Spotkanie z Marcinem Kydryńskim

Marcin Kydryński – fotograf, podróżnik, dziennikarz muzyczny, kompozytor, producent, autor książek. Absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST. Od początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia podróżuje po Afryce. Swoje reportaże publikował między innymi w „National Geographic”. Był pierwszym autorem i fotografem, któremu  czasopismo pozwoliło na okładkowy materiał w edycji lokalnej. Od 1989r. pracował w radiowej Trójce, z której odszedł na znak protestu przeciw upolitycznianiu stacji. Od lipca 2020r. prowadzi autorską audycję Pora Siesty w Radiu Nowy Świat. Producent płytowy, organizator koncertów i festiwali, w tym Siesta Festiwalu w Gdańsku. Dla Anny Marii Jopek napisał kilkadziesiąt piosenek i wyprodukował z nią kilkanaście płyt. Autor książek: Pod słońce (uhonorowana nagrodą im. Arkadego Fiedlera), Muzyka Moich Ulic. Lizbona,  Biel. Notatki z Afryki,  Dal. Listy z Afryki minionej czy O wschodzie. Wyróżniony Orderem de Merito przez Prezydenta Portugalii za promocję kultury tego kraju. Miłośnik ciszy i samotności. Mieszka w Warszawie, na farmie nad Liwcem i w Lizbonie.

Od dzieciństwa marzył Pan o wyprawie do Afryki. Jaka była konfrontacja tych marzeń z rzeczywistością, jakie było to pierwsze spotkanie?

To było ogromne przeżycie. Pamiętam moment, w którym lądowałem pierwszy raz na afrykańskim kontynencie. Był to Kair. Oczywiście, ktokolwiek, kto wędruje po Afryce, ten Kairu i  Egiptu w ogóle za Afrykę nie uzna. Postrzega go raczej jako osobną rzeczywistość: historyczną, kulturową i ekonomiczną. Już wtedy towarzyszyły mi niebywałe emocje, choć wiedziałem, że to jeszcze nie jest ta Afryka, do której emocjonalnie tęskniłem. I lądując tam wieczorem, widząc światła kontynentu byłem szalenie przejęty.

Był to początek lat 90-tych, a zatem jeszcze przed wiekiem informacji, który nadał tak niebywałą dynamikę zmianom całego globu, ale zwłaszcza Afryki. Ona bowiem zmieniła się proporcjonalnie najbardziej wobec tego świata, który pamiętałem z lektur i opowieści pierwszych podróżników: Stanleya, Livingstona, Mungo Parka czy  Richarda Burtona. W wieku informacji Europa, Stany Zjednoczone czy nawet Daleki Wschód, wszystkie tygrysy azjatyckie wykonały proporcjonalnie mniejszy krok naprzód, niż Afryka, która była przez tysiąclecia najbardziej nieprzenikalnym kontynentem. W niej te zmiany widać najsilniej. Ale zanim nastąpiły, to czułem się tam, jak na kartach książek, które mnie wychowały i dlatego były to fascynujące podróże. Te pierwsze wyprawy nie przynosiły żadnego rozczarowania, a jedynie potwierdzały moje wyobrażenie o tym, czym ten kontynent miał być w moim pojęciu.

Dzisiaj już trudno byłoby znaleźć takie potwierdzenie pańskich wyobrażeń?

Pewnie zależy od tego, dokąd bym poleciał. Na pewno byłoby inaczej. Sam fakt, że dokądkolwiek bym się udał, to miałbym szansę pozostawać w nieustającej łączności z moimi przyjaciółmi, rodziną czy redakcją już zmienia wszystko. Podróżowanie w owych czasach przypominało wędrowanie Stanleya czy Livingstona, gdyż podobnie jak oni, ja po prostu przepadałem bez wieści. To było moim zdaniem kluczowe dla tego rodzaju wędrówki, że człowiek jest zdany sam na siebie, nie ma żadnego kontaktu ze światem, który zostawił za sobą i tym samym całkowicie zatraca się w rzeczywistości, której doświadcza. Przestaje myśleć o swoim starym kraju, ponieważ nie jest w stanie uruchomić  kontaktu z nim z pomocą kilku ruchów palcem na ekranie telefonu. To było fascynujące w moim podróżowaniu i często łapię się na tęsknocie, która każe mi wrócić na taki właśnie szlak. Z pewnością to będzie trudne, jeżeli zabierze się ze sobą telefon. Jeśli jednak bez niego człowiek ruszy gdzieś w ostępy pustyni czy puszczy, wówczas będzie się czuł wolny. I tej wolności najwyraźniej mi brakuje, wolności od nieustającego kontaktu z całym światem. Chciałbym przez chwilę doświadczyć takiego głębokiego kontaktu z otaczającą mnie rzeczywistością, wreszcie z samym sobą, a nie myśleć o tym, co dzieje się wokół nas i  unosi się na naszym cyfrowym niebie, a to teraz  nieuchronne.

Co stoi na przeszkodzie, żeby znowu tego doświadczyć?

Zawodowe i rodzinne zobowiązania. Wtedy miałem lat dwadzieścia kilka  i imałem się rozmaitych zajęć. Co prawda byłem już na stałe związany z programem III Polskiego Radia, ale nie miałem wtedy jeszcze świadomości, że w momencie, w którym je zostawię na miesiąc, trzy lub pięć, to mogę coś stracić. Dzisiaj to trudno pojąć, ale ja podczas swojej pierwszej wielkiej podróży opuściłem radio na pięć czy sześć miesięcy. Jakim cudem znalazło się tam dla mnie miejsce po powrocie? Nie wiem. Natomiast dzisiaj chyba nie mógłbym zostawić pracy, czy to w radiu, czy na scenach teatrów i w salach koncertowych całej Polski, a po kilku miesiącach wrócić jak do siebie. Nie sądzę, żeby to było możliwe. Ta próżnia zostałaby natychmiast wypełniona przez innych ludzi lub inne propozycje. Po prostu nie stać mnie emocjonalnie, że już nie wspomnę o tym, że finansowo, na zostawienie jakiejkolwiek pracy. Z drugiej strony nie chciałbym wędrować przez Afrykę codziennie patrząc w komputer i wysyłając dla oczekujących na to redakcji czy entuzjastów w mediach społecznościowych swoich przemyśleń i korespondencji. Nie o taką podróż mi chodzi.

