Jaga Hupało – artystka włosów, stylistka i projektantka. Stworzyła tętniącą pasją Pracownię Born to create, która jest miejscem spotkań rzemiosła, mody i sztuki. W Akademii Perfection Hair, od prawie dwóch dekad przekazuje swoją wiedzę i doświadczenie specjalistom ze świata fryzjerstwa, sztuki i mody. Uzyskała wiele wyróżnień i tytułów, między innymi: Projektant roku 2002 i Osobowość roku 2002. W 2007 roku zdobyła rekomendację miesięcznika Uroda jako salon „wyróżniający się profesjonalizmem oraz wysoką jakością usług”. Jej nazwisko znalazło się na liście stu najbardziej wpływowych Polek magazynu Elle. Otrzymała również Medal Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie oraz Honorową nagrodę za całokształt działalności biznesowej od Lady Business Club. Współpracuje z magazynami: Elle, Twój Styl, Cosmopolitan, Gala. Pracowała dla takich instytucji kultury, jak Opera Narodowa, CSW Zamek Ujazdowski, Teatr Narodowy, Opera Łódzka, Tetr Polski, ZACHĘTA Narodowa Galeria Sztuki, Teatr Muzyczny Roma czy Muzeum Pałac w Wilanowie. Projektowała peruki do oper reżyserowanych przez Mariusza Trelińskiego, np. Madame Butterfly, Król Roger i Otello. Jest autorką fryzur do musicali wystawianych w Teatrze Muzycznym Roma, takich jak Koty, Taniec wampirów, Deszczowa piosenka czy Mamma mia. Zrealizowała autorskie pokazy w Nowym Jorku, Paryżu, Londynie.
Przed naszym spotkaniem miałam okazję obserwować Panią przy pracy. Emanuje Pani ogromnym spokojem.
Ten spokój, który jest widoczny zewnętrznie nazywam skupieniem twórczym. Kształtowanie formy oraz zajmowanie się drugim człowiekiem jest bardzo zajmujące i wyciszające. Moje myśli nastawione są na cel, zadanie, wizję, misję i trzymanie się tego. Przeprowadzanie konceptu wymaga skupienia i może to Pani widzi na mojej twarzy, gdy pracuję. Jestem cała w tym, co robię i jestem w to mocno zaangażowana.
Poza pracą odnajduje Pani w sobie spokój?
Bywa bardzo różnie, wszystkie emocje mi towarzyszą, to zależy od sytuacji. Nie zawsze jestem przewidywalna i opanowana, ale gdy wręcza mi się nożyczki do ręki lub zabiera do lasu – spokój jest gwarantowany. Czuję się jak twórczyni. Są takie środowiska sprzyjające wyciszeniu. W środowisku naturalnym pokornieję.
Takim środowiskiem jest z pewnością Pani stara leśniczówka w górach na Dolnym Śląsku. Jak dużo czasu Pani tam spędza?
Myślę, że jestem tam około jednej trzeciej roku. To piękne miejsce z długą historią. Coraz więcej się o nim dowiaduję, aczkolwiek dalej mało wiem. Z jednych źródeł słyszałam, że to była zawsze leśniczówka. Ale nasz sąsiad, który organizuje Festiwal Słomiany zapał uzyskał informacje, że ta leśniczówka była formą zajazdu, gdzie ludzie mogli się zatrzymać, coś zjeść, a nawet dostać schronienie. Zauważam, że w naturalny sposób ludzie się tam zatrzymują, bardzo chętnie nas odwiedzają. To miała być nasza pustelnia, ale jednak jest inaczej – życie w leśniczówce jest intensywne, wiele się dzieje, dochodzi również do spotkań artystycznych. Od kilku lat remontujemy ten dom, wszystko robimy sami, ale chyba nigdy to miejsce nie będzie skończone. Z założenia nie będziemy go raczej kończyć na sto procent.
Czy wybór tego miejsca był podyktowany chęcią powrotu do korzeni? Pani pochodzi z tamtych okolic.
