Dr Joanna Heidtman – psycholog i socjolog. Pracuje jako doradca, coach i wykładowca akademicki. Wiedzę i doświadczenie zdobywała m.in. na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, w University of South Carolina i Cornell University w USA. Jest współzarządzającą firmą doradczą Heidtman&Piasecki oraz współzałożycielką Fundacji na rzecz Kapitału Intelektualnego. Wykłada na studiach podyplomowych i MBA. Od wielu lat realizuje projekty doradcze i rozwojowe dla biznesu. Podczas konsultacji psychologicznych koncentruje się na trudnościach klientów w relacjach, komunikacji, radzeniu sobie ze stresem i emocjami. Prowadzi także sesje dla osób, które poszukują pomocy psychologa w trudnych sytuacjach, zmianach i kiedy dotychczasowe strategie radzenia sobie z trudnościami przestają być skuteczne. Współpracuje jako ekspert ze stacjami telewizyjnymi i radiowymi oraz magazynami branżowymi. Autorka i współautorka książek, między innymi W zgodzie ze sobą, w zgodzie z innymi czy Procesy grupowe. Perspektywa socjologiczna i Sensotwórczość. 7 sposobów tworzenia wartości w zespole i organizacji. Przy książce Marka Kamińskiego Odkryj, że biegun nosisz w sobie, współpracowała z autorem przygotowując zestaw ćwiczeń praktycznych.
Od wiosny 2020r. prowadzisz wraz z Markiem Kamińskim „Motywacyjne piątki”. Jaka jest geneza tego wydarzenia?
Nie mam raczej w sobie tej iskry, która by powodowała, że za mną idą ludzie. Może tego nie widać ze względu na mój temperament, ale nie jestem liderem. Gdy patrzę wstecz na swoje życie, to widzę, że różne rzeczy robiłam dzięki innym, raczej to ja podążałam za czyjąś inspiracją. Dzisiaj już się tego nie wstydzę, pogodziłam się z tym i wiem, że po prostu wnoszę inną wartość. W przypadku „Motywacyjnych piątków” było jednak inaczej. Może dlatego, że czas początku pandemii zmienił nam perspektywę. Uwypuklił różne rzeczy w naszym życiu, a inne pomniejszył i przestaliśmy zajmować się drobiazgami, które rozpraszały nas na co dzień. Chyba wiele osób zastanawiało się, co może w tej sytuacji zamknięcia zrobić dla innych. Ja również. Udzielałam wówczas wywiadu. Pamiętam, że przygotowywałam wtedy webinar o nadziei i przyszła mi na myśl metafora długiego marszu, pełnego niewiadomych i w ciężkich warunkach. Pomyślałam „To trochę tak, jak wyprawa na biegun!”. Wtedy z kolei pomyślałam o Marku, z którym współpracowałam już długo w jego Fundacji i zaproponowałam mu wspólny otwarty wykład. Chciałam, żebyśmy na bazie jego doświadczeń porozmawiali o tym, co pomaga w trudnej sytuacji, w warunkach zagrożenia, niepewności. Kiedy niewiele można zrobić. Miałam nadzieję, że to może pomóc innym. To miało być jednorazowe działanie.
Dlaczego nie skończyło się na jednym wykładzie?
Marek to bardzo twórczy umysł, wymykający się schematom, a jego pomysły pączkują jak drożdże. Zaczął wymyślać kolejne tematy, ale wciąż miało to być zaledwie kilka wykładów. Nagle okazało się, że to, co robimy, zaczyna rezonować z innymi, z tym co myślą i czują. Ludzie wnosili swoją energię, zostawiali komentarze i zaczęli spotykać się z nami co dwa tygodnie. Dla mnie bardzo dużo znaczy to, że pojawiają się te same osoby, bo wtedy buduje się więź, relacja, pewna wspólnota. To ma ogromną wartość, ponieważ tworzy się energetyczne kółko zwrotnie wzmacniające. My coś dajemy, ludzie nam coś dają i to nas wszystkich buduje. Te kilkadziesiąt osób, które stale pojawiają się na tych spotkaniach deklaruje że są im one bardzo potrzebne. Zorientowaliśmy się, że coś się dzieje między nami, a tymi ludźmi. Dzięki temu dzisiaj formuła tej akcji jest zupełnie inna, to znaczy nie ma już samego wykładu, ale jest też rozmowa. Nie mam pojęcia, jak długo to będzie trwało, ale na pewno wrócimy po wakacjach. Miło jest być w grupie, gdzie otwierają się umysły, wymyślamy nowe rzeczy i ogromnie się inspirujemy.
Dla niektórych osób tego typu spotkania, relacje czy głębokie rozmowy są bardzo istotne, dla innych niekoniecznie. Mam wrażenie, że tych pierwszych jest mniej niż tych drugich, a także mniej niż w pokoleniu naszych rodziców czy dziadków. Czy to wrażenie jest słuszne?
Dzisiaj bardziej niż kiedyś żyjemy w oddzielonych od siebie klastrach. Niektórzy mówią o bańkach, ja mówię o klastrach. W jednych dzieją się te głębokie rozmowy i ważne spotkania, a w drugich niespecjalnie. Trzeba sobie postawić pytanie, czy chcemy i umiemy zbudować taki klaster, w którym te niepowierzchowne rozmowy będą miały miejsce. Jeśli nie, to trafiamy do tych drugich, chyba zresztą liczniejszych. Słuchałam ostatnio wykładu profesora Bogdana de Barbaro, który mówił o świecie postmodernistycznym, rozkawałkowanym, konsumpcjonistycznym, gdzie wszystkie kierunki są dobre, a wartości są relatywne. Kiedyś żyliśmy w świecie bardziej tradycyjnych wartości i bardziej powtarzalnych sposobów na życie. Teraz jesteśmy już w takim postmodernistycznym czasie, gdzie nie ma gotowych i pewnych wzorców, często nawet rodziny czy pracy. Chyba trzeba mieć trochę samozaparcia, żeby tworzyć relacje, które będą głębokie i trwałe, by zachować tę skłonność do pogłębionej rozmowy i refleksji. Trzeba tego świadomie chcieć i to aktywnie kształtować, to nie dzieje się samo. Ponadto jesteśmy zagarniani do konsumpcji: życia, świata, i co za tym idzie do zajmowania się tym, co, jak i gdzie możemy kupić i co możemy mieć. Dlaczego? To jest najłatwiejsze, przyjemne, działa zresztą na dość prostych zasadach warunkowania naszych zachowań poprzez nagrody. Ktoś nam sprzedaje przekonanie, że posiadając więcej poczujemy się lepiej i co więcej, przez chwilę naprawdę czujemy się lepiej. Nie mówię tu o jakimś skrajnym umartwieniu się, ale kręcenie się wokół konsumpcji nie załatwia niczego ważnego w naszym życiu.