To jest pierwsza trudność, a druga jest znacznie poważniejszej natury. Wyjeżdżając wiele lat temu zostawiałem moich rodziców w sile wieku i niespecjalnie, jak się okazało niesłusznie, wtedy się o nich martwiłem. Natomiast teraz moja mama jest w wieku i w stanie, w którym nie sądzę, żeby moja wielomiesięczna podróż połączona z całkowitym zniknięciem z jej horyzontu mogła jej pomóc powrócić do zdrowia.

Dwadzieścia pięć lat Pana podróży do Afryki zaowocowało książką Biel. Później pojawiła się Dal opowiadająca o Afryce czasów kolonialnych. Domknięciem „Afrykańskiego tryptyku” ma być pozycja o Etiopii. Tymczasem, w tym roku ukazała się książka O wschodzie.

To była książka zupełnie nieplanowana. Wynikła z pustki, którą chyba wszyscy odczuwaliśmy w miesiącach pandemii i każdy z nas próbował ją w jakiś sposób wypełnić. Był taki moment kolejnego zimowego lockdownu, kiedy siadałem w swoim mieszkaniu na trzynastym piętrze i tęskniłem za podróżami. Skoro nie mogłem wędrować w czasie rzeczywistym, to musiałem tę tęsknotę zaspokoić w inny sposób.  Musiałem sięgnąć w głąb pamięci, czy też – górnolotnie rzecz ujmując – duszy.

I tak każdego dnia, budząc się wcześnie rano, bo to bardzo lubię, obserwowałem wschód słońca i dawałem sobie zadanie zmuszenia pamięci do szczególnej pracy. By owego poranka, każdego z kolejnych przyniosła mi obraz, wspomnienie, myśl czy zapach, wokół których mógłbym zbudować historię z dawnych wędrówek. To była szczególna dyscyplina, by  codziennie rano z pomocą dawnych dzienników, starych fotografii czy też ksiąg z mądrościami Dalekiego Wschodu spisać jedną taką refleksję, jedno westchnienie pamięci. I tak naprawdę, przez kilka tygodni  robiłem to dla siebie. Aż pewnego dnia zobaczyłem, że to się układa w ciekawą formę.

Mam obsesję, która przeziera przez rozdziały moich poprzednich książek, jak Biel, a zwłaszcza Dal. Jest nią potrzeba zatrzymania tego co minione, utrwalania ludzi, sytuacji, gestów, słów czy zmysłowych doznań.  Chciałem więc ocalić postacie, które przywołałem w fotografiach i we wspomnieniach przy okazji codziennych, wschodnich wędrówek w głąb duszy. Tak zrodził się pomysł tej książki, która ma czterdzieści kilka odsłon. Trudno je nazwać rozdziałami, gdyż niektóre z nich mają zaledwie kilkanaście akapitów. Była to swoista forma terapii, poszukiwanie spokoju wewnętrznego, który nieuchronnie przychodzi, jeśli studiuje się dzieła mistrzów Wschodu. Jednocześnie była to forma wędrówki zastępczej. To, czego pragnąłem nie mogło się zdarzyć w rzeczywistości, w związku z tym musiało się zdarzyć inaczej. W moim wypadku – w pamięci,  nawet bardziej, niż w wyobraźni. Dla mnie to była jedyna droga do ponownego życia intensywnie.

Wspomniał Pan o swojej obsesji ocalania tego, co minione. Co według Pana warto ocalić od zapomnienia?

Niektórzy z nas – parających się fotografią  uważają, i ja się pod tym podpisuję, że warto czasami utrwalić bieg jednej smużki światła, która wędruje między okienną szybą a klamką w drzwiach pokoju. Moje fotografie, jakkolwiek zawsze bardzo gęsto zaludnione, mają cechę utrwalania zjawisk częstokroć uznawanych za błahe i nieistotne. W fotografii pochylam się nad detalami światła, detalami rzeczywistości poukładanymi w harmonijne formy, którym w ten sposób nadaję wagę.

Mówię o tym dlatego, że rzadko kiedy towarzyszę wielkim historycznym wydarzeniom. Oczywiście, z całą pewnością warto dokumentować miejsca i sytuacje, w których dzieje się historia. Natomiast jako człowiek lękliwy rzadko w życiu bywałem na pierwszej linii frontu. Owszem, ocierałem się o ten front w Rwandzie, Somalii, Sierra Leone,  Kongu, Sudanie Południowym  czy Etiopii. Natomiast z rozmaitych powodów nie stawałem na pierwszej linii. O lęku już wspomniałem. Ponadto mam wątpliwość, której pozbawieni są wielcy fotografowie współpracujący z New York Times czy poważnymi agencjami. Otóż wątpię, że moje zdjęcia mogą cokolwiek zmienić. Jeśli nie ma się takiej misji, pewności, że owszem, ryzykuję życie i zdrowie, ale przez te moje kadry świat może stać się lepszy, to wówczas człowiek zaczyna wątpić w sens  dramatycznych poświęceń.

Ja znalazłem sobie inną drogę. Przyjeżdżam w miejsca niesłychanie boleśnie doświadczone przez  historię czy kataklizmy przyrody w chwili, gdy opuszczają te rejony gromady reporterów wojennych, którzy muszą z dnia na dzień wędrować między kontynentami poszukując akcji.  Pojawiam się w momencie, w którym ta główna akcja się kończy i ludzie muszą starać się żyć dalej, układać sobie swoje istnienie, częstokroć w dramatycznych sytuacjach. I w tym świecie, tak zdewastowanym przez kataklizmy i wojenne dramaty muszą wciąż próbować odnaleźć to, co ludzkie – miłość, przyjaźń, dom, pracę. Muszą  zbudować sobie od nowa relacje międzyludzkie i to jest coś, co mnie interesuje.

W moich fotografiach  dużo jest codzienności, dla której mam sporo uwagi i ciepła, i na którą patrzę bardzo życzliwie. Nie potrzebuję ekstremalnych wychyleń, aby uznać rzeczywistość wokół mnie za interesującą. Moje książki i fotografie temu właśnie służą, nadawaniu codziennemu życiu wagi, urody i pewnej poezji. Czy to uczyni świat lepszym? Nie wiem, ale jest mi to potrzebne.