Nie planowałam tego. To nie był wynik żadnego planu, ale po prostu impuls i chyba przeznaczenie. Nie miałam nawet środków finansowych, żeby móc planować taki zakup. Pojawiło się ogłoszenie, że leśniczówka jest na sprzedaż i to uruchomiło ogromną lawinę zdarzeń. Ten dom i jego otoczenie bardzo nas zmobilizowały. Z podziemi wydobywaliśmy środki, ponieważ czas bardzo naglił. To miejsce było mi pisane. Ono i natura wyciszają mnie w sposób szczególny.
Jakie jeszcze znaczenie ma dla Pani natura?
Wszechstronne. Jest naszą żywicielką, dostarcza nam różnych pokarmów, żywi nas tlenem, światłem, wodą. Daje nam inspiracje, natchnienie, relaks, leczenie. Należymy do natury.
A jednak nie szanujemy jej tak, jak powinniśmy.
Staramy się chyba coraz bardziej i myślę, że jesteśmy coraz bardziej świadomi, że nasze relacje są wzajemne, że to jest współistnienie. Widzę, że obecnie rośnie ruch ukierunkowany na szacunek do środowiska naturalnego. Obserwuję duże zmiany. Widać to już w młodym pokoleniu, a nawet tym najmłodszym. Mój wnuczek Tadzio, który ma dwa lata i cztery miesiące wie, że nie należy śmiecić kiedy idziemy na spacer. On zbiera śmieci, sprząta. Jest istotna różnica międzypokoleniowa. Kiedy wychodziłam z moimi dziećmi na spacery, to zrywałam kwiaty by je im pokazać i dać powąchać. Tadzio już wie, że nie trzeba zrywać, a nawet nie wolno, wystarczy się schylić do tej rośliny. Był bardzo zdziwiony, a nawet przerażony kiedy zobaczył, że ktoś zrywa kwiaty. Bardzo istotne jest przyjęcie roli obserwatora, a nie wielkiego konsumenta. Oczywiście bez konsumpcji się nie obejdziemy. Żeby wytworzyć prąd, żywność, czy odzież potrzebujemy natury. Na przykład do produkcji jednej koszulki potrzeba kilka tysięcy litrów wody. Za naszym życiem stoi wielość innych żyć. Czasami to jest niewspółmierne. Natura daje nam dużo więcej niż możemy i powinniśmy wykorzystać.
Eksploatujemy ją zdecydowanie bardziej niż potrzebujemy?
Tak, ale uczymy się i zmieniamy sytuację na lepsze. Z tego co widzę, największy trend w środowisku modowym nastawiony jest na podejście minimalizujące konsumpcję. Obserwuję modę na naturę, modę na ekologię. Taki sam trend pojawia się w sztuce, w gospodarstwach domowych, również w życiu codziennym. W tym wszystkim wypatruję szansę na znalezienie jakiejś równowagi. Wiem, że mamy kryzys klimatyczny i ekologiczny. Badania pokazują dramatyczne zanieczyszczenie i wyniszczanie środowiska, umieranie drzew itp. Mam świadomość, że bilans jest straszny, ale wierzę w to, że natura ma moc samouzdrawiającą. Jeżeli rzeczywiście będziemy postępować proekologicznie, to będzie lepiej. W moim środowisku dostrzegam duży postęp w tym zakresie.
Podróżując po świecie na pewno miała Pani okazję obserwować ten kryzys ekologiczny w wielu miejscach. Co dają podróże?
Na pewno wiedzę, doświadczenie, a także nowe spojrzenie i świeżość. Są niezbędne do weryfikacji myśli, poszerzania horyzontów, a także do motywacji. Również do sprawdzenia jak jest gdzie indziej. Najwięcej dały mi jednak podróże w głąb mnie samej. Gdy jeździłam zawodowo, często miałam dość sceptyczne podejście, wydawało mi się, że znowu nic nie zobaczyłam, że niczego się nie nauczyłam. To oczywiście było pozorne, bo zawsze się czegoś uczymy, zawsze. Ale czasem jadąc na drugi koniec świata miałam poczucie, że trawa jest bardziej zielona tam, gdzie nas nie ma. Rzeczywiście dużo podróżowałam, nie przeżywałam tylko kosmicznych podróży i mam nadzieję, że nie będę musiała.
Podczas tych podróży miała Pani ochotę gdzieś zamieszkać?