Dlaczego więc większość z nas ulega tej myśli, że konsumpcja coś załatwi?
Dlatego, że jesteśmy ogromnie podatni, wręcz zależni od akceptacji innych. Chcemy mieć ich poważanie, akceptację, szacunek. Gubiąc sens i relacje możemy odczuwać pustkę, a wtedy stajemy się łatwym łupem tego, co daje obietnicę jej wypełnienia. Nie wspomnę już o tym, że w końcu to mocne głowy, techniki i sposoby stoją za strategią ściągania nas w tym konsumpcyjnym kierunku.
Czy to też jest trochę nasza próżność?
Jeden z socjologów, Thorstein Veblen opisał po raz pierwszy tzw. konsumpcję na pokaz. Stworzył koncepcję klasy próżniaczej, czyli osób, które używają czegoś nie dlatego, że tego potrzebują, tylko dlatego, że to buduje ich status. Tak więc zjawisko nie jest nowe. Można by dziś zadać pytanie: na ile je to ostatecznie uszczęśliwia? A nawet czy rzeczywiście buduje status? To nie takie proste, bo w naszą psychikę wbudowany jest mechanizm porównywania się z innymi i zawsze komuś powodzi się lepiej. Bertrand Russel pisał o tym, że „Napoleon zazdrościł Cezarowi, Cezar zazdrościł Aleksandrowi, a Aleksander przypuszczam zazdrościł Herkulesowi, który nigdy nie istniał”? A dziś czytałam wiersz Czesława Miłosza „Dar”. Były w nim takie słowa: „Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć. Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdrościć”. Tak, to tylko wiersz, ale dla mnie to duża wolność, wolność od porównań z innymi.
Wielu z nas wolności czy poczucia bezpieczeństwa szuka jednak w odpowiednio wysokim stanie na koncie.
Wolność finansowa bywa złudzeniem, gdyż de facto jeśli pracujemy na czyjąś rzecz, to ilość zer na koncie nie jest gwarancją finansowej wolności, ponieważ jesteśmy zależni od kogoś, kto może nam w każdej chwili podziękować za współpracę. Mam okazję czasem rozmawiać z osobami, które są bardzo zamożne, albo już w tej zamożności wyrosły jako kolejne pokolenie np. przedsiębiorców, albo ją stworzyły, bo ich pomysł na biznes okazał się sukcesem, choć – co ważne – nie dążyły do majątku samego w sobie, ale do zrealizowania jakiegoś kreatywnego zamysłu. Zaskakuje mnie, jak często ci ludzie świadomie żyją poza konsumpcjonizmem, a szukają innych wartości, w rodzinie, w relacjach, w spotkaniach.
Jakie znaczenie dla Ciebie mają spotkania?
Wielkie. Zawsze zastanawiała mnie istotna rola niektórych spotkań w naszym życiu. Może dlatego, że sama tego silnie doświadczam. Czasem rozmawiam z moim amerykańskim przyjacielem, który mimo osiemdziesięciu lat cieszy się nieprawdopodobną żywotnością, energią i kondycją, i pracuje nadal jako coach i doradca. Mówimy o tak zwanych rzeczach najważniejszych, czyli o wartościach, życiowych misjach, o tym co byśmy chcieli jeszcze zrobić i dlaczego. John podkreśla, że nigdy nie miał sprecyzowanego planu na życie, rozpisanego w szczegółach, ale zawsze miał marzenia, pewne wizje, które stawały się jego drogowskazem, do których go ciągnęło. Z kolei był bardzo czujny na okoliczności, które pozwalały te marzenia zrealizować, wyczulił się na to, by je dostrzegać. Często tymi okolicznościami są właśnie „przypadkowe” spotkania z odpowiednimi ludźmi w odpowiednim czasie. Na obecnym etapie życia mam przekonanie, że większość rzeczy zrobiłam dzięki ludziom, których spotkałam na swojej drodze, te spotkania inicjowały zmiany w moim życiu prywatnym i zawodowym. To, jakim jestem człowiekiem, jakie podjęłam działania dla siebie czy dla innych w dużym stopniu zawdzięczam spotkaniom.
Które z nich były tymi najważniejszymi?
Zacznę od wczesnego dzieciństwa, dobrze? Wyjeżdżaliśmy wtedy na wczasy pracownicze organizowane przez instytut badawczy, w którym pracowała moja mama. I tam spotkałam pewnego starszego profesora, dzięki któremu poznawałam świat przyrody. Pamiętam, że zamiast bawić się z dziećmi chodziłam z nim wszędzie, zafascynowana tym, co mi pokazywał. Wstawałam wcześnie rano albo wychodziłam późnym wieczorem by obserwować żaby, salamandry, jaszczurki i słuchać jego opowieści. Sprawił, że zafascynowała mnie przyroda. Być może dziś wydaje się to epizodem, ale niewątpliwie to było dla mnie bardzo ważne. I był to pierwszy „spotkaniowy” przełom w moim życiu, bo umocnił kreowane wcześniej przez Mamę zainteresowania.
A kolejne spotkania?
Innym, już w okresie początku studiów, momentem przełomowym było spotkanie mojej przyjaciółki. Choć wtedy się nie znałyśmy, razem zaczęłyśmy się przygotowywać do wymagających egzaminów na studia psychologiczne. To ona upewniła mnie w tym, że coś potrafię i mogę się tym dzielić. Pomagałyśmy sobie wtedy i obie na znakomitych pozycjach dostałyśmy się na uczelnię. Wielokrotnie potem pomagała mi w sytuacjach, kiedy traciłam energię, pomysły, albo gdy dopadało mnie rozleniwienie czy niemoc. Miała taką moc „zbierania mnie do kupy” (śmiech). Myślę, że niezwykle ważne było spotkanie promotora mojej pracy doktorskiej. Był, bo niestety już nie żyje, niezwykle inspirującym naukowcem i człowiekiem. On zachęcił mnie do studiów doktoranckich, cały nasz zespół wprowadził w grupę badaczy amerykańskich, mogliśmy poznać inny etos pracy naukowej. To mocno ukształtowało nie tylko mój sposób pracy, ale całe moje życie zawodowe związane z pracą na uczelni. No i oczywiście kolejny przełom i zwrot – to spotkanie Piotra Piaseckiego, mojego wspólnika. Bez niego i naszej współpracy nie byłabym w stanie wejść do tego stopnia w świat doradztwa. Od początku zadziałała jakaś niezwykła synergia i od wielu lat działamy razem jako Heidtman&Piasecki, rozwijając się, ciągle się ucząc i jednocześnie pomagając firmom i zespołom jako Businessdoctors. To jest niezwykle pozytywne i ciągle inspirujące doświadczenie. Możemy też na siebie liczyć w trudnych sytuacjach. Chciałabym także wspomnieć o spotkaniu z Kingą Baranowską, polską himalaistką, które zamieniło się w przyjaźń. Spotkałyśmy się przypadkowo, podczas programu w telewizyjnym studio i ku mojemu zaskoczeniu stała się moim dobrym duchem, przyjaciółką i wsparciem na lata. Jest niezwykle empatyczną, wrażliwą i mądrą osobą. Ta znajomość stała się dla mnie dużą inspiracją i wsparciem. Ważne było spotkanie z Jackiem Santorskim, bo prócz wspólnej pracy, to dzięki niemu dziś zajmuję się psychoterapią. Zawsze to było we mnie, ale on wypchnął mnie ze „strefy komfortu” i dodał mi odwagi by działać. Czasem dzieje się tak, jakby ktoś specjalnie pojawiał się na naszej ścieżce życia. Niewątpliwie tak samo było z Markiem Kamińskim, z którym dzisiaj robimy „Motywacyjne piątki” oraz projekty dla dzieci i młodzieży w ramach Life Plan Academy. Poznanie go to piękna historia o marzeniach, które nieoczekiwanie się spełniają.
Możesz opowiedzieć tę historię?
To był rok 1995, w którym Marek poszedł samotnie na oba bieguny. Wrócił do Polski i w mediach opowiadał o tych wyprawach. Gdy słucham audycji z jego udziałem, byłam pod ogromnym wrażeniem. Pamiętam jak dzisiaj, była wczesna wiosna, szary, zimny dzień. Szłam na uczelnię i myślałam jak bardzo bym chciała poznać tego człowieka, popatrzeć mu w twarz, porozmawiać. Wydawało mi się to marzeniem zupełnie nierealnym. Minęło kilkanaście lat. Zadzwonił do mnie kolega, który został zaproszony przez Marka do współpracy przy pisaniu jego książki, ale nie mógł tej propozycji przyjąć. Spotkałam się z Markiem i od razu pojawiło się między nami jakieś przedziwne porozumienie, rozmawialiśmy o wszystkim, o życiu, wartościach, ideach. Książka powstała, a ja do dziś uczestniczę w życiu fundacji Marka, jesteśmy przyjaciółmi. Wciąż uśmiecham się, kiedy przypominam sobie tę młodą dziewczynę idącą przez krakowski Rynek, która marzyła o niemożliwym.
Dzisiaj masz takie pozornie nierealne marzenia o spotkaniach?
Miałam jedno takie pragnienie, którego nie udało mi się zrealizować i bardzo dziś tego żałuję. To było marzenie o spotkaniu z Wisławą Szymborską. Do dziś zadaję sobie pytanie – jak mogłam tego nie zrobić? Przynamniej nie spróbować? Dziś chyba nie mam takich pragnień. Ważne jest dla mnie, że spotkałam swoich przyjaciół, swoich mentorów, inspiratorów, bo to dzięki nim zmiany były możliwe. Jestem im wszystkim niesamowicie wdzięczna. A dziś, w swojej pracy, zwłaszcza przez ostatnie lata, to pasmo spotkań z ludźmi, którzy są moimi klientami, czy pacjentami, to są dla mnie niezwykle bogate światy, mimo że oczywiście traktuję je zawodowo. Mam coraz większe przekonanie, że każde spotkanie jest lub może być ważne. Ludzie są bogatymi wszechświatami, pełnymi historii, odczuć, myśli. Nie trzeba koniecznie szukać czy spotykać kogoś „szczególnego”. Tę „szczególność” można zobaczyć wszędzie. Dopiero teraz w pełni to dostrzegam. Myślę, że nie było we mnie wcześniej takiego zaciekawienia drugim człowiekiem. Raczej ciekawiło mnie to, że ktoś poszedł na biegun, pisze wielką literaturę, która mnie porusza, czy wchodzi na szczyt Himalajów.
Każdy nosi w sobie jakąś historię i spotkanie z każdym może wnieść coś do naszego życia. I zgodzisz się chyba, że nie muszą to być spotkania na zawsze?
Tak. I to jest dla mnie niezwykłe. Kiedy mieszkałam i pracowałam w Stanach Zjednoczonych usłyszałam zdanie, które jest w zasadzie potocznym powiedzonkiem, ale ciekawie to podsumowuje. Mówi ono, że ludzie w naszym życiu są „for a season, for a reason or for a life time” ( tłum. „na jakiś czas, po coś lub na całe życie”). Niektórzy pojawiają się w określonym momencie i na określony czas. Spotykamy się, gdzieś wyjeżdżamy, rozmawiamy, coś nas w danym momencie życia łączy, na przykład hobby czy zainteresowania, może razem studiujemy i tak dalej, ale potem życie w sposób naturalny oddala nas od siebie. Są też osoby, które pojawiają się w naszym życiu z jakiegoś powodu, na przykład w czymś sobie pomagamy, czymś się wzajemnie inspirujemy, być może do jakiejś ważnej zmiany, a kiedy to się stanie, znów jakoś „samoczynnie” drogi się rozchodzą lub się od siebie oddalamy. I wreszcie są ludzie, którzy zostają na całe życie, choć nie znaczy to, że jesteśmy z nimi w stałym kontakcie. Czasem jesteśmy w tych relacjach ze sobą bliżej, czasem coś nas rozdziela, ale potem znów łączy. Ciągle jest między nami jakiś rodzaj troski i gotowości do wsparcia. To jest dla mnie fascynujące. Mam absolutną świadomość ważnych spotkań w moim życiu i ogromną wdzięczność za nie. Wiem jak bardzo wpłynęły na moje życie i jak wielu rzeczy bym bez nich nie zrobiła.
Jak wyglądają spotkania ze sobą? Często podążamy drogą oczekiwań innych, drogą schematów, które nam wtłoczono. Jak w tym wszystkim spotkać siebie?
Spotkania ze sobą bywają rzadkie, ale niemal zawsze przynoszą wielkie odkrycia dla nas samych. Bywa, że ich unikamy – świadomie lub nie, bywa, że głosy „świata”, innych są tak mocne i głośne, że nie słyszymy samych siebie. Tak też bywa z tą drogą oczekiwań, o której wspomniałaś. Zróbmy taki uproszczony cykl życia człowieka. Jako dzieci żyjemy według czyichś oczekiwań, przynajmniej przez jakiś czas i to jest dosyć oczywiste, i naturalne. Po okresie dzieciństwa zaczynamy wchodzić w dorosłość, jesteśmy nastolatkami, wchodzimy w fazę buntownika. Chcemy robić wszystko inaczej, niż świat i otoczenie. Później stajemy się poszukiwaczami, bo jeśli już wszystko zanegowaliśmy, to szukamy teraz tego, co jest „nasze”. Dla wielu ludzi to jest czas wyboru studiów, pracy, środowiska, partnera/partnerki, miejsca do życia. Próbujemy wielu rzeczy, poszukujemy. Ale po jakimś czasie osiadamy, stajemy się budowniczymi.
Często budowniczym konformistą.
Budowniczy trochę z natury tej fazy jest przynajmniej częściowo konformistą. Nie żyjemy na bezludnej wyspie, jesteśmy częścią jakiegoś ogromnego systemu (rodziny, społeczeństwa, kultury), od którego nie jesteśmy wolni. Okres bycia budowniczym to budowanie w odniesieniu do społeczeństwa i jego oczekiwań, albo do określonej grupy społecznej, czyli do jakiegoś gotowego schematu. A budowanie, to przecież także współtworzenie go! Wtedy też wracają do nas te społeczne oczekiwania. Chcemy „się wykazać”, może udowodnić coś sobie, otoczeniu, kolegom, rodzicom. Potem przychodzi moment, który nazywam „kryzysem środka życia”. Dla jednych zaczyna się wcześniej, dla drugich później, może się zacząć już po czterdziestce, a może odezwać się około sześćdziesiątki. To taki czas, kiedy wszystko może być podważone. Zrobiliśmy już coś dla świata, otoczenia, rodziców, kolegów, udowodniliśmy już to, co mieliśmy udowodnić. I znowu pytamy „Co tak naprawdę jest moje? O co mi chodzi? Co dla mnie jest ważne?”. Te pytania różnią się od tych wcześniejszych, które stawialiśmy w fazie bycia poszukiwaczami, bo zetknęliśmy się ze światem w różnych rolach i odsłonach, mamy swoje doświadczenie. Dlatego w pewnym sensie te pytania są ważniejsze.
Odpowiedź za drugim razem na pytanie o to, co jest moje często bardzo różni od odpowiedzi za pierwszym razem.
Różni się. Spełniliśmy już naszą rolę wobec rodziny, społeczeństwa, spełniliśmy zewnętrzne oczekiwania. Za drugim razem odpowiedź często jest inna i bywa, że żałujemy swoich wcześniejszych wyborów. Ale to nie ma sensu. Każdy zapewne chciałby mieć dwadzieścia lat i doświadczenie pięćdziesięciolatka. Niemniej ten moment, kiedy znowu pytamy o siebie, może być naprawdę bardzo ciekawy i kreatywny. Oczywiście jeżeli rzeczywiście w jego trakcie uda nam się autentycznie spotkać ze sobą.
Od czego to zależy?
Według Carla Gustawa Junga, który opisał ten proces, w okresie środka życia pojawia się coś, co można odczuwać jak drugi okres dojrzewania. Znowu jest czas „burzy i naporu”, podważania tego kim się jest, weryfikacji wartości, stylu życia, tego co robimy, naszych relacji. Jung twierdzi, że u każdego pojawia się taki niepokój i jest to proces naturalny, jednak dla wielu osób to jest tak niepokojące, nieprzyjemne i niekomfortowe, że starają się od tego uciec. Niejako wypierają niepokój, nazwijmy to, że udają przed sobą, że nic nie widzą, że nie mają żadnych wątpliwości. Niektórzy z kolei wpadają w panikę na skutek dostrzeganych zmian i świadomości, że „jest bliżej, niż dalej” do końca i robią krok wstecz, próbując przeżyć drugą młodość. Wedle Junga to nie jest rozwojowe, bo nie da się cofnąć czasu. Chcielibyśmy jeszcze raz przeżyć poprzednie etapy, ale nie na tym polega rozwój. Rozwój odbywa się do przodu, nie do tyłu. Można więc powiedzieć, że pewien kryzys środka życia dotyka każdego, ale nie każdy otworzy się na niego.
Co się z nami dzieje, gdy tego nie robimy?
Różnie. Jedni bywają tak przerażeni tym, co się w nich wydarza, że nie otwierają się i nie spotykają się ze sobą. Jednocześni czują dyskomfort i utratę sensu, więc na przykład mogą uciekać w różne znieczulacze, którym bywa alkohol. Niektórzy uciekają w pracoholizm, u innych kończy się depresją związaną ze stratą poczucia sensu. Myślę więc, że choć to niepokojące, warto otworzyć się na siebie w tym okresie.
Tobie udało się otworzyć?
To był dla mnie bardzo trudny czas. Zaczęłam wtedy podważać pracę, którą bardzo intensywnie wykonywałam przez ostatnie dwadzieścia pięć lat, zastanawiać się kim jestem i kim chcę być zawodowo, zaskakiwały mnie nowe cechy i potrzeby, które w sobie odkrywałam. Zmienił mi się system wartości i co za tym idzie cele, do których warto dążyć. Najzabawniejsze, że aspekty osobowości, które zaczęłam zauważać u siebie, do tej pory były dla mnie denerwujące u innych (śmiech). Jung mówi, że w tym okresie konfrontujemy się z naszym cieniem, czyli tym, co było w nas zawsze, ale zostało wyparte i przez pierwszą połowę życia było projektowane na innych (i dlatego tak drażniło). W całym procesie pomogła mi trochę teoretyczna wiedza, ale nie łudźmy się, psycholog także przechodzi trudne momenty, tak jak lekarza boli brzuch. Tyle, że może szybciej rozpoznaje, co się dzieje i co można w tej sytuacji zrobić. Natomiast to trwa długo i nie zmienia się z dnia na dzień. To jest proces. Trochę jakbyśmy zrzucali, przynajmniej w części swojego „ja”, starą skórę i przez moment chodzili nadzy, nadwrażliwi, bo ta nowa dopiero powstaje.
Ale już masz tę nową skórę?
Myślę, że tak. A przynajmniej już nie czuję się taka „nieubrana”, a co za tym idzie podatna na zranienie. Bardziej ufam sobie. Już nie żyję bez żadnej ochrony przed rzeczywistością. Trzeba pamiętać jednak, że kryzys środka życia, to również okres godzenia się z utratą, żegnania się z różnymi iluzjami, że będziemy zawsze piękni, młodzi, pełni energii. To moment, kiedy nie da się już ignorować przemijania, chociaż wcześniej nam się to udawało. Kiedy się tę utratę opłacze, wtedy można przetrzeć oczy i zobaczyć, że jest coś fajnego, że tu jest jeszcze jakieś życie i jakiś świat. I on może być ciekawy, mimo że jest inny. Im zgrabniej się pożegnamy z różnymi iluzjami, tym szybciej zaczniemy żyć nowym życiem. Wielu ludzi wiąże ten czas z podejmowaniem nowych aktywności zawodowych, z nowymi kierunkami rozwoju, a także z przebudowaniem swoich relacji. Nawet wieloletnia relacja małżeńska albo się w tym okresie przebuduje, albo jest duże prawdopodobieństwo, że się rozpadnie. Zresztą to jest związane także z cyklem życia i rodziny, nie może być nadal „po staremu”. Jeżeli na przykład przez ostatnie lata byliśmy głównie rodzicami, a mniej parą, teraz zaś nasze dzieci opuściły dom, to przecież nie możemy pozostawać w tych samych rolach – my się zmieniliśmy i nasza relacja musi także się zmienić. Ten czas można traktować jak wielką przygodę albo jak przerażające trzęsienie ziemi. Ja bym powiedziała, że jest jedno i drugie, bywa strasznie, bywa pięknie. Więc aby pocieszyć tych, którzy są w tym trudnym czasie powiem, że jeszcze będzie pięknie (śmiech).
Poruszyłaś temat zmian i przebudowy. Jung powiedział „Nie jestem tym, co mi się przydarzyło, jestem tym, czym postanowiłem się stać”. Na ile to jest możliwe? Na ile jesteśmy w stanie zmienić siebie i swoje życie, żeby właśnie być tym, kim chcemy być, a nie tym, co nam się przydarza w kontekście naszych genów, wychowania i schematów, w których tkwimy.
Bardzo trudne pytanie, w dodatku sięga do podstaw, do odwiecznego pytania: czy natura, czy kultura, czy geny, czy wychowanie, czy coś, co jest nam dane, czy coś co wypracujemy? Nie jestem zwolennikiem takiego bezwarunkowego stwierdzenia, że możesz być kim tylko zechcesz. Nawet wydaje mi się, że jest ono jednym ze znaków szczególnych naszej kultury, naznaczonej popularnością poppsychologii. Nasza kariera i szczęście zależą od wielu czynników, pozostających całkowicie poza naszą kontrolą, a iluzja nieograniczonych możliwości obraca się przeciwko nam. Ładnie o tym pisze Renata Saleci w „Tyranii wyboru”. Zresztą, a propos konsumpcjonizmu, o którym wcześniej wspomniałam, uważam, że tę ideę można nam sprzedać. Bowiem za komunikatem „możesz być kim zechcesz” idzie często komunikat „a ja ci w tym pomogę”, oczywiście za określoną kwotę. Dlatego warto być uważnym i w pewnym sensie roztropnym – czyli mieć świadomość swojego potencjału, unikać zaprzepaszczania go i jednocześnie rozumieć okoliczności i ograniczenia. Z drugiej zaś strony jestem przeciwnikiem takiego „determinizmu”, który mogą nam „sprzedać” rodzice czy wychowawcy: „nic dobrego z ciebie nie wyrośnie”, „za co ty się zabierasz” itd. To przeciwieństwo tej pierwszej idei, druga strona tej samej monety, fałsz, tak jak i pierwsza teza. Dostajemy trochę wymijające odpowiedzi psychologów, że odpowiedź jest pośrodku, że to jest skomplikowane i to zależy. Ja ostatnio staram się patrzeć na to zagadnienie oczyma psychoterapeuty, zgodnie z tym, czego się uczę.
I co widzisz oczyma przyszłego psychoterapeuty?
Widzę zarówno blokady jak i możliwości zmian, z których większość tkwi w naszej podświadomości. Psychoterapeuta pomaga zobaczyć poukrywane tam blokady, które powstrzymują przed tym, żeby pójść inną, może bardziej satysfakcjonującą, powodującą mniej cierpienia, bardziej swoją drogą. Pomaga dostrzec dlaczego, na przykład dana osoba odtwarza pewien schemat rodzinny, który oglądała w dzieciństwie. Dlaczego powiela go w relacjach z bliską osobą. Spotyka kogoś innego, ale schemat powtarza się, jest wciąż niemal identyczny. Deklaruje i chce innego związku, innego sposobu reagowania w konfliktach lub w trudnych sytuacjach, ale tego nie potrafi. Jeśli użyjemy takiej mało zgrabnej metafory, terapeuta pomaga zejść pacjentowi do piwnicy jego osobowości, do tego co wyparte, niezauważone, „zakopane” w podświadomości. Trzeba się temu przyjrzeć i poprzez terapię próbować odwiązać te kotwice. Już samo rzucenie światła na to, co tam jest pomaga, trochę wedle zasady „mogę zarządzać tylko tym, czego jestem świadom(a); to czego jestem nieświadomy(a) zarządza mną”. Potem dalsza praca terapeutyczna sprawia, że te osoby mogą uwolnić się ze swoich ograniczeń i budować inne życie. Zaczynają inaczej rozwiązywać problemy, reagować w trudnych dla siebie sytuacjach, w inny sposób pracować, tworzyć relacje i związki, mają inny stosunek do siebie i do innych. Uważam, że to jest wielka zmiana. Może nie tak spektakularna, że nagle wszyscy widzą, że ktoś stał się innym człowiekiem i wpisał się w schemat sukcesu, jakby to opisywała nasza popkultura, i że teraz jest wiecznie uśmiechnięty, piękny, wysportowany i ma dużo pieniędzy. To nie jest rozmowa na ten temat. To jest rozmowa o tym, że można uwolnić się od rzeczy, które nas ograniczają i hamują, tworzyć dobre związki, budować życie, w którym jest więcej swobody, radości, oddechu.
Często słyszymy, że musimy wychodzić ze swojej strefy komfortu i rozwijać się. Zgadzasz się z tym?
Kto powiedział, że coś musimy? Odeszłam, jeżeli kiedykolwiek tam byłam, od takiego nurtu, który głosi, że musimy stale nad sobą pracować, uzyskiwać lepszego siebie każdego roku i nieustannie się rozwijać. Jeżeli komuś jego obecny stan nie daje spokoju i nosi w sobie dążenie do zmiany na jakiejkolwiek niwie, to ja służę pomocą. Po to m.in. wykonuję pracę coacha. Jeżeli ktoś nosi w sobie dziecko zmiany, to ja jestem tą akuszerką, która pomoże mu je pięknie odebrać. Ale nie chodzę po ulicy i nie proszę, by zajść w ciążę (śmiech).
Dlaczego nie wystarcza Ci bycie coachem i chcesz być teraz psychoterapeutą?
Zacznę od motywacji wynikającej z czystej ciekawości człowieka. Fascynuje mnie to, czego w nas nie widać na pierwszy rzut oka i co się dzieje w naszych procesach głębokich, co jest w naszej ślepej plamce, czyli czego sami nie potrafimy w sobie dostrzec. Często cierpimy, ale nie wiemy dlaczego i nie możemy zobaczyć tego sami. Trochę jak byśmy próbowali sobie wyjąć drzazgę spod łopatki. Nie da się tego zrobić bez pomocy drugiej osoby. Interesuje mnie to nie tylko w innych, ale również w sobie. W zasadzie we wszystkich szkołach terapeutycznych trzeba przejść swoją własną psychoterapię, po to, żeby móc pracować z innymi. Trzeba znaleźć to, co jest niewidoczne, a tak mocno kieruje naszym życiem, myśleniem, odczuwaniem, relacjami, potencjałem. I właśnie praca na tym głębszym poziomie mnie fascynuje. Ciekawi mnie człowiek od tej strony, która jest niewidoczna, nieoczywista, a kiedy się ją odsłania, można pomagać. Natomiast żeby odpowiedzieć, dlaczego teraz chcę się tym zajmować, musiałabym wrócić do owego kryzysu środka życia, o którym wcześniej mówiłam, kiedy nadchodzi zmiana, która często obejmuje również życie zawodowe. U mnie także nadeszła. Wcześniej pracowałam badawczo, potem ze studentami, a jeszcze później prowadząc wykłady i zajęcia warsztatowe, głównie z grupami.
Te ostatnie działania dotyczyły przede wszystkim sfery biznesu?
Tak, w ramach naszej firmy, skupiliśmy się z Piotrem na wsparciu firm, które obejmuje doradztwo, tworzenie strategii i wizji rozwoju, szkolenia liderów. Byłam przede wszystkim trenerem biznesu, doradcą i coachem. Teraz koncentruję się na pracy indywidualnej i terapeutycznej. Uczę się i na tym polega zmiana, z którą musiałam się skonfrontować. Wcześniej byłam nieco innym człowiekiem, na innym etapie życia i to było najlepsze, co mogłam wtedy robić. Uważam, że mój potencjał w tamtym okresie był dobrze wykorzystany. Ale zmiana była jak lodowiec, który spychał wszystko, co było jakoś poukładane w życiu prywatnym, społecznym, zawodowym. Pandemia jeszcze wszystko przyspieszyła. Nie wybierałam sobie, co zmienię, a co zostawię, nie układałam spokojnie nowej koncepcji życia. Walec wjechał w życie i miażdżył wszystko. Dlatego krajobraz polodowcowy jest zupełnie inny, niż ten wcześniejszy. A obecnie zdecydowanie pracuję bardziej w roli psychologa.
A jak się odnajdujesz w świecie biznesu, który nie zawsze jest światem wartości, zasad i etyki?
Byliśmy z Piotrem zawsze dość wybredni. Mam na myśli to, że nie pracowaliśmy zawsze i wszędzie, bo takie było zamówienie. Nazwaliśmy się lekarzami biznesu, wobec czego pewien standard etyczny był i jest dla nas bardzo ważny. Chcieliśmy pracować tylko z tymi firmami, których wartości spotykają się z naszymi i tylko tam, gdzie widzimy tego sens. Są branże, z którymi z definicji nie pracujemy, na przykład branża tytoniowa. Nie chcieliśmy mieć poczucia, że przykładamy swoją rękę akurat do tej działalności. Były też firmy, czy zespoły, którym odmawialiśmy, ponieważ wiedzieliśmy, że dzieją się tam rzeczy, które my uznajemy za niewłaściwe. Takim klasycznym przykładem są „folwarczne firmy”, w których właściciel czy menedżer ma w stosunku do pracowników podejście zarządcy folwarku. Efektem jest maksymalne „wyciskanie” ludzi, miażdżenie ich poczucia wartości, motywacji, poczucia sprawstwa.
Spójrzmy na takie miejsca od strony pracownika. Jak tam być sobą? Jak pracować w zgodzie ze swoimi wartościami?
Wiem, że są osoby, dla których bycie w zgodzie ze sobą i swoimi wartościami jest bardzo ważne. Myślę, że one prawdopodobnie w ogóle nie chciałyby pracować w miejscu, w którym sposób postępowania i system wartości jest totalnie rozbieżny z ich własnym. Oczywiście czasem wchodzi się do firmy nie wiedząc jak tam jest, ale w pewnym momencie człowiek się orientuje i wychodzi. Nie zapomnę jednej z naszych klientek, liderki i menedżerki, dla której system wartości był niezwykle ważny. Zaprosiła nas do współpracy jako szefowa zespołu w korporacji i przez jakiś czas z powodzeniem z tym zespołem pracowaliśmy. Była niezwykłą liderką, ale odeszła z tej firmy, ponieważ, jak powiedziała, „miała dosyć zawieszania swoich wartości razem z płaszczem na haczyku przed wejściem do biura”. Bycie w zgodzie ze swoimi wartościami raczej wyklucza pracę w takich miejscach.
Niektórzy stoją na stanowisku, że można oddzielić życie prywatne od zawodowego. W pracy daleko im do uczciwości, ale uważają, że to tylko praca.
Dla mnie nie ma w życiu oddzielonych szczelnie od siebie sektorów: prywatnego i zawodowego. Oczywiście robimy różne rzeczy, są różne zachowania, ale jesteśmy ciągle tą samą osobą i psychologicznie byłoby bardzo trudno żyć w takim „rozszczepieniu”. Jesteśmy tą samą osobą: czującą i myślącą. Oczywiście taka oddzielająca postawa może być zabiegiem redukującym dysonans poznawczy w sytuacji, kiedy mamy w naszym życiu sprzeczne oczekiwania, czy postawy, np. określone poglądy i zupełnie przeciwne zachowanie, albo pewien pogląd i drugi, dokładnie przeciwny. Trudno wytrzymać w takiej sytuacji, gdyż powoduje ona ogromny stres. Dysonans poznawczy jest fizycznie odczuwalny jako bardzo nieprzyjemny, więc wszyscy mamy wiele sposobów na to, by go redukować, np. mówiąc sobie, że to jest tylko praca. Jest to mechanizm obronny, który może utrzymać nas w takiej urojonej spójności przez pewien czas, może nawet przez całe życie. Utrzymywanie tego dysonansu kosztuje jednak dużo energii, a co za tym idzie i zdrowia.
Widziałam torebki pełne tabletek uspokajających.
O to właśnie chodzi, to kosztuje. Można pogodzić najdziwniejsze rzeczy, totalnie niespójne w swoim życiu i ludzie naprawdę tak robią. Zresztą mogę sobie wyobrazić sytuację, w której ktoś zupełnie nie ma wyjścia – podejmuje pracę w roli i miejscu sprzecznym ze wszystkim czym jest, ale jest to po prostu konieczność. Wtedy też odczuwa stres, frustrację i napięcie. Nawet może wszyscy to robimy, nie chcę się wykluczać. Tylko pamiętajmy, że to zawsze generuje koszty. A im większe te niespójności, które godzimy, tym więcej za to płacimy. Mamy potem fizyczne dolegliwości, choroby, depresję, alkoholizm i to nie bierze się znikąd. Po prostu koszt był za duży i nastąpiło wyczerpanie systemu. Można powiedzieć, że najłatwiej jest żyć w zgodzie ze sobą, nie tylko z powodów ideologicznych, ale również dlatego, że to nas najmniej kosztuje. Ale… tu jest dużo „ale”, które słyszę od ludzi, z którymi pracuję.
Jak znaleźć na to sposób? Często brakuje nam odwagi, determinacji, bo przecież mamy dobre stanowisko, dużo zarabiamy, boimy się zmian, itp.
Czasem niczego nie zmieniamy, ponieważ czujemy się bezpiecznie i nie zdajemy sobie sprawy, ile płacimy za nasz wybór. A koszty mogą pojawić się na każdej niwie, nie tylko materialnej. W momencie odejścia z pracy, w której tak „naginaliśmy” siebie i swój system wartości, można odzyskać mnóstwo energii, poczuć się lepiej fizycznie, zdrowiej, poczuć się gotowym do tworzenia czegoś nowego i tak dalej. Z drugiej strony należy pamiętać, że różnimy się osobowościowo. Niektórzy są bardzo mocno zorientowani zadaniowo, nawet do punktu, w którym cel uświęca sposoby i środki. Raczej postrzegają pracę nie jako kwestię spełnienia, satysfakcji czy przyjemności, tylko realizacji zadania. I są osoby dokładnie przeciwne, dla których osiągane cele, realizowane wyzwania, wyższy status są dość ważne i miłe, ale nie najistotniejsze. Najważniejsze są wartości i relacje, sens. Te, nazwijmy to, „typy” są swoimi antagonistami i mogą zupełnie nie rozumieć się nawzajem w podejściu do pracy, ale też do różnych sytuacji w życiu. Trochę żyją w innych światach. To nie jest więc tak, że każdy musi czuć się w tej samej sytuacji tak mocno rozerwany wewnętrznie. Niektórzy są nastawieni zadaniowo, celowo, pragmatycznie i ich rozterki są mniejsze. Nie są tak skupieni na szukaniu w życiu balansu, spójności, wewnętrznej harmonii. Dla różnych osób różne rzeczy są ważne.
Co jest najważniejsze dla Ciebie?
Może to jest związane z moim wiekiem i doświadczeniami, ale chciałabym przeżyć resztę życia z poczuciem, że wszystko, co zostało mi „dane” – możliwości, zdolności, przekazana przez innych wiedza – będzie właściwie wykorzystane. Chciałabym, żeby to, co otrzymałam genetycznie, z tych spotkań, o których mówiłyśmy, od rodziców, rodziny czy nauczycieli, nie zostało zmarnowane. Nie chcę pozostawić niezrealizowanego jakiegoś swojego potencjału. Chciałabym, by to, po co jestem zostało zrealizowane. Wciąż ponownie odkrywam czym to jest. Inaczej o tym myślałam gdy miałam trzydzieści lat, inaczej myślę teraz. Takie życie „zero waste” (śmiech), czyli żeby nic się nie zmarnowało w pracy, w życiu osobistym, w pisaniu, relacjach z innymi. Od wczesnej młodości miałam takie poczucie, że jesteśmy tu po pierwsze „po coś”, a po drugie na chwilę. I to przekonanie mnie nie opuszcza. Więc, jeśli tak jest, że jesteśmy tu na chwilę, to w związku z tym nie mamy dużo czasu. Lepiej w miarę szybko odkryć po co tu jesteśmy i co mamy w sobie takiego, co możemy wykorzystać w życiu, dla innych. Następnie zrobić to i ze spokojem się oddalić.
Fajnie brzmi, ale myślę, że większość z nas miałaby problem z odpowiedzią na pytanie: “po co tu jestem?”.
Z pewnością są osoby, u których takie pytania budzą zdziwienie, a nawet niezrozumienie. Dla mnie to jest normalne. Tak samo, jak codziennie myję zęby, tak samo codziennie pytam siebie, o co mi chodzi i jak przeżyć ten dzień. Co zrobić, żeby on coś wnosił w życie innych ludzi, naszych bliskich lub może po prostu żeby był dniem dobrze przeżytym. Pamiętam, że gdy lata temu należałam do stowarzyszenia trenerów, brałam udział w warsztacie o czasie, który (nie przypadek!) prowadził mój późniejszy wspólnik, Piotr. Był o czasie, o czasie jako o życiu. Przewrócił mi w głowie, był dla mnie przełomem. Czas to życie. Nie można go zgromadzić, przechować. Uświadomienie sobie tego pozwala inaczej spojrzeć na każdy dzień, chwilę, godzinę.
Jak wykorzystać ten czas? Niektórzy uważają, że tylko wielkie rzeczy mają znaczenie i tylko one nadają życiu sens.
Nie uważam tak, to nie musi być coś wielkiego. Chodzi właśnie o to, co w ogóle poczujemy, że zatrzymamy się i dostrzeżemy, że kwiaty na łące pachną. W takich małych rzeczach jest wiele sensu. Na tej łące możemy odczuć niesamowite wrażenie łączności z przyrodą i wszechświatem. Co oznacza dla mnie, by „nie tracić czasu”? Z pewnością nie zabieganie i wykonywanie większej liczby działań, czy zadań. Najsmutniejsze dla mnie określenie, to „zabijanie czasu”. Ono mnie napawa ogromną trwogą. Zabijać czas, czyli unicestwiać…siebie? Jeśli czas to życie, to zabijanie czasu byłoby zabijaniem własnego życia, rodzajem samobójstwa na raty. Uwielbiam ten cytat z „Małego Księcia”, który mówi, że „gdyby miał pół godziny czasu, poszedł by sobie wolniutko do studni”. Ten spacer i ta studnia obrazują coś nieznaczącego, ale przeżytego, doświadczonego w pełni.
Z jednej strony zabijamy czas, a z drugiej tak wiele rzeczy odkładamy na później.
Musimy sobie tylko uświadomić, że czas to życie i zadać sobie pytania, co chcemy zrobić ze swoim życiem. To nie jest tzw. „wielkie pytanie”, które sobie stawiamy w momentach przełomowych, ale pytanie o każdy dzień. To jest pytanie o tę następną chwilę i o tę chwilę. Życie jest teraz. Jestem tu i być może jestem w najlepszym miejscu, w którym mogłabym być. To kwestia moich poprzednich wyborów. Nie chcę nadwartościować wyboru, czy mówić, że mamy go zawsze, bo to nieprawda. Jesteśmy ograniczeni w naszych wyborach. Jednak w naszym życiu jest dużo rzeczy, zapewne więcej niż sądzimy, na które mamy wpływ. Często przypisujemy jakość naszego życia okolicznościom, czy innym ludziom, tymczasem, gdybyśmy dobrze zastanowili się, co doprowadziło do tego, że jesteśmy w danym miejscu, z konkretną osobą, w obecnej sytuacji, to byśmy zobaczyli, że tak naprawdę kryją się za tym nasze wybory i decyzje. Czy byliśmy tego świadomi, czy nie, to właśnie pojedyncze wybory złożyły się na nasze życie. Często nie zdajemy sobie sprawy, że przyszłość nie przychodzi, tylko ją dla siebie tworzymy. I robimy to dzisiaj. Przyszłość zależy od naszych dzisiejszych decyzji. Oczywiście nie mamy na wszystko wpływu i nie każda pojedyncza decyzja zaważy na naszym życiu, ale wydaje mi się, że nie zdajemy sobie sprawy z tego, w jak dużym stopniu to, co robimy lub czego nie robimy dzisiaj, buduje naszą przyszłość.
Wspomniałaś, że jesteśmy ograniczeni w naszych wyborach. Ale czy nie jest tak, że mamy wybór naszych reakcji, że to od nas zależy jak reagujemy na to, co się w naszym życiu dzieje, np. na zachowania innych, na rozstania czy choroby?
Niestety mam nieco bardziej pesymistyczny pogląd. Nasze reakcje mogą być dwojakie: automatyczne lub wolincjonalne. Mamy więc dwie możliwości reakcji: na automatycznym pilocie albo na manualnym sterowaniu. Jeżeli dzieje się coś, co nas mocno stresuje, a jest jeszcze w dodatku silnym zaskoczeniem, to podstawowa będzie reakcja automatyczna. Pojawia się panika, strach, uaktywnia się mózg emocjonalny, a kora mózgowa z jej obiektywizmem, racjonalną oceną i zdolnością do decyzji działa wtedy słabiej. Można powiedzieć, że nie ma wiele przestrzeni na wybór. Później często tego żałujemy, ale niestety reagujemy automatycznie. Chwała tym, którzy z trudem wypracowali w sobie umiejętność „przełączania się” w takich sytuacjach na „sterowanie manualne”. Jacek Santorski mówi o tym, że to nie jest reakcja, tylko odpowiedź, ponieważ reakcja jest czymś automatycznym, a odpowiedź to wybór. Wojciech Eichelberger uczy z kolei, że możemy to zrobić używając „przełącznika” między reakcją a odpowiedzią, którym w naszym ciele jest przepona. Oddech przeponowy powoduje dotlenienie kory mózgowej, która z kolei jest odpowiedzialna za opanowanie automatycznie reagującego, emocjonalnego umysłu. Umożliwia interpretację emocji i odpowiedź, która jest właśnie wyborem; odpowiedź w rodzaju „po zastanowieniu zdecydowałam nie wykrzyczeć tego, co o tobie myślę, tylko zastanowić się dlaczego zachowałeś się niewłaściwie, bo może masz ku temu powody”.
Jakże byłoby pięknie.
Prawda? I każdemu tego życzę, również sobie (śmiech). Za każdym razem wymaga to świadomego dostrzeżenia, że ten moment właśnie nadchodzi i powstrzymania automatycznej reakcji. Czy będziemy do tego zdolni, zależy również od tego, w jakim jesteśmy ogólnym stanie. Jeżeli jesteśmy niewyspani, przemęczeni, głodni, to zdominuje nas reakcja automatyczna. To też jest jeden z powodów, dla których warto dbać o dobry stan psychofizyczny, pomaga on bowiem panować nad naszym automatem. Na pewno świat byłby dużo lepszy, a przede wszystkim lepsze byłyby nasze relacje, gdybyśmy mogli jak najwięcej „odpowiadać”, a nie „reagować”. Między innymi z tego powodu zmodyfikowałam tryb pracy, w jakim funkcjonowałam przez dwadzieścia lat. Kolejne wyzwania, jedno po drugim, brak wypoczynku, maksymalny wycisk. Jednym z objawów mojego przeciążenia były właśnie coraz częstsze reakcje „z automatu”. Praca jest moją pasją, ale myślę, że w tym przeciążeniu obowiązkami było dużo mechanizmu obronnego i ucieczkowego przed spotkaniem ze sobą. Kiedy jesteśmy bardzo zajęci, mamy niewiele czasu na spotkania, zarówno ze sobą, jak i z innymi.
Życzę Ci optymalnej ilości pracy, dobrych spotkań oraz odpowiedzi częstszych niż reakcje. Bardzo dziękuję za spotkanie.
Ja również bardzo dziękuję.
fot. Marek Szczepański