Arkadiusz Andrejkow – artysta malarz, streetartowiec. Ukończył studia licencjackie w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Sanoku i magisterskie na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego, gdzie uzyskał dyplom w pracowni malarstwa. W 2017r. otrzymał stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego na projekt „Cichy Memoriał”, a w 2019r. stypendium Marszałka Województwa Podkarpackiego na realizację cyklu murali w Sanoku. Uhonorowany Nagrodą Miasta Sanoka w dziedzinie Kultura i Sztuka za rok 2017 oraz medalem „Pro Patria” w roku 2020. Laureat konkursu „Nieprzeciętni 2020” organizowanego przez Program Czwarty Polskiego Radia. Ważniejsze wystawy to: „Wyroby Pozowane” (BWA w Sanoku, 2013), „Zimne powinowactwo” (Pałac Pod Baranami w Krakowie, 2014), „Malarstwo” (BWA w Krośnie, 2015), „Wychowanek IV” (Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, 2016), „Szprejem obciążeni” (Galeria Sztuki Współczesnej BWA w Przemyślu, 2017), „World Urban Art” (KPCK w Bydgoszczy, 2022). Autor albumu Cichy Memoriał (2021) oraz bohater filmu dokumentalnego niemieckiej telewizji Arte o jego malarstwie (2021) i dokumentu Znowu są w reżyserii Pauliny Ibek (2022). Maluje na płótnach, murach, starych deskach a nawet na śniegu. Główną inspiracją prac są stare fotografie mieszkańców wsi i miasteczek.
W zeszłym roku wydał Pan razem z Wydawnictwem Libra album Cichy memoriał. Skąd ten pomysł?
To było moje małe marzenie. Głównie dlatego, że moje prace są porozrzucane po różnych zakątkach zrodził się pomysł, by skompresować je w jeden album. Gdy go wydawaliśmy, deskale znajdowały się głównie na Podkarpaciu i Podlasiu, teraz są już prawie w całym kraju. Są to działania muralowe, streetartowe, a więc dosyć ulotne. Mimo, że staram się technologicznie wykonywać je tak, żeby przetrwały jak najdłużej, to jednak wiadomo, że wszystko co jest na zewnątrz nie będzie wieczne. Stąd pomysł, żeby fotografie deskali rozmieszczonych w różnych miejscach wydać w albumie, który jest zapisem tych prac i ich utrwaleniem. Długo myślałem nad tą książką. Zacząłem od współpracy z fotografem, który na zlecenie robił mi profesjonalne zdjęcia prac, ponieważ początkowo sam chciałem wydać ten album. Niektóre osoby podpowiadały mi, żeby zrobić to samemu a inni, że poprzez wydawnictwo. Ostatecznie wybór padł na Wydawnictwo Libra z Rzeszowa czyli z mojego regionu, które wydaje sporo albumów oraz publikacji regionalnych związanych z działaniami lokalnymi. Oczywiście z perspektywy czasu widzę, że można byłoby to zrobić troszkę inaczej, ale generalnie jestem bardzo zadowolony. Moje prace ukazały się w formie papierowej, tak jak mi się marzyło. Kiedy album się pojawił, to zawierał ponad osiemdziesiąt procent prac na deskach, które powstały w ramach projektu „Cichy Memoriał”.
Myśli Pan o wydaniu drugiej części tego albumu?
Może kiedyś. Musi być przerwa między jednym a drugim albumem, żeby było więcej materiału. Cały czas robię dokumentację. Kiedy jadę malować, zawsze mam ze sobą aparat i próbuję robić jak najlepsze zdjęcia swoich prac. Nie przy każdej realizacji, bo to jest męczące, ale nagrywam również filmy z przebiegu malowania. Gdy jest fajne miejsce, fajna ściana, dobry temat, to staram się robić dokumentację filmową.
Stypendium na projekt „Cichy memoriał” otrzymał Pan w 2017r., ale Pana prace na stodołach powstawały również w kolejnych latach.
Tak, te prace rozpoczęły się w 2017 roku od stypendium z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W tamtym czasie zacząłem wcielać w życie to, co wymyśliłem już wcześniej, co kiełkowało we mnie na przestrzeni lat. Fajnie się złożyło, że gdy zaczynałem te działania, to w postach na Facebooku pojawiło się ogłoszenie, że w Ministerstwie Kultury jest nabór wniosków na stypendium. Znajoma pomogła mi rozpisać ten projekt, dobrze ubrać go w słowa i otrzymałem półroczne stypendium. Ono było dla mnie dużą motywacją. Realizacja projektu i konieczność zrobienia z niego sprawozdania sprawiły, że musiałem się bardziej postarać, żeby zrealizować swój pomysł.