Gdziekolwiek staję, tam od razu jestem gotowa zamieszkać. Wszędzie, gdzie tylko stawiam nogi natychmiast widzę co i jak mogłabym tam robić. W każdym miejscu, do którego pojadę zapuszczam korzenie. Im dłużej jestem, tym one są większe. Naprawdę miałam wizję mieszkania w wielu różnorodnych miejscach i w różnych warunkach. Zawsze jestem gotowa na zmianę, ale zawsze wracam tutaj.
A gdzie była Pani najdłużej?
Nigdzie nie byłam bardzo długo, ale chyba najdłużej przebywałam w Chile. Chciałam tam zamieszkać razem z moim przyszłym mężem. Moja córka poszła tam do szkoły niemieckiej. Popracowałam, zrobiłam pokaz, pokosztowałam różnych smaków, odwiedziłam różne miejsca, zobaczyłam sztukę, zobaczyłam jaką pozycję mają tam kobiety i wróciłam do Polski.
Liczne wyjazdy i rodzaj wykonywanej przez Panią pracy sprzyjają wielu spotkaniom. Zechce Pani opowiedzieć o tych najważniejszych, być może przełomowych spotkaniach w życiu?
Każde spotkanie jest bardzo istotne, gdyż niesie dla nas naukę, pewne treści do przeanalizowania czy wskazówki do kierowania naszym życiem. Codziennie spotykam ludzi, a przy realizacji niektórych projektów jest ich wyjątkowo dużo. Mam długą listę ważnych spotkań. Wspaniale jest spotkać swojego mistrza na drodze. Nie byłoby mnie tu, gdzie jestem bez osób, które miały ogromny wpływ na moją twórczość i na rozwój artystyczny. Do świata opery zaprosił mnie po raz pierwszy Mariusz Treliński, do musicalu Wojtek Kępczyński, do filmu Joasia Kos-Krauze z nieżyjącym już mężem Krzysztofem Krauze. Istotną rolę odegrało spotkanie moich muz: Kasi Figury i Gosi Kożuchowskiej. Do świata mody trafiłam na zaproszenie magazynu Elle, który tworzy światową modę, a nasza współpraca trwa już ponad dwadzieścia lat. Bardzo duże znaczenia mają fotografowie, z którymi pracuję: Marek Straszewski, Marcin Tyszka czy Iza Grzybowska, która ostatnio robi nasze sesje. Nie byłoby mnie jako osoby produkującej kosmetyki bez mojego pierwszego męża, który miał ogromne przygotowanie z dziedziny nauki o włosach. Przekonał mnie do tego, że możemy robić kosmetyki. Dzięki temu pojawiła się pierwsza linia produktów, potem kolejna – obie ekskluzywne i limitowane. Teraz jest w sprzedaży już trzecia linia, tym razem adresowana do wszystkich. Może to nie chodzi o spotkania, ale jednak myślę w tym kontekście o macierzyństwie i moich córkach.
Oczywiście, że to są spotkania.
Moje córki, a teraz jeszcze wnuczek mają ogromne znaczenie. To ta część emocjonalna życia, która dała mi z jednej strony wewnętrzną spójność, miłość, ale też determinację do walki o codzienność. Nawet w najtrudniejszych chwilach zawsze miałam motywację i cel, miałam i mam dla kogo żyć. To są codzienne spotkania przypominające o istocie. Oczywiście dużą rolę odegrali moi partnerzy. Miłosne historie, które wznoszą wysoko, a później czasem sprawiają, że boleśnie się spada. Mam szczęście do ludzi, do spotkań, dobrych rozmów, do zaufania. Miałam też wspaniały dom rodzinny i rodziców, którzy nauczyli mnie pracować. Może nie otrzymałam z domu wielkich darów materialnych, ale na pewno dostałam lekcję samowystarczalności i stawiania tylko na siebie. Dorastanie w rodzinie wielodzietnej razem z wyjątkowym rodzeństwem było wspaniałe. Jednak, gdy w domu jest więcej osób, to człowiek nie ma poczucia takiej wyjątkowości, jak choćby w przypadku bycia jedynakiem. Oczywiście rodzina zawsze pomoże i można na nią liczyć, ale nie zawsze jest się pierwszym w potrzebie, bo ktoś może być ważniejszy w danym momencie. To uczy, że trzeba liczyć na siebie.
Wspomniała Pani o istotnej roli mistrza.