Czy Pana fotografie zawsze były, jak to Pan ujął, gęsto zaludnione?

Tak, od samego początku. Nie miałem cierpliwości, ani serca do pejzażu. Poza tym wydaje mi się, że w fotografii pejzażowej znacznie mniej jest opowieści o samym fotografującym. On oczywiście podejmuje decyzję, czy wybierze się na zdjęcie o czwartej czy o piątej rano, jak je ostatecznie skadruje i jaką ustawi przesłonę. Natomiast dla mnie takie zdjęcia mają znacznie mniej osobowości, mniej nam mówią o świecie, jak i o samym twórcy.

Dzisiaj fotografia opowiada głównie o tym, kto się z nami za pomocą swoich zdjęć komunikuje, a w niewielkim stopniu o świecie, ponieważ my ten świat już znamy. Niewiele jest miejsc, niewiele pejzaży czy też dóbr architektury, które nie zostały nam już objawione. Teraz najważniejsze są właśnie relacje międzyludzkie i dlatego potrzebni są: bohater fotografii i fotografujący oraz napięcie, które między nimi zaistnieje. Tym samym  fotografia, nazwijmy ją głęboko humanistyczna, ma bardzo silne piętno swoich autorów. Natychmiast rozpoznajemy fotografa, poznajemy język, którym się z nami porozumiewa. To jest coś, czego szukam i jestem przekonany, że w każdej próbie artystycznego wyrazu absolutnie niezbędny jest własny ton.

W stopniu znacznie większym, niż fotografią zajmuję się muzyką jazzową, w której od stulecia rozpoznajemy ton trąbki naszych ulubionych artystów czy brzmienie saksofonu, podczas kiedy jest to tak naprawdę kawałek zimnego metalu. Żeby zaznaczyć się w historii muzyki, trzeba mieć swój własny głos. Podobnie zresztą jest w literaturze. Nie inaczej zatem musi być w fotografii. W przeciwnym wypadku będzie to zupełnie pozbawiony emocji,  bezbarwny dokument.

Kiedy fotografia pojawiła się w Pana życiu?

Zmagałem się z fotografią już jako dziecko, biegając po parku. Mieszkałem i mieszkam do dzisiaj w bardzo zielonej części Warszawy, gdzie  jest sporo przyrody, więc mogłem biegać z aparatem za zwierzętami. To były fotografie dzisiaj kompletnie nieistotne, które jednak określiły moją pierwszą tęsknotę. Mianowicie marzyłem zawsze, żeby być fotografem dzikiej przyrody. Nie mam na to jednak ani czasu, ani gotówki, bo to jest coś, czemu naprawdę trzeba się poświęcić bez reszty.

Można być fotografem takim, jakim ja bywam, czyli opowiadającym historię ulicy. Jeśli byśmy wyszli teraz z tej restauracji, to zapewne na lubelskiej starówce znaleźlibyśmy historię do opowiedzenia i mógłbym to zrobić bez przygotowania i bardzo niewielkim kosztem. Natomiast fotografowie dzikiej przyrody, ze sprzętem wartym setki tysięcy złotych wyruszają na miesiące, by nie rzec lata, żeby z niebywałą zupełnie cierpliwością rejestrować życie zwierząt. Dla mnie to było na tyle kuszące, że mam po prostu usposobienie, które mnie predestynuje do takiej raczej fotografii, niż do tej, którą ostatecznie się zająłem. Mianowicie ja uwielbiam samotność, ciszę, przyrodę i w znacznym stopniu żyję wśród niej na swojej farmie nad rzeką. I myślę, że byłbym niesłychanie szczęśliwy mogąc z długim obiektywem czekać na pojawienie się jakiegoś rzadkiego gatunku niedźwiedzia i spędzać w ten sposób całe dnie i tygodnie, gdzieś zawieszonym w koronie drzew.

Ostatecznie stało się inaczej, wybrałem fotografię, którą przełamuję swoje lęki i naprawiam swoje braki polegające na nieśmiałości i nieumiejętności rozmawiania z ludźmi. Moja fotografia jest pewną formą naprawiania siebie.

Jakiego sprzętu Pan używa, jakie obiektywy lubi Pan szczególnie?   

Przez lata fotografowałem właściwie jednym obiektywem 35 mm, niechętnie sięgając do długiego obiektywu. Wyjątkiem są portrety, które lubię fotografować obiektywem 200 mm, z przysłoną 2,8  i wciąż mi się to zdarza, na przykład, gdy ktoś z przyjaciół  poprosi, żebym go sfotografował na okładkę płyty. Natomiast obiektyw 35 mm był mi zawsze najbliższy.

Popularny obiektyw 50 mm, który wprowadził do świata reporterskiego  Henri Cartier-Bresson wydawał mi się zbyt ograniczający. Zrobiłem nim kilka fotografii, ale mam jednak potrzebę ogarniania rzeczywistości odrobinę szerszym spojrzeniem i w takim kadrze porządkowania większej ilości elementów. Być może jest to większym wyzwaniem, gdyż jeśli elementów jest więcej, to by nadać im harmonię i ład trzeba się bardziej napracować.  W momencie, w którym mamy obiektyw 200 mm  troska o porządek nas w ogóle nie interesuje. Z drugiej strony, wtedy musimy być niesłychanie skoncentrowani na jednym tylko wątku naszej opowieści, a ja lubię historie wielowątkowe.

Pracując nad trzecią częścią „Afrykańskiej trylogii”, fotografowałem Etiopię aparatem z obiektywem o zmiennej ogniskowej, mianowicie 24 – 70mm ze światłem 4. To jest tak bardzo uniwersalny obiektyw, że mogłem wędrować po  wysokich górach, jaskiniach czy kościołach Lalibelii mając tylko jeden aparat.

Dla czystej przyjemności miewam też ze sobą aparat Leica monochrom, który jest  ukłonem w stronę tradycji reporterskiej wspomnianego Cartier-Bressona. Ten aparat „myśli” odcieniami szarości, nie jest w stanie zrobić kolorowego zdjęcia. 

Czy fotografia biało-czarna jest Panu bliska?