W ramach stypendium powstało dziewiętnaście prac i wydawało mi się, że nie będzie ich więcej. Tym bardziej, że wcześniej malując na płótnach również pracowałam na zasadzie tworzenia cykli obrazów. Kolejne swoje koncepcje realizowałem bardzo intensywnie i szybko. Robiłem np. około dwudziestu obrazów na dany temat i za każdym razem była to intensywna praca, przez co dość szybko mnie nużyła. Po jakimś czasie miałem dość i szukałem nowych pomysłów. W przypadku tego projektu było podobnie, bo koniec 2017 roku był bardzo męczący. Musiałem zrobić sprawozdanie oraz folder z realizacji prac. Ponadto pod sam koniec projektu namalowałem stosunkowo dużo obrazów. Czułem wtedy, że niektóre zdjęcia i niektóre ściany nie są do końca takie, jak być powinny. Jakość zdjęć nie zawsze była wystarczająco dobra, bo wtedy nie przykładałem dużej wagi do tego, żeby np. porządnie zeskanowani mi zdjęcia. Przez cały 2018 rok namalowałem może cztery deskale. Już odpuściłem ten projekt i myślałem, że to będzie jego koniec.
Jednak stało się inaczej.
Przyszedł rok 2019 i wiosna zaczęła się bardzo intensywnie od różnych komercyjnych murali – również portretów, ale nie w oparciu o stare fotografie. Często były to formy, które nie do końca mi pasowały, ponieważ realizowałem je na ścianach z blachy, na styropianie czy na nowych blokach. I wtedy napisała do mnie znajoma z pytaniem, czy jeszcze maluję stodoły. Jest właścicielką „twórczej stodoły”, w której artyści mogą prezentować swoje prace i chciała, żebym na niej coś namalował. Robiąc dla niej deskal przypomniałem sobie jak świetnie maluje się na deskach oraz jaka towarzyszy temu swoboda – praca w terenie, na powietrzu, ludzie grają na instrumentach i chlapię sobie farbą nic nie musząc zabezpieczać. Przy deskalach mam ogromną wolność twórczą, robię to totalnie po swojemu. W efekcie znowu dałem ogłoszenie, że chciałbym pomalować jeszcze trochę stodół. Bardzo dużo osób zaczęło się zgłaszać – już nie tylko z województwa podkarpackiego, ale z całej Polski. Skończyłem rok mając zrobionych chyba trzydzieści prac na stodołach. W mediach społecznościowych zamieściłem podsumowanie 2019 roku, które miało kilka milionów odbiorców. Bardzo głośno zrobiło się o tym projekcie i od tamtego czasu działam wyjątkowo intensywnie. Cieszę się, że popularność moich prac oraz moda na murale, która pojawiła się kilka lat temu, pozwoliły mi pracować na taką skalę.
Nadal ludzie zgłaszają się z prośbą, żeby Pan malował na ich stodołach?
Cały czas. Dzisiaj jednak już inaczej realizuję ten projekt. Kiedy miałem stypendium nie brałam pieniędzy za malowanie prac, bo miałam na to środki zewnętrzne. Stypendium się skończyło a ja chciałem – szczególnie w 2019 roku – nadal malować deskale i bardzo ważna była dla mnie swoboda twórcza. Istotne było, żeby nikt nie dyktował mi warunków, nie kazał kogoś usuwać, kogoś ładniej namalować albo domalować słoneczko i chmury, bo miałem również takie propozycje. Zrobiłem bardzo dużo deskali nadal nie przyjmując od ludzi kasy. Dostawałam miody, jajka czy kurczaki. Wiedziałem, że jeśli pojawią się nawet jakieś symboliczne pieniądze, to zaczną się też pojawiać dziwne oczekiwania. Malowałem więc za darmo, w międzyczasie robiąc komercyjne murale. Chyba również dlatego ten projekt tak mocno się rozwinął i tak dużo prac powstało. Teraz już tak nie robię. Prowadzę działalność jednoosobową i jestem jedynym żywicielem rodziny. Nie tłumaczę się, że to musi kosztować, stało się to po prostu moją pracą, co bardzo mnie cieszy. Dobrze się z tym czuję, że robię to, co lubię i mogę z tego żyć.
Jest Pan w stanie zrealizować wszystkie napływające oferty?
Chyba wszystkiego nie, ale jeśli jest fajna ściana, dobre zdjęcie i widzę, że komuś zależy, to tak czy inaczej, prędzej czy później – pomaluję to. Dużo rzeczy odrzucam, bo jednak chciałbym malować na bazie starych fotografii. Jeśli jest jakiś inny temat, np. ludzie czasami – chociaż na szczęście coraz rzadziej – chcą żebym im namalował jakiś krajobraz czy coś w tym stylu, to odmawiam. Takich rzeczy w ogóle nie robię. Generalnie tworzę w obszarach starych fotografii .
Użył Pan określeń: „fajna ściana” i dobre zdjęcie”. Co one dla Pana oznaczają?
Wszystko zaczyna się od ściany – musi być odpowiednia, musi być fajnie wyeksponowana. Nie może być „podziurawiona” otworami, żebym nie musiał swojej pracy wciskać pomiędzy okna albo drzwi. Nie lubię też, gdy coś jest dobudowane do ściany albo jej konstrukcja sprawia, że mural zaczynałby się dopiero na sporej wysokości. Dobrze, żeby nie było jakiś skrzynek czy innych elementów, które przeszkadzają i są konkurencją dla tego, co maluję, bo dla mnie ekspozycja jest bardzo ważna. Istotne jest też bym mógł tak wkomponować prace, żeby one wyglądały jakby tam były od dawna. Również o to mi chodzi, żeby nie ingerować za bardzo w sielską przyrodę i w otoczenie, żeby praca nie grała tam pierwszych skrzypiec, tylko była naturalnie, subtelnie wpisana w otoczenie. A jeśli chodzi o zdjęcia, to bardzo lubię te, które były zrobione na zewnątrz, kiedy na fotografowane osoby padało naturalne światło, słońce. Wtedy na zdjęciu są fajne kontrasty i można dobrze, realistycznie namalować postacie. Musi to być zdjęcie w miarę wyraźne i z odpowiednim światłem. Nie jest dobrze, jeśli ludzie mają na sobie czarne garnitury albo inne ciemne stroje, bo to na starej fotografii wygląda jak czarna plama. Jeszcze jak ją zeskanuję i wydrukuję, to na wydruku nie ma szczegółów, których za bardzo nie dorobię. Nie wyciągnę za wiele z takiego zdjęcia.
Ma Pan jakiś wpływ na wybór fotografii, na podstawie których Pan maluje?
To zależy od tego, jakie ludzie mają zbiory, ale najczęściej proszę o przesłanie kilku fotografii, żebym miał jakiś wybór. Czasami jest jednak tak, że ktoś ma tylko jedno zdjęcie, na którym jest konkretna osoba, którą chce upamiętnić – powiedzmy dziadka. Pracuję w oparciu o zbiory prywatne, chociaż zdarzają się sytuacje, w których korzystam z Narodowego Archiwum Cyfrowego. Dzieje się tak, gdy ktoś bardzo chce mieć moją pracę ale nie ma żadnych zdjęć rodzinnych albo chciałby mieć na ścianie coś bardzo uniwersalnego. To są jednak sporadyczne przypadki. Najczęściej dostaję zdjęcia z albumów, z rodzinnych zbiorów, z dna szuflady. W większości przypadków jest tak, że ja nie widzę wcześniej „na żywo” obiektu, na którym mam malować. Bazuję tylko na fotografii budynku i jego wymiarach, które otrzymuję oraz na zdjęciach ludzi, których mam malować. Jeżdżę do osób, których nie znam, poznajemy się w trakcie malowania i to jest taka szybka – w przypadku stodół – najczęściej jednodniowa akcja.
Co w starych fotografiach tak Pana fascynuje?
Teraz już tak do nich przywykłem, że trudno mi powiedzieć. Pod względem technicznym na pewno dużym plusem jest dla mnie wąska gama kolorystyczna. Nie lubię tworzyć kolorowych prac, chociaż w tym roku coraz więcej koloru wprowadzam w tle. Nie mówię tu o stodołach, tylko o murowanych ścianach, na których robię kolorowe formy graficzne. Odpowiada mi w starych fotografiach ich klimat, na który składa się właśnie gama kolorystyczna, chwila zatrzymana w czasie oraz odświętność uwiecznianej sytuacji. Kiedyś robiono bardzo mało zdjęć, nie tak, jak teraz. Dlatego na starych zdjęciach widać celebrację tego wydarzenia i trochę sztuczne pozowanie lekko naznaczone strachem oraz zdziwieniem. Ludzie często musieli się specjalnie ubrać do tych zdjęć, to było dla nich pewnego rodzaju święto i właśnie ten specyficzny klimat chcę utrwalać.
Skupiam się najczęściej na osobach, które są bardzo mało znane, a wręcz w ogóle nieznane. Głównym tematem, jeśli chodzi o starą fotografię jest dla mnie człowiek. To są zwykli mieszkańcy wsi, których historii nie przeczytamy w książkach. Tych ludzi nikt wcześniej nie upamiętniał na żadnych tablicach czy pomnikach. Dopiero ja to robię na swoich deskalach. Czasami również spisuję historie tych osób i publikuję je. To są tacy cisi bohaterowie, którzy za życia na pewno nigdy nie spodziewali się, że nagle staną się bohaterami murali a dla niektórych będą nawet atrakcją turystyczną.
Jak to się zaczęło? Co było pierwsze – stare fotografie czy stodoły?
Pierwsza była fotografia i pojawiła się znacznie wcześniej niż stodoły. Przygoda z malowaniem na podstawie starych zdjęć zaczęła się na studiach. Stało się to trochę przypadkowo podczas wyboru tematu pracy licencjackiej. Wcześniej zawsze malowałem i rysowałem ze zdjęć współczesnych. Jednak nagle poczułem, że temat pracy licencjackiej musi być oparty na starych fotografiach. Na początku dużo rzeczy robiłem dość nieświadomie, nie do końca wiedząc jak. Rysowałem z gazet czy przypadkowych zdjęć z Internetu. Nie miałam aparatu, nie wiedziałam jak zrobić sobie fotografie i potem ułożyć je w cykl. Dość intuicyjnie wyszło, że zestaw zdjęć do przygotowania pracy to będą stare fotografie. Mieszkając z rodzicami wiedziałem, że są u nich zbiory, które będę mógł wykorzystać. W 2008 roku zrobiłem pracę licencjacką Sprawy rodzinne inspirowaną zdjęciami mojej rodziny. Wszystkie obrazy namalowane zostały na płótnie. Później malowałam inne cykle, również już na bazie własnoręcznie robionych zdjęć, jednak do tych starych fotografii ciągle wracałem.
Do 2017 roku, jeśli korzystałem ze starych fotografii, to tylko podczas malowania obrazów na płótnach. Dopiero w 2017 roku, gdy zaczął się „Cichy Memoriał” przeniosłem się ze swoimi pracami na stodoły. Często mówię, że złożyły się na to dwie składowe. Pierwszą jest fascynacja – na początku przypadkowa – starymi zdjęciami. A druga to fakt, że jako graficiarz malowałem wcześniej na murach. W dawnych czasach, bo jeszcze w technikum zaczynałem od klasycznego graffiti robionego nocami. Wtedy nie było jeszcze legalnych ścian. Często lubiłem wziąć kilka sprayów do plecaka i pójść na obrzeża Sanoka, gdzieś nad San, by poszukać betonów, jakichś form, gdzie można było szybko zrobić taką dwudziestominutową pracę. Nie malując podkładu, nie robiąc jakiegoś specjalnego przygotowania, tylko tu i teraz. Na szybko, bez drabin, bez dźwigania wiader z białą farbą czy z podkładem po prostu malowałem. Szukałem takich miejsc, gdzie mogłem wykorzystać brzydką ścianę jako fragment obrazu. To były miejsca pod mostem, jakieś betony i pustostany. Aż wreszcie przyszedł czas na stodołę, bo u nas – na Podkarpaciu – jest ich dosyć dużo i one do mnie po prostu przemówiły.
Jako graficiarz malował Pan nocami napisy czy również portrety?
Zaczynałem od napisów, od takiego klasycznego graffiti – tagowania czyli właśnie od liter. To był w ogóle początek mojej działalności plastycznej, bo jako dziecko w podstawówce kompletnie nie wykazywałem żadnych zdolności plastycznych i nikt nie mógł podejrzewać, że z tego gościa będzie artysta. Dopiero w wieku siedemnastu lat zacząłem cokolwiek malować. Wtedy byłem w technikum geodezyjnym. Skończyłem tę szkołę, zdałem maturę i jakimś cudem również egzamin zawodowy. Wiedziałem jednak, że nie będę geodetą – to nie dla mnie. Geodezja to dziedzina, w której jest dużo matematyki i raczej nie dałbym sobie z nią rady, bo u mnie dobrze pracuje inna półkula.
Wówczas należałem do subkultury hiphopowej – muzyka, graffiti, breakdance. W szerokich spodniach i w kapturze stałem przez pół dnia pod blokiem w Sanoku i słuchałem muzyki. Graffiti było bardzo mocną – na pewno mocniejszą niż teraz – częścią tej subkultury. Nie miałem komputera, nie miałem internetu, ale w czasopiśmie „Ślizg” zobaczyłem graffiti. To były typowe ”srebra”, litery z konturami, najczęściej wypełnione na biało albo na srebrno i stwierdziłem, że spróbuję takie malować. Chodziłem po Sanoku nocami i malowałem zwykłymi sprayami swoje pierwsze tagi. Później, również w gazetach zobaczyłem, że można robić portrety – współczesne, kolorowe, ze współczesnych zdjęć. Zacząłem od różnych szablonów, od wlepek, a potem już były większe formy na legalnych imprezach dla graficiarzy. W tamtych czasach było bardzo ciężko o ścianę, w sumie nie było opcji, żeby ktoś udostępnił takie miejsca. Nie było też mowy o tym, żeby można było zarobić robiąc murale. Chyba przez trzy czy cztery lata malowałem tylko w nocy. Wyjście i zrobienie czegoś nielegalnego to był inny klimat, inna adrenalina i wielka satysfakcja, że udało się coś namalować. Pod koniec lat 90-tych dużo osób tworzyło graffiti w Sanoku, teraz nikt nie maluje.
Zaczynał Pan od malowania na murach, dzisiaj dominuje deska. Co jest Panu bliższe?
Deska jest dla mnie już takim charakterystycznym podłożem a stodoła – można to śmiało powiedzieć – jest moim ulubionym obiektem. Jednak, gdy bardzo dużo desek pomaluję, to lubię popracować na trochę łatwiejszym technicznie podłożu. Ale nie chodzi mi tu o białą ścianę. Interesujące są tylko takie podłoża, które mnie inspirują, na których widzę, że fajnie byłoby coś zrobić. To są właśnie stare, ciemne deski albo stara, płaska, betonowa ściana, nigdy niemalowana, bez styropianu, taka z charakterem, często już z mchami czy z jakimiś przebarwieniami czyli z takim znakiem czasu.
Malował Pan również na śniegu. To bardzo ulotna sztuka, nie przeszkadza to Panu?
Gdybym nie miał aparatu, prawdopodobnie bym tego nie robił. A tak mogłem to utrwalić na zdjęciach i puścić później świat. Minęło już trochę czasu, a ja każdej zimy mówię sobie, że muszę do tego wrócić. Z kolegą umawialiśmy się nawet na zrobienie filmu, żeby udokumentować takie prace. Myślę, że powodem był głód malowania na zewnątrz, który dopadał mnie zimą. Przede wszystkim byłem zmęczony czekaniem na wiosnę, kiedy w końcu mogę działać na zewnątrz. Dla mnie zima jest trochę martwym sezonem, mimo że dużo tworzę w pracowni na płótnach. Wiele godzin spędzałem w pracowni i z potrzeby innego malowania pojawiła się koncepcja tworzenia na śniegu. Tyle śniegu było dookoła, wszędzie białe kartki – nic, tylko malować. Chociaż to nie miało być tak bezpośrednio na śniegu. Chodziło mi bardziej o wykorzystanie jakiś betonów, które bardzo mocno zasypał śnieg robiąc czapę, spod której na dole ten beton trochę wystawał. Na górze śnieg, na dole beton – to tak się łączyło. W pierwszych obrazach na śniegu wykorzystywałem też niewielkie ścianki usypane przez pług. To były faktycznie bardzo ulotne prace i musiałem je szybko fotografować. Na przykład, gdy podczas malowania prószył śnieg, to one rozpływały się po dziesięciu minutach. Praktycznie trudno było skończyć prace, jeśli padała na nie nowa warstwa śniegu. One oczywiście były tworzone sprayem. Na ogół robiłem cykl co najmniej pięciu czy sześciu prac w jednej dzikiej lokalizacji.
Mówiąc o cyklach wspomnijmy o cyklu murali w Sanoku, który poświęcił Pan mieszkańcom tego miasta.
To było w 2019 roku. Potrzebowałem odmiany po stodołach i chciałem popracować na innym podłożu. Otrzymałem stypendium Marszałka Województwa Podkarpackiego. Powstało kilka prac w dosyć ścisłym centrum Sanoka, ale w różnych zakamarkach, w takich miejscach niedosłownych, np. w bramach. I tam malowałem dawnych mieszkańców Sanoka – zwyczajne rodziny, ale w niektórych przypadkach również osoby z pewnymi zasługami dla miasta, kojarzone w środowisku. Dodatkowo powstała strona z mapką tych miejsc, z ich opisami i fotografiami. Większość tych prac jest do dzisiaj. To był projekt bardzo podobny do „Cichego Memoriału”, tylko realizowany w mieście, na innych podłożach, ale też starych i z charakterem.
Obecnie ma Pan w planach jakieś nowe projekty tego typu?
Nie, nic nowego raczej nie planuję. Tam, gdzie jest szansa na fajną współpracę, to po prostu jadę. Mam pracę rozpisaną na dwa miesiące do przodu. To jest współpraca ze stowarzyszeniami, gminami, małymi miastami i oczywiście ludźmi, którzy nadal chcą mieć moje prace na swoich stodołach.
A zimą pracownia?
Poprzedniej zimy czułem duży głód spokojnego malowania na płótnach. Na tę zimę też mam już plany. Chcę się skupić na obrazach, które mają szansę zostać na dłużej. Na pewno będą to portrety ze starych fotografii. Myślę, że nadal będę je tworzył na płótnie lnianym, takim surowym, bez białego podkładu. Może również z jakimiś formami graficznymi w kolorze. Zobaczymy, to wyjdzie pewnie w trakcie prac. Ostatnie zimy nie są takie złe, jak wcześniej. Już mnie tak nie męczą w tym sensie, że nie mogę się doczekać pracy na zewnątrz. Mam małą pracownię – około 19 m.kw. i na dłuższą metę trudno tam pracować. Jak działa się na dużych obszarach, na zewnątrz, na powietrzu i z rozmachem, a tu nagle człowiek znajduje się w małej przestrzeni, to nie jest łatwo. W pracowni jestem więc dość krótko, ale to dobrze – trzeba w końcu pomieszkać w domu.
Wróćmy więc do prac z rozmachem, czyli do deskali. Przygotowuje Pan wcześniej ściany?
Gruntuję, choć z reguły ludzie mi to robią wcześniej, zanim do nich przyjadę. Gruntuję Unigruntem budowlanym, żeby troszkę te deski wzmocnić i żeby farba lepiej „siadała”. Potem maluję farbami zewnętrznymi do elewacji.
Używa Pan również sprayów.
Tak, ale jakbym to miał określić procentowo, to maluję pędzlem gdzieś w osiemdziesięciu procentach. Spray pojawia się w każdej pracy, ale bazuję głównie na pędzlu.
Widziałam linie, które nanosi Pan na ścianę przed rozpoczęciem malowania. Może Pan coś o tym powiedzieć?
Najczęściej otrzymuję zeskanowane zdjęcie, które przed malowaniem drukuję powiedzmy w formacie A4 i kadruję do samych postaci. Czasami, jeśli realizacja jest blisko Sanoka, to ludzie mi przywożą oryginalne zdjęcie, które od początku sam obrabiam. Na wydrukowanym zdjęciu robię długopisem siatkę, której jedno pole ma najczęściej wymiary centymetr na centymetr. Później w odpowiednich proporcjach przeskalowuję i taką samą siatkę, tylko większą robię na ścianie. Na stodołach siatki rysuję kredą a na murach – ołówkiem.
Łatwo jest później usunąć resztki tej siatki?
Kredę bardzo łatwo – usuwam ją pędzlem z wodą. Z ołówkiem jest gorzej. Praktycznie nie robię murali, gdzie pokrywam całą ścianę. Istotne jest dla mnie, żeby to nie była taka przyklejona forma, naklejony baner. Za każdym razem chcę wykorzystać to, co już jest, żeby pracę dobrze wkomponować w budynek i w otoczenie. I jeśli zostaje biała ściana, to staram się tak wszystko obliczyć i tak tę siatkę wycelować, żeby była w miejscu, gdzie będę malować. Nie zawsze się to udaje i czasem zostaje ołówek na murze. Najgorzej to denerwuje moją żonę, jak gdzieś zobaczy te resztki siatki. Ołówek – wydawałoby się, że takie nietrwałe narzędzie, a jednak na zewnętrz wytrzymuje.
A jak długo mogą przetrwać Pana prace?
Największe znaczenie ma to, od której strony praca jest namalowana. Najgorszym czynnikiem jest bowiem słońce. Jak ono pali w lecie od południa przez większość dnia, to kolory szybciej tam blakną. Są prace na stodołach sprzed kilku lat, gdzie deski nie były gruntowane, gdzie farby były gorsze, które jednak bardzo dobrze się trzymają, ponieważ są właśnie w cieniu.
Jeździ Pan czasem w te same miejsca, by sprawdzić w jakim stanie są Pana dzieła?
Przejazdem czasami to robię, ale nigdy specjalnie. Nie jestem kierowcą, nie mam prawa jazdy, ale jak jestem gdzieś przy okazji, to z chęcią oglądam te prace i fotografuję na nowo, w jakimś nowym ujęciu. Choć z drugiej strony, nie lubię patrzeć po jakimś czasie na swoje prace, bo wydaje mi się, że znajdę coś, co jest źle zrobione. Nie bardzo chcę zobaczyć, że można było zrobić je lepiej. Już ich nie poprawię, bo z muralami czy obrazami jest tak, że to jest skończone dzieło. Oczywiście to jest sprawa umowna, bo to nie jest malowanie przestrzeni na biało, że można to zrobić tylko na jeden sposób. Tutaj moment odłożenia pędzla jest sprawą umowną, można to bowiem zrobić teraz a można za parę godzin. Z reguły tak jest, że jak się patrzy na nowo, to zrobiłoby się trochę inaczej.
Jak Pan podróżuje nie mając prawa jazdy?
Bardzo różnie. Na ogół wsiadam w pociąg lub w autokar, a potem ludzie mnie odbierają i dowożą na miejsce. Często staram się łączyć prace pod względem lokalizacji. Jeśli już gdzieś jadę, a kilka osób odzywało się z tych okolic, to staram się to jakoś powiązać. Farby wysyłam już od dwóch lat w paczkomacie i czekają na mnie na miejscu. Zawsze potrzebna jest mi do pracy poziomnica, którą przygotowują dla mnie gospodarze. Podobnie jest z wiaderkiem na wodę. Jeżdżę więc bez obciążenia. W moich okolicach na ogół żona mnie gdzieś zawozi, albo ktoś po mnie przyjeżdża. Ludzie są bardzo zadowoleni, że ich wybrałem, że u nich będę malował, więc chętnie oferują transport. Przemieszczam się więc na różne sposoby, ale czasami im bliżej, tym mi trudniej.
Mówi Pan o zadowoleniu ludzi, do których Pan jeździ. Czy spotkał się Pan kiedyś z przejawami niezadowolenia ze swojej pracy?
Czasami zdarzają się uwagi, że ktoś jest np. postarzony albo padają jakieś sugestie zmian jeszcze w trakcie malowania. Bywały takie sytuacje, że malowałem ze zbiorowego zdjęcia, gdzie było sporo osób i na przykład proszono mnie, żebym jakiejś ciotki nie malował, chyba nawet już nieżyjącej. W rodzinie był z nią ostry konflikt, więc nie chcieli jej mieć na stodole. To kompozycyjnie by bardzo źle wyglądało, bo w rzędzie na dole było kilka osób a za nimi stali następni, więc ewidentnie by kogoś brakowało. Ten problem pojawił się w trakcie malowania, nikt mnie wcześniej nie uprzedzał, że tej osoby ma nie być. Nie przerabiam zdjęć, więc dogadaliśmy się, że zrobię ją taką bardziej rozmytą, niewyraźną. Taka jest zasada, że generalnie stare zdjęcia są podstawą, że materiał jest oryginalny i prawdziwy, że nie robię przeróbek, nic nie dokładam, ani nie usuwam. Zdjęcie to jest takie mocne wyjście do obrazu.
Poznaje Pan historie osób, które uwiecznia Pan na ścianach?
Tak, zawsze staram się o nich dowiedzieć jak najwięcej. Składowymi mojego projektu są: obiekt, na którym maluję, fotografia, z której korzystam i historia człowieka. Istotą jest to, że to nie są osoby nijakie, ale konkretni mieszkańcy, którzy faktycznie tam byli. Żyjącą rodzinę staram się o wszystko dokładnie wypytać. Chcę od niej uzyskać informacje o malowanych: kim byli, gdzie pracowali, co uprawiali, jakie mieli zwierzęta, co lubili i czym się zajmowali. Na ogół staram się spisać parę zdań albo proszę, żeby mi ludzie przesłali te informacje. Zawsze w przypadku realizacji na stodołach w małych wioskach, historia jest ich istotną częścią.
Gdy maluję murale jakiś znanych osób, to wystarczy skorzystać z Internetu, żeby uzyskać bardzo dużo informacji na ich temat. Ale w przypadku portretów na stodołach, to tych rzeczy mogę się dowiedzieć tylko od ludzi. Czasem muszę ich ciągnąć za języki, czasami oni nie znają rodzinnej historii, nie zawsze też potrafią i chcą o niej mówić.
A Pan zna historię swojej rodziny?
Ciągle próbuję się zagłębić w ten temat, bo często dostaję pytania o moje nazwisko, które jest trochę wschodnie. Części mojej rodziny już nie ma i ciężko mi się dowiedzieć czegoś więcej. Wiem tylko, że mój pradziadek był z Ukrainy. Ale rodzice, dziadkowie byli i są Polakami. Próbuję dotrzeć do informacji o moich wschodnich korzeniach, ale nie wnikam tak bardzo, żeby np. układać drzewo genealogiczne. Tak, jak szewc bez butów chodzi, tak mi historie innych ludzi są czasami bliższe, niż własna historia.
Poznał Pan jakieś historie, które szczególnie utkwiły Panu w pamięci?
Nie mam takiej konkretnej, jednej historii. Dla mnie kwintesencją tego projektu jest całość, ogół tych prac. Na moich deskalach są zwykli mieszkańcy, osoby, o których szerzej się nie mówi, pamięta się o nich tylko w kręgach rodzinnych. I to jest dla mnie najistotniejsze i nie mam takiej potrzeby, żeby jakąś historię szczególnie wyróżniać.
Cały czas czuję się bardzo zaszczycony, że ludzie mnie wybierają i jestem przez nich goszczony. Oni bardzo chcą, żebym to właśnie ja malował na ich budynkach. I to nie jest tak, że oni szukają wśród kilku muralistów i wybierają mnie, tylko kojarzą mnie, znają moje prace i czują, że u nich też mogłoby powstać coś mojego. Ważne jest dla nich żeby upamiętnić daną osobę ze swojej rodziny, a ja im w tym pomagam. Każda realizacja jest inna i każda tak samo ważna. Zapraszają mnie wciąż nowi ludzie i mapa tych lokalizacji ciągle się powiększa. Praktycznie to, gdzie maluję zależy od innych, bo w każdym przypadku ten pierwszy krok należy do nich. Oczywiście nie zawsze da się zrealizować te propozycje. Ale ja już nie szukam miejsc do malowania, jak wtedy, gdy zaczynałem. Teraz każda realizacja wynika z tego, że ktoś się ze mną kontaktuje.
Utrzymuje Pan z nimi jakiś kontakt po zakończeniu pracy?
Są jakieś znajomości, może nie takie, żebyśmy się często spotykali, ale piszemy do siebie, gdzieś udaje nam się zobaczyć. Czasem maluję u kogoś, a w następnym roku u jego kolegi czy członka rodziny, więc znowu mamy okazję się spotkać. Jeśli chodzi o współpracę z gminami, fundacjami czy stowarzyszeniami, to one też często utrzymują ze mną kontakt i tworzę dla nich kolejne prace. Jest tak chociażby w Sitawce na Podlasiu. To jest taka słynna wioska z moimi deskalami, których powstało tam już chyba trzynaście. Mam tam już sporo znajomych, bo jeździłem kilka razy.
„Cichy Memoriał” był początkowo projektem podkarpackim. W tym była jego siła, że u nas jest bardzo dużo stodół. Moje prace były nawet nazywane bieszczadzkimi muralami a potem deskalami. To było bardzo znaczące dla tego projektu, że właśnie stamtąd się wywodzi. Wtedy myślałem, że fajnie byłoby mieć w każdym powiecie województwa podkarpackiego swój deskal. Taki był mój cichy plan, ale zaczęło się bardzo dużo osób odzywać z innych rejonów.
Teraz już maluje Pan w całej Polsce?
Zaczęło się od Podkarpacia, potem było Podlasie, Roztocze. Zachód Polski był dla mnie długo nieodkryty, ale właśnie w tym roku praktycznie w trakcie jednego wyjazdu malowałem we Wrocławiu i w zachodniopomorskim. Również po raz pierwszy byłem na Warmii. Nawet nie wiem jak to się stało, że zostało mi do „odhaczenia” tylko województwo lubuskie. Już jest jedna osoba z lubuskiego, która odezwała się jakiś czas temu. Wtedy będę miał całą Polskę i mogę pędzle zawiesić.
W tym roku po raz pierwszy malowałem w wielu miejscach, dzięki czemu sporo jeździłem po Polsce. Tylko, że ja maluję bardzo szybko i zawsze szybko chcę wracać do domu albo jestem gdzieś umówiony na następną realizację. Wszyscy myślą, że tyle miejsc zwiedzam i wiele ciekawych rzeczy oglądam. Ale ja w każdym miejscu mam taką samą perspektywę przed oczami – deski albo jakąś ścianę. Spotykam nowych ludzi, maluję i zaraz jadę dalej.
To krótkie i przelotne spotkania. Jakie były najważniejsze spotkania w Pana życiu?
Myślę o swoich dzieciach. Jak się rodziły, to było coś niezwykłego. Wtedy całkiem zmienia się perspektywa, zupełnie inaczej patrzy się na świat. Narodziny dzieci, to spotkanie z nowymi członkami mojej rodziny było sporym przeżyciem. Zauważam, że od tego czasu, mimo że mam dwoje dzieci, to więcej maluję i tworzę. Oczywiście mogę to robić dzięki żonie, bo to ona w głównej mierze się nimi zajmuje. Ale widzę, że dzieci bardzo zmotywowały mnie do działania.
A spotkania na drodze twórczości?
Na pewno spotkanie ze stodołą. Można je nawet porównać do bardzo stresującej randki. Nie wiedziałem jak będę tę pierwszą stodołę malować, jakimi farbami. Bardzo długo o tym myślałem – czy używać farb na bazie wody czyli do elewacji, które mogę rozcieńczać wodą, czy jednak skoro to są deski, to stosować olejne farby do drewna. Zastanawiałem się też jak kolorystycznie je robić. Chyba nigdy wcześniej nad żadną plastyczną rzeczą, którą tworzyłem, nie myślałem tak długo, jak wtedy. Ta pierwsza praca była na dużych drewnianych wrotach. To było bardzo stresujące spotkanie i okazało się sporym zawodem.
Dlaczego?
Generalnie praca wyszła bardzo dobrze, ale czułem, że to nie jest to, o co mi chodziło. Może to był trochę problem ze zdjęciem. Ponadto użyłem kolorów tworząc tę pracę, więc ona nie była tak bardzo monochromatyczna, jak lubię. Czułem, że to nie tak miało być. Zaskoczyło dopiero chyba przy drugim lub trzecim deskalu. Wtedy faktycznie wszystko wyglądało już tak, jak oczekiwałem.
Co Pan zmienił?
Użyłem mniej kolorów i prace stały się bardziej monochromatyczne – takie, jakie robię teraz. Zwracałem również większą uwagę na zdjęcia. Najlepsze są jednak bliższe kadry. Pierwsze fotografie, na podstawie których malowałem były zbiorowe. Pamiętam, że były na nich kobiety w chustkach oraz mężczyźni w marynarkach i te postacie sprawiły, że wszystko było bardzo płaskie. Za pierwszym razem realizacja była na budynku murowanym z pustaka z trzema parami wrót, na których właśnie powstały moje pierwsze deskale. Do dzisiaj tam są i nieźle się trzymają, szczególnie praca na wrotach, które były zaciągnięte bejcą, więc to nie była surowa deska, na której zwykle maluję. To pierwsze spotkanie było więc trudne, ale teraz maluje mi się na stodołach bardzo dobrze.
Wspomniał Pan, że tworzenie cyklu prac okazywało się z czasem nudne i męczące. Myśli Pan, że może się tak zdarzyć w przypadku deskali czy murali?
Na razie chyba tego nie czuję. Nie wydaje mi się, żebym nagle miał robić coś całkiem innego. Może fizycznie będę kiedyś słabszy i nie będę w stanie aż tyle tych prac tworzyć. Jestem ciągle w różnych miejscach, pracuję na wysokości, więc może kiedyś zabraknie mi na to sił. Myślę, że wtedy zmieni się to z korzyścią dla obrazów malowanych w pracowni. Może nawet nie byłoby w tym nic złego, bo to wszystko, co maluję w terenie zostaje u ludzi. Poza tym ich trwałość jest bardzo ograniczona, a kolekcje obrazów na płótnach mogłyby przetrwać dłużej. Na razie to jest moja praca. Lubię to, co robię i czuję się z tym dobrze. Nie skupiam się na tym, że mam jakąś misję, jakieś zadanie, że muszę koniecznie tych ludzi utrwalać. To się dzieje bardzo naturalnie i to tworzenie jest dla mnie dużą przyjemnością. Jestem tym jakby przesiąknięty i czuję, że dobrze się wstrzeliłem i dobrze się to rozwinęło. Po prostu robię swoje, a sprawa jest otwarta i zobaczymy co się będzie działo dalej.
Oby się działo jak najlepiej. Dziękuję za spotkanie.
Również dziękuję.
fot. Magda Nasim