Tak. Uznaję za mojego mistrza Edwarda Szymańskiego – mistrza fryzjerstwa, który dał mi pierwszą praktykę. Ale mistrzem jest też dla mnie Vidal Sasoonn, którego uważam za bardzo ważną osobę – dużo wiedzącą i doskonale rozumiejąca czym jest kunszt fryzjerski. Poznałam go osobiście, miałam przyjemność spotykać i to były znaczące spotkania. Ale są też osoby, które znam tylko z literatury, jak Antoine Cierplikowski, który szalenie poszerza wyobraźnię. Czytając o nim wiem w jakim punkcie jestem, ale też wiem, że on był o wiele dalej. Ta świadomość uprawnia do robienia planów i snucia marzeń. Daje poczucie, że można więcej, że zawsze jeszcze coś można zrobić. A pragnienia i kolejne cele są źródłem motywacji.
Rozumiem, że jeszcze wiele przed Panią?
Tak, jeszcze mam dużo do zrobienia. Zawsze tak ze mną było. Wszędzie i zawsze jestem „głodna” działań. Zawsze dzień jest za krótki, zawsze mi mało. Takie deficytowe pokolenie.
To chyba także kwestia osobowości?
No tak, oczywiście, ona odgrywa istotną rolę, ale jednak powiedziałabym, że w dużej mierze to również cecha mojego pokolenia. Drzwi do Europy otworzyły się przed nami i mieliśmy nowe możliwości. Wcześniej byliśmy jakby przytrzymywani mocną zaporą. Gdy zapora puściła, to pojawił się popyt na to, co lepsze. Wszystko inaczej wyglądało i pachniało, było ładne i ciekawe. To przyciągało. Udało mi się stworzyć pracownię, która mnie w pełni zadowala. Uważam, że ze wszystkich wspaniałych pracowni fryzjerskich, które w życiu widziałam i o jakich czytałam, moja jest tą, która daje mi parametry jakościowe, na jakich mi zależało. To jest dokładnie to, co chciałam stworzyć. Udało mi się, mimo że miejsce na pracownię jest wynajmowane. Chciałabym by było moje, ale od dwudziestu lat je wynajmuję, przeprowadzam kolejne remonty i cały czas je udoskonalam. To legendarne miejsce – dawna fabryka koronek.
Bardzo klimatyczne.
Bardzo, dobrze się tu tworzy. Myślę, że miejsce ma znaczenie. Pracowałam na lodowcu, gdzie nie było nic, tylko zimno i w tropikach, gdzie było wilgotno i gorąco. Udało mi się tam tworzyć, więc wiem, że da się pracować w bardzo trudnych warunkach. Ale taka codzienna praktyka, której jestem zwolenniczką wymaga etosu pracowni i to miejsce jest na nią świetne.
To miejsce nazwała Pani Born to create. Czy każdy może tworzyć?
Oczywiście. Wystarczy popatrzeć na małe dzieci, na to jak tworzą, jak się uczą, poszukują, jakie mają intencje, jak chcą zaistnieć czy pomóc. To jest tworzenie, kreowanie. Oczywiście różnie nam to wychodzi. Tworzymy z różnym efektem, ale każdy to robi. Czasem ta kreatywność wyhamowuje z wiekiem. Ważne są tu cechy osobowościowe, dominanty, które sprawiają, że pewne rzeczy łatwiej nam rozwijać niż inne. To jest też kwestia naszych wyborów, które zależą od tego, co stawiamy w życiu na pierwszym miejscu. Czasem wybieramy inne drogi, niż rozwijanie naszej kreatywności i twórczości.
Swoją pracownię uczyniła Pani również miejscem eksponowania prac tych, którzy wybrali drogę twórczości. Można tu zobaczyć obrazy i rzeźby różnych artystów. To jest potrzeba promowania sztuki czy kontaktu z nią?