Wiele lat spędziłem wkładając czarno-białe filmy do analogowego aparatu i wiem, że wtedy zupełnie inaczej postrzega się rzeczywistość. We własnej źrenicy nakłada się taki filtr, który eliminuje kolory. Zdarza się mnie i wielu innym fotografom, takim jak Alex Webb czy fenomenalny Steve McCurry budować fotografię na kolorze. Ona jest wtedy przede wszystkim o barwie, a dopiero potem wokół tych barw pojawia się historia. Fotografia czarno-biała sama pozbawia się tej możliwości, ale ma inne zalety. Ona wprowadza nas w świat pewnej konwencji, umowy między fotografującym a odbiorcą zdjęcia, że oto zaczynamy do siebie mówić innym językiem, opowiadać rzeczywistość w sposób metaforyczny.

Chyba Elliott Erwitt powiedział, że fotografia  kolorowa prezentuje, podczas gdy fotografia czarno-biała interpretuje i tak rzeczywiście jest. Patrząc na fotografię monochromatyczną, nawet jeśli nie jest ona szczególnie zajmująca, natychmiast dłużej przy niej przystajemy, bo zaczynamy podejrzewać, że być może jest to dzieło sztuki, że ktoś z nami rozmawia skonwencjonalizowanym językiem sztuki fotograficznej. Lubię się w to bawić i od wielu, wielu lat fotografuję w czerni i bieli.

Pierwsze okładki płytowe, jakie zrobiłem dla Kuby Stankiewicza na płytę Northern Song czy przede wszystkim dla Ani (przyp. red. Anna Maria Jopek) na płytę Szeptem to były zdjęcia czarno-białe. Na Ani stronie internetowej można zobaczyć moje reportaże z naszych dalekich podróży muzycznych, między innymi z długiej trasy po Dalekim Wschodzie. Miałem wtedy analogowy aparat z czarno-białą kliszą, co budziło zdumienie absolutnie wszystkich, gdyż świat Dalekiego Wschodu jest przesycony barwami. Ten reportaż nadal uważam za udany i wpisujący się w tę narrację zapoczątkowaną przez pierwszych mistrzów fotografii. Wciąż podejmując ten język czuję się częścią mojej historii, która zaczyna się właśnie od Cartier Bressona przez Roberta Capę i dalej Salgado, czyli ludzi, których kojarzymy wyłącznie z czarno-białą fotografią.

Jednak w swoich książkach zamieszcza Pan głównie kolorowe fotografie. Biel czy O wschodzie wypełnione są nasyconymi barwami zdjęciami. Czy bardzo Pan w nie ingeruje?

W niektórych w ogóle nie ma ingerencji, bo są moimi starymi diapozytywami. W obu książkach jest ich sporo. W niektóre ingerowałem, ale w niewielkim stopniu. W fotografii cyfrowej ingerencja jest niezbędna. W formie wyjściowej, dopóki nie wybierze się w aparacie odpowiednich ustawień, to dostaje się po prostu suchy plik, który nie zawiera żadnej dynamiki, jest nie do oglądania.

W książkach postawiłem na barwy, ale jedną tylko źrenicą, gdyż drugą cały czas postrzegam świat w czerni i bieli. Moje reportaże, które zostały opublikowane tylko w sieci, czy to z Dalekiego Wschodu, czy z tras po Polsce i Europie były w większości czarno-białe. Mogę też zdradzić tajemnicę, że następna moja publikacja o Etiopii będzie najprawdopodobniej monochromatyczna. 

Tej książce będzie bliżej do niezwykle osobistej Bieli opartej na Pana afrykańskich podróżach czy do Dali opowiadającej o minionej Afryce, uwiecznionej na dawnych pocztówkach, fotografiach czy mapach?

Dla każdej ze swoich książek znajduję inną formę i nie inaczej będzie tym razem. Jednak chciałbym na tym poprzestać, bo choć zacząłem pracę nad ostatnim tomem „Afrykańskiej trylogii”, to jest ona jeszcze w bardzo wczesnym stadium. Optymistycznie rzecz szacując będziemy mogli o tym porozmawiać w 2026r.

Dlaczego tę książkę poświęca Pan Etiopii?

Do Etiopii wracam od stycznia 1994 roku. To była i jest nadal miłość trudna. Początek był wręcz fatalny, przeżyłem dramatyczne sytuacje. Czułem się wyobcowany, znienawidzony, niechciany, obcy. Za pierwszym razem uciekałem stamtąd jak najdalej. To był moment, w którym skończyła się, czy też zawiesiła długa wojna z Erytreą. Przez lata nie było tam europejskich wędrowców, a myśmy przemierzali ten kraj z północy na południe. Stąd tytułowa biel w mojej książce, gdyż niejako świeciliśmy odmiennością barwy naszej skóry, co powodowało częstokroć niesłychaną wrogość. Było to dla mnie zaskakujące, ponieważ Etiopia jako jeden z dwóch krajów afrykańskich nigdy nie była kolonizowana. Przez krótki czas swojej historii była okupowana, ale z Włochami poradziła sobie znakomicie. Natomiast nie ma bolesnego bagażu  świata kolonii, który w innych regionach kontynentu może powodować niechęć i pewne uprzedzenia wobec przybysza z cywilizacji Zachodu.

Uciekałem stamtąd wtedy, ale już wówczas zakiełkowało we mnie ziarno fascynacji tym regionem i urodą miejsca, niebywałą plastyką pejzażu i jego różnorodnością. “Różnorodność” jest słowem dla Etiopii kluczowym. Wędrując z jednego regionu kraju do drugiego mamy wrażenie, że przenosimy się do innego świata. To nawiasem mówiąc, jest też źródłem konfliktów. Etiopia to kraj w pewnym stopniu stworzony, sztucznie złączony z wielu, nijak do siebie nieprzystających kultur, które w pewnym momencie zaczynają się nawzajem uwierać.

Jest dla mnie tak fascynująca, ponieważ ma szczególny charakter, który wynika z idealnego balansu, idealnej harmonii między naturą a kulturą. To obecne jest także we Włoszech. Jeśli ktoś wytęży wzrok znajdzie to na Dalekim Wschodzie. Natomiast nijak tego nie znajdzie w Afryce, gdzie natura zawsze dominowała kulturę. Ta była częstokroć wielka i ważna, jednak nietrwała. Ważne opowieści nie zostały nigdzie spisane. Stąd mawia się w Afryce: „Gdy umiera starzec w wiosce, to tak, jakby mieszkańcom spłonął księgozbiór”. W słowie, tak naprawdę Afryka zostawiła tylko głosy starszych, wymierających pokoleń, a w architekturze – bajecznej urody, ale nietrwałe budowle z gliny i piasku. To, co jest tam trwałe i szczęśliwie wciąż się odradzające, to jest potęga przyrody, a w znacznie mniejszym stopniu kultury. Jednak w tym jednym, jedynym regionie kontynentu, czyli właśnie w Etiopii, historia i kultura są szalenie trwałe i współistnieją z pięknem pejzażu.

