Łukasz Zwolan – plakacista, absolwent Liceum Plastycznego w Zamościu, gdzie uzyskał dyplom z wyróżnieniem w pracowni reklamy wizualnej. Studiował na Wydziale Grafiki i Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Jego mistrzami są Lex Drewinski, Mieczysław Wasilewski, Władysław Pluta, Wojciech Fangor. Laureat międzynarodowych konkursów plakatowych, m.in. Trienale Plagatu Trnava 2022, Poster Stellars – 2nd Intercontinental Poster Competition 2022 w New Jersey czy CHERNOBYL 35/ FUKUSHIMA 10 – XI International Poster Triennial 2021 w Charkowie. Uczestnik wielu wystaw w kraju i za granicą. Jego plakat „Flower” znalazł się w albumie Neighbours, z którego dochód został przeznaczony na pomoc dzieciom dotkniętym wojną w Ukrainie. Miłośnik malarstwa i rzeźby. Mieszka w Warszawie, tęskni za Zamościem. Jego maksymą są słowa Lexa Drewinskiego „W plakacie odejmować znaczy dodawać”.
Spotykamy się w Zamościu, w hotelu Arte, gdzie od listopada 2022r. można oglądać wystawę Twoich plakatów. Ostatni rok był dla Ciebie bardzo owocny. Mam na myśli nagrody, które zdobyłeś.
Właściwie to wszystko zaczęło się na przełomie lat 2020 i 2021. Brałem wtedy udział w konkursie poświęconym trzydziestej rocznicy powstania Grupy Wyszehradzkiej i zdobyłem I nagrodę za plakat „Tożsamość”. To było dla mnie ważne wyróżnienie, bo konkurs organizowało Ministerstwo Spraw Zagranicznych wraz ze Stowarzyszeniem Twórców Grafiki Użytkowej, które zrzesza najwybitniejszych projektantów graficznych z różnych dziedzin, takich jak: plakat, projektowanie identyfikacji wizualnych czy znaków graficznych. Prace nagrodzone na tym konkursie ukazały się w kalendarzu na rok 2021, który był dystrybuowany przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Potem szukałem kolejnych konkursów. Teraz jest mi już łatwiej, bo mam stały kontakt z platformami, na których te konkursy można znaleźć. To mi zajęło jakieś dziesięć lat, żeby zapukać do pewnych drzwi, poznać plakacistów i właściwe portale. Wysyłam swoje zgłoszenia na konkursy oraz na biennale, gdzie nagrodą jest udział w wystawie finałowej. W 2021 zająłem pierwsze miejsce na Międzynarodowym Konkursie „Red Flags 2021 – Canada Day”. Rok 2022 faktycznie był dla mnie takim złotym czasem ze względu na nagrody zdobyte w dwóch znaczących konkursach w świecie plakatu. Bardzo nie lubię się chwalić takimi rzeczami.
Po prostu opowiedz o faktach.
Ostatnio brałem udział w Trienale Plagatu Trnava 2022 na Słowacji. W tym pięknym miasteczku odbywają się triennale plakatu, więc można tam prezentować swoje prace co trzy lata. Jest tam podział na profesjonalistów i studentów oraz kategoria otwarta, która przyświeca danej edycji. Ponadto jest kategoria plakatu animowanego, w której twórcy animacji wyrażają siebie za pośrednictwem krótkich animacji. Ze względu na to, że w Trnavie odbywają się triennale, mogłem tam wysłać plakat „Tożsamość”, który powstał w 2020 roku. W każdej kategorii przyznawane jest Grand Prix i druga nagroda. Poza tym są nagrody dodatkowe, np. Instytutu Sztuki w Bratysławie i różne wyróżnienia. Zdobyłem drugą nagrodę w grupie profesjonalistów, co było dla mnie dużym zaskoczeniem i wielkim wyróżnieniem. Zostałem bowiem oceniony przez mojego mentora Lexa Drewinskiego (Polska/Niemcy), który przewodniczył jury. Ponadto w jury zasiedli – Li Xu (Chiny), Marcel Bencik (Słowacja) Rikke Hansen (Norwegia) i Vasyl Kosiv (Ukraina). W świecie projektantów i plakacistów są to znaczące nazwiska.
Wcześniej wysłałem prace na międzykontynentalny konkurs Poster Stellars – 2nd Intercontinental Poster Competition – 2022 organizowany w New Jersey. To dość nowy konkurs, to była dopiero druga jego edycja. W pierwszej dwa moje plakaty zakwalifikowano do finału, a tym razem zdobyłem kilka nagród. W dniu, kiedy ogłaszano wyniki konkursu byłem na zjeździe rodzinnym i nie mogłem na bieżąco sprawdzać wiadomości. Moja koleżanka – plakacistka – Katarzyna Nachman przekazała mi informację, że rozbiłem bank. Wtedy wszedłem na stronę internetową i okazało się, że plakat „Canada Day 2021” zdobył Grand of the Show, czyli najważniejszą nagrodę tej edycji Poster Stellars. Ponadto w kategorii plakat ekologiczny zwyciężyła moja praca „Mniej fabryk więcej drzew”. Złoto dostałem też w kategorii politycznej za plakat „Flower”. Plakat „Criminal” z Putinem w roli głównej zdobył srebro w tej samej kategorii.
Rzeczywiście rozbiłeś bank.
Ta ilość nagród to był po prostu szok. Z konkursami jest trochę dziwnie. Rozmawiałem z moim znajomym, który też tworzy plakaty i zastanawialiśmy się, jak to się dzieje, że czasami na jednym konkursie nasze prace są wybierane do finału, a w konkursie równoległym, który odbywa się w innym mieście, w innym państwie w ogóle nie kwalifikują się nawet do wystawy pokonkursowej. Stwierdziliśmy, że dużo zależy od osób zasiadających w jury, od szczęścia, ale też od wyselekcjonowania przez nas plakatu, który wysyłamy na dany konkurs. Właściwy wybór wydaje się kluczowy. Czasami można zgłosić jeden plakat, czasami trzy czy cztery – to zależy od regulaminów tych konkursów. Są w nich również określone ramy czasowe, w których prace musiały powstać. Nie wysyłam więc rzeczy, którą zrobiłem dziesięć czy piętnaście lat temu, mimo że świetnie odpowiada na temat konkursu. Część moich plakatów w ogóle nie widziała żadnych konkursów i teraz się zastanawiam, czy nie powinna. Tak, jak mówiłem ilość zgłaszanych prac jest ograniczona i muszę wybierać, mimo że chciałbym wysłać ich więcej.
Widzisz efekty swoich sukcesów? Mają już przełożenie na zainteresowanie Twoimi pracami?
Tak, myślę, że to zainteresowanie jest trochę większe. W ostatnim czasie zdarzyło mi się zrobić dwa plakaty filmowe, z czego bardzo się cieszę. To jest właśnie pokłosie tych konkursów, bo dostałem te zlecenia dlatego, że ktoś dowiedział się o moich nagrodach. Otrzymuję zaproszenia na różne wystawy zbiorowe plakacistów w kraju i za granicą. Ostatnio zostałem zaproszony do udziału w konkursie przez znajomego z Chin. Niestety nie mogłem wziąć udziału, bo akurat wtedy „walczyłem” ze sprzętem komputerowym. To był konkurs na plakat tematyczny, miałem jakieś dwa tygodnie na stworzenie pracy, ale niestety nie udało mi się. W świecie plakacistów coraz lepiej się poznajemy, wyszukujemy się na mediach społecznościowych i to również kiełkuje w postaci wspólnych imprez plakatowych. Ktoś organizuje konkurs w swoim okręgu, mieście czy państwie i wysyła zaproszenia. Miło jest, gdy różne propozycje do mnie docierają. Czasami nie otrzymuję za to żadnych pieniędzy, po prostu ważna jest sama idea przedsięwzięcia.
Dobrym przykładem jest chyba projekt charytatywny – album Neighbours.
Pomysłodawczynią i koordynatorką tego projektu była Magda Rejman. Album został zaprojektowany przez Patryka Hardzieja – projektanta graficznego, znakomitego ilustratora, który był dyrektorem artystycznym tego wydarzenia. Udało mu się zebrać artystów z Polski i ze świata, którzy przekazali swoje plakaty. Ostatecznie wybrał po jednym plakacie każdego z nich, które znalazły się w albumie. W pomysł zaangażowała się również Martyna Wojciechowska i jej Fundacja UNAWEZA. 114 plakacistów wyszło naprzeciw idei wsparcia dzieci cierpiących z powodu wojny w Ukrainie. Cały dochód ze sprzedaży tego albumu został przeznaczony na pomoc dzieciom dotkniętym wojną. Udało się już uzyskać środki w wysokości 150 tys. zł. Bardzo się cieszę, że w tym albumie jest mój plakat „Flower”.
Gdy decydowałeś się na naukę w liceum plastycznym, to już z myślą o plakacie?
Poszedłem do liceum plastycznego, bo bardzo lubiłem malować i rysować. Z tym wiązałem w pierwszej klasie – aczkolwiek, co można wiedzieć w pierwszej klasie – swoją przyszłość po skończeniu szkoły. Bardzo mi odpowiadał rysunek z racji tego, że miałem świetną nauczycielkę panią Sylwię Woźniak-Sęczawę, która pielęgnowała we mnie to zamiłowanie. Potem trochę to się zmieniło z różnych przyczyn. W liceum od razu trafiłem do klasy projektowania graficznego, wtedy reklamy wizualnej. Tam spotkałem mojego profesora Michała Mazurkiewicza, który tym plakatem mnie „poczęstował”. Pokazał mi po prostu dobry plakat, dobrą polską szkołę plakatu oraz dobre projektowanie. Przeprowadził mnie przez wszystkie style w dziedzinie projektowania. Od niego to wszystko się zaczęło, bo gdyby nie on, to tak na dobrą sprawę nie zajmowałbym się tym gatunkiem artystycznym. Potem plakat zaczął mi się coraz bardziej podobać. Profesor pokazywał nam różne rzeczy, faszerował nas wiedzą tak, jak faszeruje się pączki nadzieniem. Bardzo dbał o to, żebyśmy mieli wiedzę nie tylko praktyczną, ale też teoretyczną. Prezentował nam różne zagadnienia designu i potem tę znajomość teorii przelewaliśmy na praktykę. Dzięki niemu mam pewną świadomość projektowania, poczucie estetyki projektowej, która się we mnie narodziła i później wzrastała. Zawdzięczam mu bardzo dużo. Przez cztery lata robiliśmy różne rzeczy na projektowaniu graficznym, przez projekty znaków, opakowań i wreszcie plakatów. Potem przyszedł czas dyplomu i wyboru tematu pracy dyplomowej. Wtedy zrodził się pomysł plakatu i tak już zostało.
Jak wyglądała ta praca dyplomowa?
Na dyplom stworzyłem serię prac, taki kalendarz plakatowy. Oczywiście nie obejmował wszystkich dni w roku, ale szukając inspiracji natrafiłem na różne święta, np. Międzynarodowy Dzień Osób Niewidomych, Międzynarodowy Dzień Księży czy Międzynarodowy Dzień Walki z AIDS, tematyka była dość szeroka. Wiadomo, że musiałem wybrać z tego kalendarium święta zawężone do określonej tematyki, czyli na przykład związane z medycyną czy z różnymi postaciami. Ostatecznie zdecydowałem się na to, co najbardziej mi pasowało projektowo i graficznie. Do dziś te plakaty wiszą w liceum plastycznym. Gdy odwiedzam szkołę i profesora Michała Mazurkiewicza, to proszę, żeby je ściągnął. Obiecał mi, że niedługo zrobimy nową wystawę, na której będą prace stworzone na przestrzeni ostatnich pięciu, góra dziesięciu lat. Pierwszy plakat, który zrobiłem na dyplom był związany ze Światowym Dniem Bociana. Był bardzo schematyczny i prosty, bo na białym tle umieściłem jedynie czerwone nogi i czerwony dziób. Cała postać białego ptaka zlewała się z tłem. Miałem na myśli proces zanikania i potrzebę powiedzenia o konieczności chronienia bocianów. Później ten plakat dostał drugie życie i był zakwalifikowany na konkurs do Rosji, który obecnie – wiadomo z jakich przyczyn – nie jest organizowany. Zmodyfikowałem go tak, że postura bociana już nie zlewała się z białym tłem. W świecie projektowania można trochę grać kolorami, więc możemy np. zrobić czystą biel składającą się z samych zer. Ten nowy bocian miał już delikatne punkciki czerni, przez co ta biel była trochę bardziej widoczna. Gdy człowiek zrobił pewną zabawę optyczną, to widział posturę bociana, ale nie do końca, więc to był taki op art tego plakatu. Mam jakąś słabość do ptaków.
Co to znaczy?
Wystarczy się rozejrzeć po tej wystawie – bocian, sowa, wrona. Sowa dość długo leżała w szufladzie. Odświeżyłem ją trzy miesiące temu i dostała swoje drugie życie przed samym wernisażem. Wcześniej był bocian stworzony na konkurs poświęcony Grupie Wyszehradzkiej, czyli plakat „Tożsamość”. Ktoś zapytał mnie, dlaczego wybrałem bociana. Dla mnie to jest symboliczny, wręcz magiczny ptak. Tożsamość, stosunek do kultury, do nas samych – szukałem jakiegoś pasującego tematu. Bocian, jakby nie było występuje we wszystkich krajach Grupy Wyszehradzkiej. Ponadto udało mi się zawrzeć skrót V4 zarówno w jego dziobie, jak i w nogach. To się spodobało jurorom tego konkursu. A ostatnio spodobało się Lexowi Drewinskiemu i to jest dla mnie ogromna radość.
To Twój największy guru w gronie plakacistów?
Tak, to mój największy mistrz. W pandemii, kiedy siedziałem w domu i opisywałem rzeczywistość, nazwałem to, co robię komentarzem graficznym. I dla mnie on jest w tym komentarzu najlepszy. Staram się komentować rzeczywistość swoimi plakatami, więc myślę, że to określenie jest właściwe. Kiedyś robiłem to pisząc, potem mieszałem zarówno słowo pisane, jak i obraz, a teraz robię to tylko i wyłącznie za pośrednictwem plakatu, więc komentuję graficznie.
Jacy są inni Twoi mistrzowie?
Jeśli chodzi o moich mistrzów plakatowych, to absolutnie Władysław Pluta i Mieczysław Wasilewski. Ostatnio wpadł mi w rękę album z pracami Leszka Hołdanowicza. Jestem patriotą lokalnym, więc muszę wspomnieć o panu Lechu Majewskim, który należy do Polskiej Szkoły Plakatu. Absolutnie jeszcze daleko mi do tego miejsca, w którym jest profesor Majewski i prawdopodobnie nigdy w nim nie będę, ale cieszę się, że obaj zajmujemy się plakatem i naszym punktem stycznym jest Zamość, w którym kończyliśmy liceum plastyczne. To jest świetne.
W 2021 roku otrzymałeś tytuł „Ambasador Kultury Zamość 2021”. Lubisz to miasto, mimo że od kilku lat mieszkasz w Warszawie?
Zamość kocham. Wyprowadziłem się, bo w Warszawie rodziła się moja córka i jest moja rodzina. To główny powód, ale do Zamościa wracam bardzo chętnie i z chęcią wróciłbym na stałe. I nie jest tak, że z racji tego, że mieszkam na co dzień w Warszawie, to ona daje mi większe możliwości zawodowe. Okazuje się, że większe możliwości do tej pory stworzył mi Zamość. Miejsce na wystawę zaoferowało mi Biuro Wystaw Artystycznych na czele z panem dyrektorem Jerzym Tyburskim, któremu jestem bardzo wdzięczny za wszelką pomoc w moim projektowym i twórczym życiu. Ostatnio również Wojtek Sternik – właściciel Hotelu Arte – wyszedł naprzeciw moim plakatom, z czego bardzo się cieszę. Nie tak dawno siedząc w tym miejscu i pijąc kawę z moją żoną mówiłem jej, że chciałbym tu kiedyś pokazać swoje prace. Wtedy na ścianach wisiały znakomite obrazy i myślałem „Gdzie moje plakaty w takim miejscu”. Ale jak się okazuje, z pomocą Wojtka udało mi się tu zrobić wystawę. Zamość daje mi różne możliwości, które wiążą się zarówno z Zamojskim Latem Teatralnym, jak z Zamojskim Festiwalem Filmowym „Spotkania z Historią”, dla którego zrobiłem plakaty na dwie ostatnie edycje. Nie wspominając o mojej przygodzie z festiwalem „Jazz na Kresach”, dla którego mój pierwszy plakat powstał bodajże w 2011 roku. Trochę tych prac jazzowych już stworzyłem. Wracam do Zamościa dość często, chociażby z tego względu, że tutaj również pracuję.
Od dawna współpracujesz z Zamojskim Latem Teatralnym?
Miałem drobne przerwy, ale zrobiłem już pięć plakatów, przy czym dwa z nich są naprawdę w moim stylu. Plakat teatralny czy filmowy jest dość specyficzny. Są twórcy, którzy zajmują się stricte projektowaniem takich plakatów, bo to jest zupełnie inny sznyt graficzny, inne myślenie, inny sposób projektowania. One troszkę różnią się od moich i faktycznie w historii Zamojskiego Lata Teatralnego mam tylko dwa plakaty, które są w pełni „moje”, między innymi ten z ostatniej edycji. On trafia w mój sposób myślenia. Dlaczego tylko dwa? Wzięło się to tylko i wyłącznie z lęku. Prezentując szkice plakatów na poszczególne edycje dawałem wybór osobom decyzyjnym, czyli robiłem dwa lub trzy projekty na każdą edycję. I starałem się robić tak, żeby to mieściło się w kryteriach plakatu teatralnego i tym samym odskakiwałem od mojego sposobu myślenia w projektowaniu oraz od moich wizji. Potem stwierdziłem, że mogę przemycić swój minimalizm i sznyt graficzny do plakatu teatralnego. W tamtym roku to się udało. Byłem bardzo zadowolony ze swojej pracy, a to już o czymś świadczy.
Rzadko bywasz zadowolony?
Rzadko. Nie wiem, czy przystoi o tym mówić i czy w ogóle przystoi tak robić, ale ja często zmieniam swoje prace po latach. Czasami jestem w stanie wrócić, zmieniać plakat i go upublicznić w nowej wersji. Chyba tak nie powinno się robić, ale tak robię. Tutaj wisi przynajmniej piętnaście plakatów, które bym poprawił. Jest też kilka, które zostały poprawione. One były jeszcze bardziej minimalistyczne, ale stwierdziłem, że nie mogą takie być. Uznałem, że są za proste i coś dorobiłem. Niepotrzebnie.
Myślisz, że zawsze będziesz minimalistą w swoich pracach?
Innej opcji nie ma. To pewnie wynika też z mojego lenistwa. Bycie minimalistą w projektowaniu daje mi czas, bo takie rzeczy robi się nieco szybciej. Trochę żartuję, aczkolwiek – kto nie lubi odpoczywać i leniuchować. Absolutnie nie jest tak, że idę na skróty projektując w ten sposób. Bardzo lubię minimalizm. Jak mówi Lex Drewinski: „W plakacie odejmować znaczy dodawać”. Na pewne rzeczy trzeba jednak wpaść, więc może proces samego przenoszenia pomysłu na papier czy na wydruk nie jest na tyle długi, co proces samego pomysłu i myślenia nad poszczególnym plakatem. Nie odejdę od tej techniki, ale chciałbym nadać jej soczysty wyraz. Może nie drukować. A może drukować, tylko zmienić delikatnie sposób projektowania na bardziej malarski, bardziej rysunkowy. Chciałbym szukać nowych rzeczy, trochę innych środków wyrazu.
Wspomniałeś o pomyśle na plakat. To częściej jest iskra i szybki pomysł, czy żmudna praca?
To zależy. Czasami pomysł przychodzi tu i teraz. On wpada do głowy i od razu szkicuję plakat komputerowo lub ręcznie, bo zdarza mi się ręcznie. Najchętniej tworzyłbym właśnie ręcznie, ale z racji braku pracowni, muszę zadowolić się moim biurkiem 60cm na 120cm i tam pracuję na komputerze. Uprawiam komentarz graficzny, o którym wspominałem, więc często jakieś wydarzenie na świecie lub w kraju daje mi możliwość skomentowania go. Czasami to jest pomysł, który po prostu przenoszę na komputer i za chwilę udostępniam gotową pracę. Czasami jest tak, że jednak nie komentuję, na przykład śmierci Emiliana Kamińskiego, bo czuję, że nie wyjdzie mi ta praca tak, jakbym chciał. Ostatnio zrobiłem plakat w dziesięć minut. Na tyle mi starczyło baterii w laptopie, bo nie wziąłem na czas świąt ładowarki z Warszawy. Przygotowując się do wyjścia zobaczyłem swoją koszulę wiszącą na wieszaku i patrząc na nią myślałem, że trzeba zawiesić wszystkie spory. To były też życzenia dla mnie, żeby przynajmniej na czas świąt zawiesić wszelkie waśnie, kłótnie, wojny. Stwierdziłem, że jak zrobię z tego wieszaka piramidkę, to powstanie choinka i będzie to miało pewne przesłanie. Ten świąteczny plakat powstał w kilka minut i prawdopodobnie za pół roku do niego wrócę i poprawię.
Dlaczego chciałbyś tworzyć plakaty ręcznie?
Gdy patrzymy na moje plakaty, to one są graficznie bardzo równe, wygładzone. Chciałbym poszarpać brzegi tych graficznych rzeczy. Na przykład mógłbym zrobić szablony i wysprejować twarz Chopina czy rower Szurkowskiego. Ale do tego niestety potrzebna jest pracownia, żeby nie brudzić ścian i podłogi, które nie są moje w wynajmowanym mieszkaniu.
Gdy użyłeś słowa „ręcznie”, to pomyślałam, że chciałbyś odręcznie rysować całe plakaty.
Tego bym nie chciał. Ale na przykład robiłem kiedyś rysunki w mniejszej skali, potem je skanowałem i próbowałem na tym pracować. Głównie jednak zamykało się to na etapie szkicu, który potem obrabiałem komputerowo. Nie ukrywam, że gdybym na przykład przeniósł każdy projekt z komputera na sitodruk, to uzyskałbym element pewnej przypadkowości. Farba czasami źle się odbije, odbije się jej za dużo, czasem się nie odbije lub zmieni kolor i nigdy kolejny plakat nie jest taki sam, jak poprzedni. Projekt powiela się do momentu, kiedy mamy wzór „wypalony” w sicie i każda odbitka jest zupełnie inna. Wtedy uzyskuje się efekt pewnej niedoskonałości, na której mi zależy. Moje prace są jednak wydrukiem. Zawsze mi to przeszkadzało w plakacie – ta jego powtarzalność. Wiadomo, że z założenia plakat się drukuje i wiesza na słupach. Chociaż już coraz mniej jest plakatów w przestrzeni miejskiej w takiej formie. Teraz zastępuje się je słupami ogłoszeniowymi zbudowanymi z ekranów, na które komputerowo przesyła się pliki. Przeszkadza mi, że mój plakat jest wytworem komputerowym, aczkolwiek wybrałem sobie taki schemat graficzny. Mógłbym oczywiście namalować Chopina czy fotel Wajdy ręcznie, co dałoby inny wyraz. Mógłbym to zrobić tuszem, zeskanować i wydrukować. Wtedy już może byłbym bardziej zadowolony. Tak nie jest i zrzucę to na brak pracowni.
Marzysz o niej?
Tak, ponieważ to bardzo ułatwiłoby mi funkcjonowanie w świecie. Byłoby mi po prostu łatwiej żyć, bo ja pracuję w domu. W domu powinno się mieszkać. Chciałbym po prostu wyjść do pracowni i po pracy wrócić do domu. Pytanie zasadnicze, czy wtedy miałbym czas na mieszkanie i na życie w domu, ale myślę, że dobrze bym to sobie poukładał. Jest to moje marzenie, żeby mieć takie miejsce, taki azyl, gdzie sobie pochlapię farbą. Zresztą kiedyś malowałem i tego malarstwa mi brakuje. Teraz prawdopodobnie malowałbym już abstrakcję, jakiś op art, bo jestem fanem takich rzeczy, nazwijmy je Fangorowych, aczkolwiek wiadomo, że Fangor był jeden i szkoda, że już go nie ma. Chętnie bym sobie pomalował, ale żeby malować duże obrazy, których jestem fanem, to muszę mieć do tego przestrzeń.
Co kiedyś malowałeś?
Będąc na Akademii Sztuk Pięknych malowałem głównie martwą naturę. To, że teraz mówię o abstrakcji wynika z tego, że mam projekty obrazów, które kiedyś namaluję. Traktuję to jako etap, który nastąpi, czyli są obrazy, które na pewno kiedyś stworzę. Teraz mam po prostu ich szkice. Są zrobione markerami, kredkami, żeby je potem przenieść na większy format, tak powiedzmy dwa na dwa metry albo przynajmniej metr na metr. Jest we mnie pewnego rodzaju niedosyt wywołany tym, że nie mogę w pełni tworzyć. Znam oczywiście ludzi, którzy nie mają swojej pracowni i tworzą w domu. Uważam jednak, że nie można się porównywać z innymi. Wiem, że ten schemat pracy byłby dla mnie zdecydowanie lepszy.
Czytałam, że jesteś miłośnikiem rzeźby.
Z rzeźbą też miałem przygodę na Akademii Sztuk Pięknych i nie ukrywam, że brakuje mi jej. Stworzyłem w swoim życiu kilka rzeźb, ponieważ trafiłem do dobrej pracowni rzeźbiarskiej. Oczywiście zajmowaliśmy się tam rzeźbą klasyczną, ale też mogliśmy sobie „popłynąć” w innych kierunkach. Na przykład robiliśmy rzeźby z ołowiu, z blachy ołowianej, z pleksi, z różnych odlewów żywicznych, z alginatu, który jest powszechnie stosowany w świecie stomatologicznym. To był po prostu kosmos – od żywicy po szpachlę samochodową. Poza tym bardzo lubiłem jeździć na sympozja rzeźbiarskie. Uczestniczyłem też w plenerach rzeźbiarskich, gdzie rzeźbiłem np. w piaskowcu.
Lubię chodzić na wystawy rzeźby i bardzo cenię Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku. To mekka rzeźby, tam trzeba koniecznie pojechać. Często mówiąc o rzeźbie mamy na myśli figurkę stojącą na kolumnie na rondzie czy przy kościele, płaskorzeźbę w kamienicy, rzeźbę w drewnie. Dzisiaj są to rzeczy, o których czasami nawet nam się nie śni, że można je nazwać rzeźbą.
Gdybyś zajmował się rzeźbą, to jaką?
Jestem bardziej fanem instalacji niż rzeźby klasycznej. Oczywiście doceniam i uwielbiam taką czystą i nieskalaną postać w rzeźbie, ale najbardziej cenię instalacje. Bardzo lubiłem odlewać pewne rzeczy. Kiedyś mój kumpel miał blisko 40 stopni gorączki i leżał nieruchomo, więc opakowałem jego nogi w gips, który dał mi formę do odlewu. Potem na odlew założyłem spodnie, które zaszyłem w pasie, a nogawki zwinąłem tak, jakbyśmy wyciskali tubki farb. Z kieszeni wypływały niebieskie kule, które były odlewem zrobionym ze szpachli samochodowej. Wcześniej balony z wodą otoczyłem gipsem, żeby stworzyć formę do tych kul. Efekt był taki, jakby z tych kieszeni wypływały wyciśnięte krople farby. To były zabawy, bardziej instalacje niż rzeźba w drewnie, kamieniu, czy innym materiale. Sam proces dochodzenia do efektu zajmował godziny, miesiące. Jestem fanem takich form. Teraz już tylko czytam o tym i oglądam filmy.
Może kiedyś wrócisz do tego?
Nie, do rzeźby już nie wrócę, nie ma szans. Aczkolwiek chwilami chciałbym zrobić jakąś instalację. Czasami myślę, że korzystając z tego, że u babci za stodołą jest dosyć spory areał, to chciałbym tam, na przykład postawić gigantyczną, zdobioną ramę. Patrząc przez nią widziałbym to, co jest dalej a tam jest piękny widok. Ta rama prawdopodobnie przyciągnęłaby rzesze osób jadących główną drogą. Albo na przykład postawiłbym tam jakąś piramidę. Nie chciałbym się bawić jak Christo, który opakowywał różne budynki i mosty. Do tego nie mam ani środków, ani zdrowia, ale myślę, że pewnego rodzaju działania instalacyjne byłyby dla mnie. Może kiedyś.
Wspomniałeś o roli, jaką odegrało w Twoim życiu spotkanie z Michałem Mazurkiewiczem. Jakie były inne ważne spotkania?
Opowieść o moim najważniejszym spotkaniu może zabrzmieć jakoś dziwacznie i patetycznie. Niektórzy w to wierzą, inni nie. To się działo w szpitalu, w mojej nieświadomości. Z opowiadań moich najbliższych wiem, że wtedy próbowano mnie odłączyć od respiratora podtrzymującego moje życie. Przez chwilę byłem w jakimś innym świecie To było spotkanie z czymś, czego w ogóle nie jestem w stanie nazwać. Zapamiętałem je i mógłbym oczywiście podzielić się nim, ale to nie czas i miejsce na tego typu historie. To było coś bardzo magicznego, niespotykanego i bardzo dziwnego a zarazem przerażającego.
Jeśli zaś chodzi o spotkania przyziemne, to bardzo sobie cenię spotkania z ludźmi z Zamościa, związanymi z kulturą i sztuką. Mówię tu o artystach – muzykach, malarzach, grafikach, a także historykach czy archeologach. Zawsze spotkanie z tymi osobami, które w pewien sposób są ambasadorami tego miasta, wiele dla mnie znaczą. Ważne są spotkania z właścicielami restauracji i kawiarni, gdzie kultura i sztuka jest obecna na co dzień. Uwielbiam się z nimi spotykać, rozmawiać, wymieniać się poglądami, a nawet kłócić, bo to jest normalne. Nie ma nic lepszego, niż możliwość konfrontowania swoich wizji i poglądów z innymi. Oczywiście wszystko z zachowaniem pewnego umiaru i spokoju. Te spotkania są dla mnie najważniejsze. Od kilku lat jestem blisko związany ze Stowarzyszeniem Zamojski Klub Jazzowy im. Mieczysława Kosza i spotkania z muzykami z tego środowiska są dla mnie bardzo cenne. Cieszę się, że ich znam i mogę słuchać ich muzyki.
Myślę, że przygodę ze szkołą plastyczną możemy potraktować jak istotne spotkanie, które trwało cztery lata. Poznałem tam wiele ważnych dla mnie osób, począwszy od mojej wychowawczyni przez innych artystów, którzy uczyli mnie rysunku, malarstwa czy rzeźby. Spotkanie z panią Izabelą Winiewicz-Cybulską było dla mnie bardzo cenne. Tak to jest, że człowiek docenia pewne rzeczy po latach. Ona próbowała przemycić do mojej głowy ogrom wiedzy, której ta głowa nie chciała wtedy przyjąć. Teraz pukam się w tę łepetynę i pytam „dlaczego”. Chętnie bym wrócił do liceum plastycznego i rozegrał czasy licealne zupełnie inaczej. Przede wszystkim czytałbym więcej książek z historii sztuki, bo teraz muszę to nadrabiać, a głowa już nie ta i mam inne zajęcia. Są etapy w życiu każdego człowieka, gdzie mamy czas na naukę, czas na przypominanie sobie o tej nauce i czas na pielęgnowanie tego, czego się nauczyliśmy w czasach szkolnych. Uważam, że powinienem powtórzyć liceum plastyczne.
A Twoje spotkanie z chorobą – białaczką limfoblastyczną?
Spotkanie z chorobą to ciekawa rzecz. Minęło już sześć lat od przeszczepu szpiku. Na wstępie dostałem informację od lekarzy, że 70%, sukcesu czyli wyzdrowienia to jest moja głowa, 20% to wiedza lekarska, około 10% to medykamenty wszelkiego rodzaju i jakieś tam procencik należy do Pana Boga oraz wsparcia i modlitw bliskich oraz ich wiary w to, że się uda. Nie ukrywam, że spotkanie z chorobą przewartościowało pewne rzeczy i na pewno przewartościowało moich przyjaciół i znajomych. Oczywiście nie polecam nikomu i nie życzę, aby chorował, ale jeśli ktoś chciałby przewartościować swoich znajomych, to myślę, że choroba jest w stanie mu pomóc. Wtedy się okazuje, kto jest twoim kumplem, znajomym i przyjacielem.
Rozczarowałeś się trochę, czy wręcz przeciwnie?
Nie rozczarowałem się. Raczej byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. To też była dla mnie lekcja pokory. Ale czy coś wyciągnąłem z tej lekcji? Czas spędzony w szpitalu to czas, kiedy człowiek dużo myśli o różnych rzeczach. Jak nie myśli, to cierpi, bo coś go boli, bo lekarze ratując mu życie robią różne rzeczy, nie zawsze przyjemne. Czasami człowiek się uśmiecha, czasami tylko patrzy, czasami krzyczy i przeklina, a czasami ma tyle czasu, że po prostu już nie wie, co robić. Na pewno ma się tyle wolnych chwil, żeby pomyśleć. Gdy się okazuje, że człowiek wraca do życia, to niestety szybko o pewnych sprawach zapomina. Przestaje pamiętać, gdzie był i to też jest bardzo zgubne. Wiem to po sobie i oczywiście się tego nie wypieram. Pewne rzeczy, których mi brakuje zabierają mi radość z życia, a tak na dobrą sprawę tę radość powinienem mieć bez względu na wszystko, bez względu na to, czego nie mam, bez względu na to, czego mi brakuje, bo wygrałem wszystko. Wygrałem życie, nie wiem jak długie, ale to jest największa wygrana. Problem w tym, że nie doceniam pewnych rzeczy. Szukam na siłę takich minusików, które powinny być w ogóle wymazane, bo nie stanowią niczego wartościowego. Jeśli powiem, że czegoś mi brakuje do szczęścia i za chwilę to dostanę, to pewnie znajdę kolejną rzecz. I tak jest zawsze. A tak na dobrą sprawę powinienem uchodzić za szczęśliwego człowieka. Mam rodzinę, zdrowe dziecko, robię to, co kocham.
Jakie braki masz na myśli?
Choroba spowodowała określone następstwa. Zabrała mi pewną fizyczność i wymusiła ostrożność w niektórych kwestiach. Konsekwencją brania dużej ilości sterydów są dwie endoprotezy w nogach, więc po prostu muszę uważać, jak chodzę np. po lodzie. Na łyżwy nie pójdę, na nartach nie zjadę, aczkolwiek to pewnie też jest zapisane w mojej głowie, bo wiem, że są różne przypadki. Martwica, która trwała rok zabrała mi po prostu wszystkie mięśnie, więc nie wrócę od razu do pożądanej aktywności. To jest proces długotrwały. Wiadomo, że protezy też się kiedyś zużyją, ale o tym na razie nie myślę. Choroba zabrała mi pewność siebie, choć nigdy nie uchodziłem za gościa, który gdzieś fruwa po przestworzach i jest bardzo pewny siebie. Z drugiej strony, nie wiem, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby nie choroba. Może właśnie ona pomogła mi tworzyć plakaty.
Długo czekałeś na przeszczep?
Bardzo krótko w porównaniu z tymi, którzy czekają miesiącami i latami, a czasem po prostu się nie doczekują. Moja diagnoza zapadła we wrześniu, w okolicy listopada już wiedziałam, że mam dawcę a 21 grudnia był przeszczep. Pierwotnie miał być 20, ale z powodu śnieżycy komórki macierzyste nie wylądowały w określonym czasie na lotnisku, więc przeniesiono przeszczep na kolejny dzień. Miałem duże szczęście. Przez rok było dobrze, ale potem nastąpiła choroba – przeszczep przeciwko gospodarzowi. Infekcja w płucach po prostu mnie położyła. Po bronchoskopii trafiłem na OIOM, momentalnie spadła mi saturacja i zostałem wprowadzony w śpiączkę farmakologiczną, która trwała dwa tygodnie. Pierwsza próba wybudzania mnie nie przyniosła żadnego efektu, druga też nie. Właściwie wszyscy się już ze mną żegnali. Za trzecim razem – to też magicznie brzmi – zacząłem współpracować i mój organizm zaczął się „dogadywać” z lekami, po prostu wróciłem. Przez około rok nie chodziłem, nastąpił zanik mięśni, potem martwica posterydowa i rehabilitacja, bo niektórym lekarzom wydawało się, że to pomoże. W końcu trafiłem do specjalisty z zakresu ortopedii, który powiedział, że jeśli chodzi o martwicę, to nie ma cudów i rehabilitacja nie pomoże. Endoprotezy były jedynym sensownym rozwiązaniem. Tak to wyglądało w dużym skrócie.
Poznałeś swojego dawcę?
Jeszcze nie. Mogę się o to starać, bo mój dawca jest z Niemiec, czyli z kraju, w którym przepisy prawa nie zobowiązują do zachowania anonimowości. Jest szereg procedur, przez które trzeba przejść, żeby doszło do bezpośredniej konfrontacji z dawcą. Najpierw muszę wyrazić chęć poznania dawcy i napisać krótki listy do niego, który musi przejść specjalną kontrolę, czy nie zawiera jakichś niepożądanych danych. Jeśli dawca wyrazi zgodę, to wtedy ten list jest mu przekazany i jeśli on również wyrazi chęć spotkania, to możemy się poznać. Chciałbym bardzo, żeby do tego doszło i tak naprawdę nie wiem, dlaczego do tej pory tego nie zrobiłem. Wiem tylko, że w momencie przeszczepu on miał dwadzieścia kilka lat. Razem z komórkami macierzystymi dostałem od niego list, który oczywiście też musiał przejść weryfikację. Napisał do mnie kilka zdań po angielsku. To był bardzo przyjemny list z życzeniami świątecznymi. Czytając go myślałem, że gdybym odwrócił sytuację, to napisałbym bardzo podobnie. Mam postanowienie noworoczne, że postaram się poznać mojego dawcę. Co tu dużo mówić, on mi uratował życie.
Życzę, żebyś go poznał. Życzę Ci pracowni, o której marzysz. I czego jeszcze mogę Ci życzyć?
Żebym mógł po prostu żyć z projektowania plakatów. Chciałbym połączyć moją miłość, moją pasję ze sposobem na życie. Głównie utrzymuję się z projektowania. Jednak często, żeby mieć pieniądze np. na wydrukowanie plakatów w drukarni, muszę projektować inne rzeczy np. znaki graficzne. Z miłą chęcią projektowałbym dla jakiegoś teatru w Polsce, który ma liczne wydarzenia i spektakle. Myślę, że mógłbym się w tym odnaleźć, a nawet chciałbym. Założyłem swoją działalność gospodarczą, jestem w trakcie przygotowywania strony internetowej, myślę, że to wszystko przyniesie efekty. Mam nadzieję doprowadzić do sytuacji, w której plakatem będę zarabiać na życie. Chciałbym pracować sztuką. Chciałbym, żeby plakat dawał mi pełnię szczęścia. On daje szczęście, kocham go, ale czasami też go nienawidzę.
Kiedy go nienawidzisz?
Nienawidzę go wtedy, gdy mam wątpliwości, czy warto w ogóle to robić. Wiem, że wtedy uderzam też w moich odbiorców, którzy śledzą moją pracę i piszą miłe słowa. Jakby automatycznie to neguję. Ale czasami miewam takie myśli, żeby już tego nie robić. Albo uświadamiam sobie, że pukam do tego świata plakacistów od lat. Było i jest mi dość trudno. Nie ukrywam, że nie skończyłem Akademii Sztuk Pięknych. Pokonałem długą drogę, żeby znaleźć znaczące konkursy, trafić na biennale plakatu albo wystawy organizowane w świecie, bo ”świat” to jednak słowo-klucz. W Polsce też czerpię ogromną satysfakcję, ale świat jest dla mnie jakąś furtką. Mam świadomość, że to jest proces. Patrzę na plakacistów, którzy stanowią w tym momencie Polską Szkołę Plakatu – oni już mają siwe włosy i siwe brody, więc może mam jeszcze czas. Dziadkiem plakatowym nie jestem i myślę, że jeszcze przyjdzie na mnie pora. Ale z drugiej strony myślę „jaki czas” skoro mam już oderwaną jedną karteczkę z pewnym okresem przydatności, myślę tu o swoim zdrowiu. Aczkolwiek. nigdy nie wiadomo ile mamy czasu. Mam zaburzenia tej swojej miłości do plakatu. Często jednak łapię się na tym, że gdy mam złe dni, to po prostu siadam i projektuję. Wielokrotnie się przekonałem, że po jakimś mniej lub bardziej udanym projekcie zmieniam się, trochę inaczej funkcjonuję To jest moja odskocznia. Jak projektuję, to oddycham. Jak robię plakat, to oddycham. Cały czas szukam, szukam siebie. Niektórzy mówią, że widzą po plakatach, że one są moje. I to mi daje dużo radości i satysfakcji.
Trzymam kciuki za Twoje zdrowie i wszystkie marzenia. Dziękuję za spotkanie.
Również dziękuję.
fot. Tomasz Białowolski