Współpracujemy z galeriami sztuki i są u nas prezentowane dzieła różnych artystów. Ważne jest by wspierać twórców z rozmaitych dziedzin, szczególnie w dzisiejszych czasach. Nie żyjemy sami, w oderwaniu od świata, więc jeden dla drugiego powinien być wsparciem. Zawsze było dla mnie istotne, żeby pomagać innym. Udostępnienie naszej przestrzeni dla prac innych twórców nie wynika jedynie z chęci promowania ich. Uważam, że nasza twórczość w pracowni sama w sobie jest sztuką, nasza kreacja jest sztuką. Towarzyszące temu dzieła innych stymulują naszą kreatywność. Otaczanie się sztuką jest lepszym stanem bytu. Byłam niedawno na szkoleniu w nowym miejscu, które jeszcze nie jest wypełnione sztuką. Gdy wróciłam do pracowni, to poczułam ciepło. Z natury jestem minimalistką i maksymalistką jednocześnie. Puste ściany i surowość są dla mojego oka pewnego rodzaju doskonałością, ale jednak gdy weszłam tu i zobaczyłam kolory oraz różnorodność, to zrobiło mi się wewnętrznie ciepło. Sztuką naprawdę można się ogrzać. Ona jest spotkaniem z absolutem. Może trudno ją docenić, gdy ma się jej dużo, albo kiedy się jej w ogóle nie poznało. Jednak wiem jak inaczej może być bez niej. Sztuka daje poczucie piękna, harmonii.
Czym jest piękno i czy można je znaleźć we wszystkim?
Z definicji piękno jest w proporcji kształtów, kolorów, ale myślę, że jest we wszystkim. Kupiłam ostatnio poradnik surrealistyczny i codziennie czytam bardzo małe jego fragmenty. A propos tej refleksji czy wszędzie można znaleźć piękno, to myślę, że wręcz trzeba. Z tej literatury wnioskuję, że nawet jeśli jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji, to trzeba szukać piękna i umieć je znaleźć. Warto wykonać wysiłek żeby je odnaleźć.
Z pewnością można je odnaleźć w licznych projektach, jakie ma Pani za sobą. Które z nich były szczególnie ważne, interesujące czy wyjątkowo przez Panią zapamiętane?
„Projekt” to w pewnym momencie było moje ulubione słowo. Wszystko było dla mnie projektem. Stworzyliśmy w pracowni biuro projektowe i wypracowaliśmy projektowe podejście do naszych działań. Najbardziej pamięta się pierwsze projekty, bo one są taką inicjacją. Dla mnie była to opera Madame Butterfly, do której zaprosił mnie Mariusz Treliński. W sposób szczególny zapamiętałam pracę w Teatrze Wielkim przy Requiem dla mojego przyjaciela – kompozycji Zbigniewa Preisnera napisanej dla Krzysztofa Kieślowskiego po jego śmierci. To było działanie całym sercem, umysłem i emocjami. Nasza praca jest wizualna, ale gdy się ją połączy z muzyką czy sztuką klasyczną, to potrafi przepełnić w stu procentach i przeniknąć na wskroś. Poza tym duża scena zawsze dodaje specyficznej dramaturgii. Niesamowite było również zobaczenie efektów swojej pracy na wielkim ekranie. W filmie Papusza miałam przyjemność czuwać nad wizerunkiem aktorów, a niektórych czesałam osobiście. Fascynujące było to, że można człowieka wizualnie stworzyć, postarzyć, odmłodzić. Naprawdę, miałam takie chwilowe poczucie bycia stwórcą. Za sprawą pracy zespołowej, światła, kamer, osiągnęliśmy świetny efekt. To było bardzo przyjemne doświadczenie. Projektowo bardzo jestem zadowolona z tworzenia kosmetyków do pielęgnacji włosów. To są podstawowe produkty, które jednak pełnią istotną funkcję. O nich mało się mówi w kategorii portfolio czy cv. Jednak jeżeli myślę o kryzysie ekologicznym i przykładam wagę do tego, żeby detergentów czy substancji szkodliwych używać mniej, a jednocześnie zyskać dobry efekt, to mam poczucie sensu swojej pracy. W ramach mojej trzeciej linii kosmetyków udało się bowiem stworzyć produkty ekologiczne i ekonomiczne. Uważam, że linia ArtiSHOQ to jest działanie pro społeczne, co mnie bardzo cieszy. Może nie powinno się mówić o tym w kategorii projektu, ale najbardziej jestem zadowolona z efektów swojego macierzyństwa.
Projektem z pewnością można nazwać książkę, przy której Pani pracuje wspólnie z Kazimierą Szczuką.
To już jest praca kilkuletnia. Mam nadzieję, że dojdzie do publikacji, która miała mieć miejsce jesienią tego roku. Nie chciałabym za dużo o tym mówić, żeby nie zapeszyć. To będzie książka o moim pokoleniu, ale przez pryzmat mojej pracy i tego, czego sama doświadczyłam. Za mną są ponad trzy dekady pracy, więc było o czym pisać. Powierzyłam to zadanie Kazimierze, która ze mną rozmawiała przez wiele godzin. Spędziłyśmy razem dużo czasu w różnych sytuacjach i ona wyselekcjonowała to, co może być ciekawe, a ponieważ jest dla mnie autorytetem, to teraz czekam cierpliwie na to, co zaprezentuje.
Ta książka będzie zapisem Waszych rozmów?
To będą trzy różne style. Znajdą się tam moje wypowiedzi, ale będzie też punkt widzenia Kazimiery oraz wypowiedzi zaproszonych gości. Dodatkowo wszystko będzie wzbogacone licznymi cytatami.
Dużo w niej będzie o włosach?
Nie, nie za dużo.
Zna Pani odpowiedź na pytanie, skąd u Pani ta fascynacja włosami?
Nie przeanalizowałam tego do końca, ale mam kilka spostrzeżeń. Przede wszystkim bardzo lubię dotykać włosy, z łatwością przychodzi mi kontakt i praca z nimi. Moje oczy przy pierwszym kontakcie z człowiekiem wędrują na włosy. One mnie zawsze magnetyzowały. Natomiast nie miałam nigdy lalek, które czesałam, ani innych pierwszych symptomów, że będę zajmować się włosami. Słowa „stylistka” wtedy nie znałam, więc nie mogłam o tym myśleć, a słowo „fryzjer” mnie przerażało. Jednak zawsze podczas bezpośredniego kontaktu z człowiekiem patrzyłam na jego włosy. Obserwowałam je również na obrazach czy w filmach. Skupiam na nich wzrok. Robię to po części świadomie, a po części podświadomie i nie jest to działanie zadaniowe tylko poznawcze. Oczywiście zdarza się, że patrzę na kogoś i od razu mam wolę ingerencji w jego wizerunek. Ale najczęściej staram się szerzej podchodzić do człowieka – przyjrzeć mu się, poznać go lepiej, zrozumieć. Pewne rzeczy widzę od razu, niektóre wiem z powodu mojego doświadczenia i rozumienia potrzeb włosów. Włosy są jak małe dzieci, o których potrzeby trzeba zadbać. I zanim podejmuję decyzję o tym, co z nimi zrobić, to najpierw myślę o tym, czego one potrzebują.
Czego potrzebują najczęściej?
Troski, zaopiekowania się, nakarmienia, nawilżenia. Często potrzebują dobrego dotyku. Włosy żyją i na bieżąco wysyłają swoje potrzeby. We wszystkich włosach jest informacja o tym, czego im brakuje. Nie ma ani ludzi, ani fryzur, którym nie można już pomóc. Zawsze można jeszcze coś zrobić.
Pamięta Pani pierwszą fryzurę zrobioną przez siebie?
Wychowawczyni na koloniach dowiedziała się, że złożyłam podanie do mojego mistrza na staż i on mnie przyjął. Wyciągnęła nożyczki i powiedziała „to obetnij mi grzywkę”. I obcięłam.
Była zadowolona?
Bardzo. Ja też. Zrobiłam to szybko i zdecydowanie, mimo że to było zanim zaczęłam praktyki. Nie miałam jeszcze doświadczenia, tylko silne przekonanie o tym, co będę w życiu robić.
Jak długie były te praktyki?
Cztery lata, może cztery i pół roku trwała praktyka, a później odbywałam staż. Wtedy byłam przekonana, że zostanę u swojego mistrza na zawsze, ale jednak nie byłam tam zbyt długo.
Dlaczego?
Wszystko działo się samo. Rzadko decyduję o swoim życiu, zawsze działam w oparciu o impulsy. Po prostu nie potrafię inaczej. Dopóki mi coś odpowiada, to trwam w określonym miejscu i działaniu. Gdy nie jestem już w stanie czegoś robić, to odchodzę, rozstaję się, zmieniam. Podejmowanie decyzji jest dla mnie sztuką. Podejmuję je oczywiście i to często, ale bardziej pod kątem wizerunkowym. Jeśli chodzi o prowadzenie biznesu, to raczej prowadzę go tak, by przetrwać, a nie żeby intensywnie się rozwijać. To bowiem wymaga dogłębnej analizy, zespołu i zupełnie innych metod niż ja stosuję. Kieruję się intuicją, własną potrzebą, głosem serca, chwilą. Moje decyzje są bardziej losowe, a nie racjonalnie przemyślane, wynikające z audytu czy z poczucia, że coś wypadałoby zrobić. Tak nie potrafię działać. U mnie jest przekonanie i intuicyjne działanie. Szukam znaków.
Znajduje je Pani?
Cały czas się rozglądam. Nie jestem zawsze pewna tego, jak mam postępować. Zdarza mi się, że pytam innych o zdanie, radzę się ich, a potem i tak czekam na to, co poczuję. Daje mi to większą pewność działania.
Dużo jest tych działań: pracownia, szkolenia, teatr, opera, pokazy. W czym czuje się Pani najlepiej?
Stała jest pracownia. Reszta tylko bywa, przychodzi i odchodzi, nie jest codziennością. Nigdy nie dzieje się wszystko na raz. Tylko czasem zdarza się kilka projektów jednocześnie. Każdy jest potrzebny i ważny, każdy daje rozwój.
Udaje się Pani zachować w realizowanych projektach wolność twórczą czy musi Pani chodzić na kompromisy?
Praca przy projektach to zawsze jest współtworzenie, wyważenie, co jest w danym momencie najlepsze, co pasuje do projektu i może mu dobrze służyć. To jest szukanie proporcji. Nie ma czegoś takiego jak totalna wolność twórcza. Jesteśmy ograniczeni materią, grawitacją, więc pewne prawa trzeba zaakceptować. Zawsze są jakieś ograniczenia, ale nie czuję, że to są kompromisy. Myślę, że towarzyszy mi działanie, które polega na woli współtworzenia. Wspólnie znajdujemy formę, która pasuje zarówno do mojego przekonania o słuszności wykonywanej pracy, jak i do założeń projektu oraz realizującego go zespołu. Funkcjonuję w poczuciu, że mam wolność twórczą albo przynajmniej pewność, że pracuję w swoim standardzie i najlepiej jak potrafię.
Zdarzyło się Pani odmówić zlecenia, ponieważ oczekiwania nie były spójne z Pani wizją?
Nie pamiętam żebym dostawała takie propozycje, których bym nie mogła zrealizować. Klienci mnie wybierają i zatrudniają, ponieważ wiedzą jak pracuję. Dzięki temu mam komfort podczas naszej współpracy. Pracujemy w oparciu o negocjacje i ustalenia. Jestem zatrudniana również po to, żeby być wsparciem. Teraz biorę udział w przygotowaniach do filmu rozgrywającego się w epoce, w której nikt z nas nie żył. Nie wiemy dokładnie, jak wtedy było, ponieważ nie ma na to żadnych dowodów. Fantazjujemy i zastanawiamy się jak to mogłoby wyglądać. Tworzymy swoiste studium przypadku i to mi się bardzo podoba. Oczywiście mam swoje marzenia i fantazje na temat tego, co bym chciała robić i gdzie bym chciała prezentować swoje prace. Ale mam też dużo pokory w sobie. Przyjmuję to, co życie przynosi i dzięki temu czuję się komfortowo w tym stanie i miejscu, w którym jestem.
Zdradzi Pani, jakie to są marzenia?
Dopuszczam je do siebie tylko wtedy, gdy rządzi moje ego. Nie mówmy więc o tym. Dojrzała twórczość polega również na tym, że potrafimy cieszyć się z samego procesu tworzenia. Sposób prezentacji jest dodatkowym walorem, który może się zdarzyć lub nie. W czasach pandemii sama możliwość prezentacji jest już atutem. Nie będę więc skupiać się na marzeniach, bo ostatnio zostały nam znacznie zredukowane możliwości ich spełniania.
Mimo wszystko życzę by się spełniały. Bardzo dziękuję za spotkanie.
Również dziękuję.
fot. Izabela Urbaniak