Czy myśląc o Afryce warto zastanawiać się jakby ona wyglądała, gdyby nie wkroczyła tam biel?

Chyba nie, bo biel wkroczyła tam w starożytności. Rzadko o tym pamiętamy, ponieważ wydaje nam się, że wkroczyła w XVI wieku razem z portugalskimi żeglarzami, a potem kolonizatorami. Ale tak naprawdę te światy przenikały się znacznie dłużej. Próba znalezienia odpowiedzi na takie pytanie, to tworzenie historii alternatywnej od tysiącleci i nie sądzę, żeby to było zasadne.

Myślę, że jakkolwiek wiele grzechów mamy na sumieniu jako cywilizacja Zachodu, to lubimy w tym naszym samobiczowaniu się zapominać o tym, że przed naszym oficjalnym tam przybyciem, czyli przy dobrym wiekiem XVI na kontynencie afrykańskim dokonywały się mrożące krew w żyłach  rzezie, eksterminacje, aneksje ziem sąsiadów czy potworne mordy rytualne. Nie zaszkodzi nam, jeśli będziemy mieli poczucie swoich grzechów i świadomość krzywd wyrządzonych, ale z jakiegoś powodu szczególnie chętnie zapominamy o najważniejszym. Mianowicie, że niewolnictwo, które uznajemy za ściśle europejski wynalazek już od stuleci istniało w Afryce, zanim myśmy się tam pojawili.

Uważam, że Afryka, podobnie zresztą jak każdy inny kontynent, bez interwencji innych byłaby wciąż targana niepokojami i konfliktami, bo to jest ludzkie. To nie jest tak, że  człowiek biały ma szczególną zdolność do generowania zła i do okrucieństwa. Ma ją po prostu człowiek, bez względu na kolor skóry.

W swoich książkach wspomina Pan, że okrucieństwo jest najbardziej ludzkie. Z drugiej strony wierzy Pan, że człowiek jest z gruntu dobry. Jak to pogodzić?

Nie mam na to przygotowanej odpowiedzi, bo z jednej strony jest stwierdzenie faktu, z drugiej zaś przejaw wiary i nadziei. Faktem jest, że okrucieństwo jest talentem ściśle ludzkim. Nie przypominam sobie, by zwierzęta wykazywały się nim kiedykolwiek. Nawet te, a zwłaszcza te najbardziej nam pokrewne jak małpy człekokształtne, kruki, szczury czy delfiny. Natomiast marzenie, nadzieja, że człowiek jednak jest z gruntu dobry  jest w sferze fantazji. To są mrzonki, to są rojenia.

Może to tęsknoty za dobrem w człowieku powodują specyficzną narrację moich fotografii i do pewnego stopnia tekstów, które w znacznym stopniu na tej poezji codzienności się koncentrują. Oczywiście, że w książkach bardziej niż w fotografiach sięgam czasami do wyjątkowo krwawych scen, ale  to też wrzuca kamyczek do ogródka okrutnego człowieka, który lubi karmić się okrucieństwem, przyglądać mu się, napawać się jego widokiem. Będąc tego świadomym, wiedząc, że dramatyczne historie lepiej się czytają, niż te sielankowe, w znacznym stopniu nasycam swojej książki potwornością. Wciąż jednak mam świadomość, że to jest  margines mojej opowieści, że ona płynie innym nurtem, że choć jest tak wiele zła wokół, to by zacytować pieśniarza: „ludzi dobrej woli jest więcej”. Więc cieszę się tą nadzieją.

Podkreśla Pan jednak w swoich książkach, że okrucieństwo i przemoc przyciągają Pana i intrygują. Dlaczego?

Może powinienem od początku pójść inną drogą, zostać psychologiem czy psychiatrą, bo niesłychanie mnie interesują mroczne zakręty zwojów mózgowych moich współbraci. To są sprawy, których nie rozumiem i myślę, że do końca nikt ich nie rozumie, nawet najwięksi fachowcy. Człowiek jest fascynujący, tajemniczy, nie do końca poznany. Wciąż, choć wysyłamy go na Księżyc, to nie jesteśmy w stanie do końca go zrozumieć. Owszem, interesuje mnie źródło zła, jak wielu przede mną i pewnie wielu po mnie, ale też  interesuje mnie źródło dobra czy źródło  piękna. 

Ostatnio ktoś mnie spytał podczas wieczoru autorskiego: „co czyni nas ludźmi?”. Zatrzymałem się nad tym pytaniem na chwilę, nie byłem kompletnie na nie przygotowany, bo rozmawialiśmy zupełnie o czym innym. I po chwili odpowiedziałem z pełnym przekonaniem, że ludźmi czyni nas zdolność do wyrażania siebie, do tworzenia, a także potrzeba sztuki i potrzeba otaczania się pięknem. Ani szympansy, ani kruki  nie zajmują się sztuką z nagłej potrzeby duszy. Robi to tylko człowiek i to moim zdaniem wyróżnia nas z pośród wszystkich. To mnie fascynuje. Nie tylko okrucieństwo. Człowiek mnie przeraża, ale również zachwyca i zdumiewa. Wciąż jest dla mnie równie ciekawy, jak zagadka wszechświata i równie nieodgadniony.

Trochę przeraża Pana również współczesność, za którą nie chce Pan nadążać. Czy znajduje Pan w niej coś dobrego?  

Znalazłbym coś na pewno. Przez chwilę chciałem powiedzieć, że bardzo mi się podoba nowa droga relacji Warszawa – Lublin, ale natychmiast pomyślałem sobie o tym, dlaczego mi się podoba. Dlatego, że poprzednia była trudna i niebezpieczna przez nadmiar gnających po niej nieodpowiedzialnie kierowców. Ta droga była więc po prostu niezbędna, byśmy się wszyscy nie pozabijali. Natomiast z mojego punktu widzenia idealnym rozwiązaniem było utrzymanie szutrowego traktu, po którym jeździłyby niespiesznie dorożki. Chętnie wróciłbym do tamtej epoki, o ileż w dodatku zdrowszej i nietrującej nas spalinami.

Ilekroć chciałbym teraz zaproponować jakieś wielkie osiągnięcie współczesności, to zawsze znajdę na to kontrargument, że to osiągnięcie wynikało po prostu z konieczności zaradzenia jakimś dramatom, do których doprowadziliśmy wcześniej. Oczywiście znaleźlibyśmy parę lekarstw, które wynaleziono, więc może współczesność pomaga nam żyć trochę dłużej i zdrowiej. Ale czy na pewno? Może to, co tymi lekarstwami naprawiamy, nie musiałoby być naprawiane, gdybyśmy nie zdewastowali planety.

Czyli jednak same minusy? Kasujemy ostatni wiek, jak to Pan zaproponował w O wschodzie?

Nie kasujemy o tyle, że gdyby nie ostatni wiek, to nie byłoby wielkiej sztuki, bez której życia sobie nie wyobrażam. Kasujemy w wielu innych kwestiach, na przykład w nadprodukcji człowieka i jego naprawdę dewastacyjnych pomysłach na ścieżki, którymi ludzkość powinna podążać. Te pomysły w minionym wieku były wyjątkowo niefortunne. Kasujemy pomysły masowego wędrowania, masowego mieszkania, kasujemy wszystko co masowe. Zostawiamy to, co pojedyncze, co jest wyrazem i przebłyskiem geniuszu pojedynczych istot, a tych akurat nie brakowało w wieku XX i u progu XXI. Wybitnych jednostek jest coraz więcej i dzięki wynalazkom technologii mają one znacznie większą szansę, żeby przebić się do naszej świadomości. Tylko nam już naszych głów, ich pojemności i wrażliwości nie starcza, żeby to wszystko przetrawić, żeby tego wszystkiego doświadczyć.

Tęsknię trochę do swoich pierwszych lat w radiu, kiedy zacząłem kolekcjonować płyty. Pracowałem w Niemczech w polu, żeby raz w roku kupić kilkanaście płyt. Bardzo uważnie je wybierałem, a potem naprawdę głęboko je poznawałem. To było wspaniałe. Do dzisiaj jest kilkanaście, może kilkadziesiąt płyt, które znam naprawdę na pamięć. Znam każdy akord, każdą frazę basu, każde najdrobniejsze uderzenie w perkusyjny talerz. Wszystko to mam w pamięci i ta znajomość oraz świadomość tamtej muzyki powinna mi była wystarczyć. Niepotrzebnie chciałem wciąż więcej i więcej.

Dlaczego niepotrzebnie?

Wraz z moją zachłannością przyszła też powierzchowność.  Dlatego wracam do teorii, którą ostatnio zdradziłem moim słuchaczom, że wyobrażam sobie człowieka, który całe życie poświęca naprawdę głębokiemu analizowaniu, powiedzmy dwunastu literackich arcydzieł albo stu kompozycji i nie wykracza poza to, natomiast autentycznie to zgłębia. I idę o zakład, że mu to wystarczy, że w owych dwunastu arcydziełach czy stu kompozycjach zawrze się cała wiedza i prawda o rodzaju ludzkim. Wszystko poza tym jest już tylko wariacją na temat i powielaniem rzeczy raz już powiedzianych. Tęsknię więc do tego widoku, że siadam przy swoim biurku, mam dwadzieścia lat i widzę przed sobą dwadzieścia pięć płyt, z których każdą kocham. Teraz w swojej kolekcji mam wiele płyt, nie tylko ich wszystkich nie znam, nie kocham, ale niektórych z nich nawet nie lubię, a jednak są w mojej kolekcji. Wspomnienie tych dwudziestu pięciu płytowych arcydzieł na mojej pierwszej półce budzi tęsknotę. Jakież to wtedy były przeżycia, jak głębokie doznania, ile czasu poświęconego każdemu z utworów.

Może gubi nas nadmiar możliwości, nadmiar bodźców, które sprawiają, że stajemy się coraz bardziej zachłanni. Chcemy coraz więcej tracąc jednocześnie uważność i niespieszność.  

Nieprzeliczone legiony ludzi uczyniły to swoim sposobem na życie i w ten sposób zarabiają pieniądze, by wmawiać nam, jak wielu rzeczy jeszcze potrzebujemy. Tymczasem przypomina mi się taka piękna scena ze starożytnego dzieła, gdzie wspominano bodaj Diogenesa wędrującego po ogromnym targu z tysiącami rzeczy. On chodził tam szczęśliwy rozglądając się wokół i mówiąc: „Jak wiele tu przedmiotów, których nie potrzebuję”.  Myślę, że to jest postawa, której powinniśmy się nauczyć. Nieźle mi to idzie. Byłem w zeszłym roku po raz kolejny w Marrakeszu. Naprawdę nie jest rzeczą prostą wędrować przez wiele dni po tamtejszym suku i niczego stamtąd nie zabrać ze sobą. Udało mi się to pierwszy raz w życiu. Byłem w tym autentycznie szczęśliwy, byłem spełniony, nie potrzebowałem niczego. Kiedy mnie kusiło przez chwilę kupienie czegoś, to zacząłem sobie natychmiast przypominać, że pewne rzeczy już mam i one nie dają mi szczęścia, więc pytałem siebie czy aby na pewno chcę teraz sięgnąć po kolejną. Odpowiedź zawsze była przecząca.

Ma pani rację, zatraciliśmy się kompletnie w naszym pędzie za kolejnymi drobiazgami, których nie potrzebujemy i chyba nie ma już innej drogi dla mas. Ale jest inna droga dla nas, pojedynczych ludzi, którzy poświęcają temu refleksję i cóż, przynajmniej my spróbujmy tak żyć.

Do życia bez nadmiaru rzeczy dodałby Pan na pewno życie w ciszy i samotności, które uznaje Pan za największe wartości. Co Pan znajduje w samotności i ciszy?

Próbuję znaleźć jedno słowo, które to podsumuje i będzie nim „dobrostan”. Cisza i samotność nie dają mi niczego wymiernego. Po prostu, dobrze się wtedy czuję. Niektórzy, w co trudno mi uwierzyć, dobrze się czują w zgiełku, w wielkim mieście. Do pewnego stopnia taki był mój Tata, który bardzo niechętnie wyjeżdżał z Warszawy na wakacje, a już szczególnie brzydził się wsią. Najszczęśliwszy był jadąc na Manhattan czy do La Scali w Mediolanie, gdzie mógł obcować z wielką sztuką w wielkim mieście.

Do ciszy i samotności, które tak cenię  muszę dodać naturę. Dwie pierwsze można znaleźć zapewne w wielu miejscach, choćby w mnisiej celi, izolując się od świata i ludzi. Ja natomiast jestem najszczęśliwszy w totalnej głuszy, obcując z pięknem przyrody, które niczego wymiernego mi nie daje poza poczuciem błogości i szczęścia. To z całą pewnością mi wystarcza.

Zastanawiam się, w którym momencie życia to się decyduje. Dlaczego ja, będąc synem mojego taty, byłem i jestem tak od niego różny? Co to spowodowało, czy jakiś pojedynczy chromosom, czy doświadczenia z pierwszych dni, tygodni czy miesięcy życia? Czemu akurat wśród przyrody czuję się najszczęśliwszy? Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Jednak najchętniej spędzam czas w lesie lub jeszcze chętniej  na łące, gdyż bardzo tęsknię za szeroką perspektywą. Lubię, gdy wzrok sięga daleko. Dlatego cenię las stojący na krawędzi klifu, z którego można spojrzeć w dal. Jestem szczęśliwy z widoku samotnego drzewa, a jeszcze szczęśliwszy, gdy niekoniecznie samotna sarna czy nigdy samotne, bo zawsze w parach żurawie spacerują po moich łąkach. To mi daje już szczęście absolutne, bo wtedy zapominam o tym, że żyję w czasach, w których przyszło mi pojawić się na świecie i przez moment mam błogie złudzenie, że jestem świadkiem stawania się świata, świadkiem tego pierwszego dnia. Harmonia przyrody, zwłaszcza o bardzo świeżym poranku, w mgłach ledwie co muśniętych pierwszym słońcem jest idealna. Kiedy brodzą w tej trawie sarny i słyszę klangor żurawi, zastanawiam się dlaczego właśnie to jest mi potrzebne.

Opuszczając tę oazę ciszy przenieśmy się na chwilę do świata muzyki. Od 1989 roku związany jest Pan z radiem. Co  było trudniejsze: wejście do radiowej Trójki z jej historią i kultowością czy budowanie Radia Nowy Świat od zera?

Budowanie Radia Nowy Świat z tej prostej przyczyny, że ja wchodząc do Trójki w wieku dwudziestu lat nie miałem w ogóle świadomości jak ważna to jest stacja. Gdybym był ją miał, to prawdopodobnie nie ośmieliłbym się w ogóle przestąpić progu radia. Ale ja w swojej ignorancji sądziłem, że to nie jest nic takiego, więc kiedy Paweł Sztompke zaproponował mi pierwszą audycję, ja nawet nie byłem speszony. Byłem podekscytowany, pomyślałem, że fajnie będzie spróbować czegoś nowego. Zajmował się tym mój Tata, więc uznałem, że spróbuję pójść w jego ślady. Aczkolwiek to nie była motywacja, jednakże sądziłem, że może jest to pewna forma naturalnej kolejności rzeczy. Często bywa, że dzieci robią mniej więcej to, czym się zajmują ich rodzice. Ale nie miałem z tego powodu najmniejszego  nawet stresu, powieka mi nie drgnęła.

Z Radiem Nowy Świat było już zupełnie inaczej, bo tworzyliśmy coś od zera. Bez pewności, że to się uda, natomiast ze świadomością, że są bardzo wygórowane oczekiwania i z wiedzą, że uda się nam tylko wtedy, jeśli będziemy wystarczająco dobrzy, by ludzie nas polubili na tyle, aby płacili nam z własnej kieszeni. Wszystkie te elementy spowodowały pewien stres. Do tego doszła nowa technologia czyli obcowanie z radiem cyfrowym. W moim przypadku również z nową formą rejestracji, gdyż zdarza mi się nagrywać tę audycję, nawet częściej niż nadawać ją ze studia czy z innego miejsca. To są działania, których nie próbowałem wcześniej – ani samemu nagrywać swoich audycji, ani ich nadawać na żywo z dowolnego miejsca. Mam przed sobą nomen omen nowe światy, które zawsze, zwłaszcza w człowieku tak technologicznie nie obytym, jak ja budzą niepokój.

Radiowiec, kompozytor, fotograf, autor książek – imponująca mnogość i różnorodność. Jaki jest wspólny mianownik Pana działań?    

Ostatnio pracując nad książką O wschodzie doszedłem do odpowiedzi na to pytanie. Jest nim przejęta od Iwaszkiewicza i Miłosza tęsknota do utrwalania minionego. Potrzeba nazywania rzeczywistości w taki sposób, żeby słowa idealnie do niej przylegały i tym samym, żeby to, co raz zaistniało: zjawisko, pejzaż czy człowiek zostało zachowane. By opisane słowami czy też sfotografowane przedostało się w ten sposób do wieczności, uzyskało swoistą nieśmiertelność. Nieustanna rozpacz po utracie wszystkiego, co pojedyncze. Wyczytałem to w dziełach wspomnianych mistrzów i przeczułem w fotografii, która w jakimś sensie cała jest o utrwalaniu chwili. To bardzo wcześnie we mnie wyrezonowało, już gdy byłem nastolatkiem. Wszystko, co robiłem później było mniej lub bardziej udaną próbą zatrzymania czasu.

Pominął Pan swoją muzykę.

Myśląc o tych kilkunastu czy kilkudziesięciu kompozycjach, trochę trudniej jest mi to podciągnąć pod wspólny mianownik. Chociaż może da się to zinterpretować w ten sposób, że kompozycja to układ dźwięków, który o ile mi wiadomo nigdy wcześniej nie istniał, więc zaistniał dzięki mojej wyobraźni. I dopóki nie zawieruszy się gdzieś ostatni plik czy też płyta z tą muzyką, będzie istniał po wsze czasy. W związku z tym jest to pewna forma zatrzymania rzeczywistości. Ponadto, w przypadku nagrania na żywo, kiedy wszyscy tę kompozycję wykonują jednocześnie, wówczas jest to zamknięcie czasu postaci, które zebrały się w tym konkretnym miejscu, w tej jednej sprawie. Zatrzymanie nagrania w formie pliku, płyty CD czy winylu, niczym zamknięcie owada w bursztynie. Można również w ten sposób do tego podejść.

Komponuje Pan jeszcze i pisze teksty piosenek?

Nie komponuję już. Trudno mi  to zresztą nazywać „komponowaniem przez duże k”, skoro spotkałem na swojej drodze Krzysztofa Pendereckiego, a potem współpracowałem z takim kompozytorem, jak Pat Metheny. Pat w jednym z ostatnich wywiadów mówiąc o swojej muzyce powiedział, że w porównaniu z Bachem wszyscy jesteśmy do bani. Wszystko jest kwestią perspektywy i powinienem to zawsze mieć z tyłu głowy. Mierzę się nieustająco z największymi i oczywiście na tym podium nie ma dla mnie miejsca. Potem okazuje się, że ci najwięksi być może robią to samo i  też nie znajdują dla siebie miejsca na podium. Niewykluczone, że nawet gdyby zapytać  Czesława Miłosza, to zacząłby porównywać się z Tomaszem Mannem czy wymieniłby Szekspira.

Pisanie tekstów zdarza mi się nieskończenie rzadko. Przed dwoma laty napisałem dla Ani, na jej wyraźną prośbę dwa teksty. Ania dała mi muzykę, do której było to bardzo trudne, ponieważ  było tam zaledwie parę nut i to ułożonych w taki sposób, że bardzo krótkie frazy kończyły się jednosylabowym słowem, a nasz język cierpi na ich brak. W związku z tym cały utwór mógł mieć kilkanaście słów w bardzo trudnych dla mnie rytmicznych kontekstach. Wpisać w taką układankę tekst, który miałby znaczenie, o którym moglibyśmy powiedzieć „dobrze, że powstał” było niesłychanie trudno. Nie jestem przekonany, że mi się to udało. Być może wrócę kiedyś do pisania, ale to będą teksty takie, jakie pisali John Mitchell czy Bob Dylan. Mam na myśli pisane szerokim gestem długie opowieści bez rymów, byleby historia była zajmująca i słowa miały swoją siłę. Może kiedyś jeszcze, zobaczymy.

Wszystkie Pana aktywności to również okazje do wielu spotkań. Jakie były najważniejsze, może przełomowe spotkania w Pana życiu?

Moje życie było i jest w sumie do dzisiaj niebywale intensywne pod względem spotkań. Takich przełomów pewnie znalazłbym sporo, ale najważniejsze dotyczą muzyki. Niesłychanie dla mnie ważne były trzy ścieżki, którymi do niej doszedłem i za każdym razem była to jakaś forma spotkania.

Nie umiem tego ustawić chronologicznie. Czy najpierw mój Tata, pozbywając się części płyt ze swojej kolekcji, wystawił za drzwi album grupy String Connection, którego posłuchałem i okazał się dla mnie przełomowym doznaniem. Czy najpierw poszedłem do przyjaciela moich rodziców i mojego tym samym – Jerzego Derfla, znakomitego kompozytora piosenek, genialnego zwłaszcza we współpracy z Wojciechem Młynarskim. U tegoż Jerzego Derfla, u progu lat osiemdziesiątych usłyszałem po raz pierwszy Keith Jarrett z The Koln Concert  i niejako z drugiej  strony spektrum  płytę  Decoy Milesa Davisa. To był drugi niesłychanie przełomowy moment. I wreszcie moment trzeci, który krąg ten zamyka. Pracując w Szwecji, mając lat siedemnaście oglądałem film Koncert Live Aid, na którym wystąpił, jak wiemy, zespół Queen, który olśnił absolutnie cały świat. Jednak znacznie ważniejszy był dla mnie występ Stinga, któremu towarzyszył Branford Marsalis na saksofonie sopranowym. Solo, które Branford zagrał wówczas w utworze Roxanne miało fundamentalne znaczenie.

Myślę, że to jest ten jeden moment, to są te pojedyncze minuty, które zadecydowały ostatecznie, po tych dwóch wcześniejszych doświadczeniach, o mojej życiowej drodze. O tym, jaką muzyką się zafascynowałem, jakich doznań i wrażeń poszukiwałem. To, jak on z prostej piosenki o podstawowych harmoniach stworzył zupełnie nową rzeczywistość o kosmicznych horyzontach pozostało we mnie i jest nadal takim ostatecznym doświadczeniem. Może trudno nazwać spotkaniem samo to wydarzenie, aczkolwiek ostatecznie do spotkania prowadziło, bo  miałem szczęście spotkać zarówno Stinga, jak i Branforda, a z jednym z nich nawet wielokrotnie współpracować. Było to zatem olśnienie do spotkania prowadzące, ponieważ potem tego kontaktu międzyludzkiego wyglądałem, oczekiwałem go i marzyłem o nim, by mieć szansę siąść obok mistrza i chłonąć jego aurę. I w ten sposób  również pogłębiać się, szkolić, poznawać to, co niewiadome. To było dla mnie tak naprawdę najważniejsze doświadczenie.

Później, zupełnie z innego świata, bo świata fotografii, przełomowym doświadczeniem było poznanie Tomasza Tomaszewskiego. Był to nauczyciel fotografii, który otworzył mi oczy na świat obrazu. Z pomocą niewielu słów i zaledwie kilkunastu, może kilkudziesięciu fotografii, o których opowiedział w ciągu godziny, jaką spędziłem w jego pracowni  u progu 1997 roku uczynił mnie fotografem. Zawsze mówię, że nie można stać się w godzinę pianistą, natomiast można stać się w godzinę fotografem, jeśli ma się predyspozycje. 

Miałem szczęście poznać największe postacie sztuki swoich czasów, w muzyce, w poezji. Trudno by te doświadczenia mnie nie zmieniły. Ciężko mi było wybrać te najważniejsze spotkania. Zaraz mógłbym opowiadać o tuzinach kolejnych, które były dla  równie ważne, które też mnie ukształtowały i zabrały na ścieżki, którymi dalej idę.

To duże szczęście. Bardzo dziękuję za nasze spotkanie.

Dziękuję bardzo.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *