierpliwie chodził od okna do drzwi i z powrotem. Apetyt na życie nie pozwalał mu usiedzieć w jednym miejscu. Swoim zwyczajem żartował ze wszystkimi pielęgniarkami i wypytywał kiedy wyjdzie. Przecież bolał go tylko brzuch. Tymczasem na zewnątrz w promieniach sierpniowego słońca toczyło się życie i czekały jego plany. 

Środa.

Pół roku. „Pół roku lepsze niż nic” – ta myśl ciągle błądziła mi po głowie. Zdążymy pojechać do lasu i pójdziemy na grzyby. Sześć miesięcy. Obejrzymy razem film, pogadamy o książkach, powspominamy dawne czasy. Jeszcze opowie mi nieopowiedziane,  jeszcze zadam pytania, których nie zdążyłam lub nie ośmieliłam się postawić. Pół roku, ponad sto osiemdziesiąt dni, blisko dwieście szans na wspólne bycie.  

Czwartek.

Nie miał siły wstać z łóżka. To chwilowe. Na pewno mu pomogą, na pewno postawią go na nogi. Jeśli nie, to wypożyczę wózek inwalidzki i pojedziemy do jego ukochanego lasu. Będę go wozić leśnymi ścieżkami, odetchnie świeżym powietrzem, nacieszy oczy widokiem drzew i mchów. Jeszcze posłucha ptaków i zobaczy wrzosy. Jeszcze pogadamy.

– Proszę, zjedz coś, choć troszkę, trzeba jeść, żeby mieć siłę – ciepły głos mamy zawisł jak mantra nad jego łóżkiem.

– Nie mogę kochanie, naprawdę, może później – z trudem musnął jej kruchą dłoń – mam nadzieję, że tam gotują tak dobrze, jak ty.

Wyszła zanim zobaczył jej łzy. Z trudem siadał na łóżku, z trudem wydobywał z siebie słowa. Widziałam jedynie ból i cierpienie. Wieczorem już tylko szeptał.

Piątek.

Poprawiając zsuwającą się kołdrę zobaczyłam pieluchę. Udawałam, że jej nie widzę. Nie wiem czy bardziej ze względu na niego, czy na siebie. Mój silny ojciec, moja podpora. Nowotwór rozsiany w wątrobie, zmiany w płucach i jelicie grubym. Lekarze nie rozumieli dlaczego to wszystko dzieje się tak szybko. Wysoka, ciemnowłosa pielęgniarka ze łzami w oczach powiedziała, że nie wie co powiedzieć. Wciąż wspominała jego żarty sprzed dwóch dni.  

Nic więcej nie byli w stanie dla niego zrobić. Mogliśmy go zabrać do domu, na oddział paliatywny albo do hospicjum. Już nie myślałam o lesie. Myślałam o wygodnym łóżku, które trzeba pożyczyć i o tym, żeby go nie bolało. Obiecali, że będzie miał wszystko, co konieczne: kroplówki, morfinę, opium.

Mama bezskutecznie próbowała go nakarmić. Trzeba jeść, żeby wyzdrowieć, trzeba mieć siłę by walczyć o życie – wciąż powtarzała. Tylko jak znaleźć siłę, by jeść – myślałam milcząc. On już nie mówił.

Sobota.  

8.45. Szloch mamy w telefonie. 

– Tata stracił przytomność, ten miły lekarz mówi, że to może stać się jeszcze dziś.

– Zaraz będę.

Jak to dziś? Gdzie nasze pół roku? Siedziałyśmy przy łóżku prawie milcząc. Próbowałyśmy sobie przypomnieć jego ostatnie słowa. Były chyba o jedzeniu, miał ochotę na schabowego z kapustą.  

Regularnie podawano mu leki przeciwbólowe. Ze strzykawki prosto do gardła, ponieważ nie mógł już sam przełykać. Odchodził powoli, słaby i bezbronny, zupełnie inny niż go znałam. Natknęłam się na jego zimne stopy. Zawsze był taki ciepły.

20.45. Dopełniły się słowa miłego lekarza. I tylko jedno, jedyne pocieszenie – dobrze, że mogłyśmy się pożegnać, dobrze, że nie był sam.  

– Zadzwonisz do wszystkich? – zapytała w drodze do domu.

– Tak, mamo.

– Powiedz mi ile będzie osób. Muszę kupić schab i kapustę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *