Jacek Poremba – fotograf, któremu udaje się pogodzić fotografię artystyczną z komercyjną. Specjalizuje się w fotografii portretowej, modowej i reklamowej. Autor nostalgicznych, zatopionych w szarościach zdjęć ze swoich podróży do Sudanu, Włoch czy Algierii. Współpracował z najważniejszymi polskimi magazynami, takimi jak „Pani”, „Viva”, „Twój Styl” i „Uroda”. Autor portretów wielu znanych muzyków, aktorów, sportowców i polityków. Przed jego obiektywem stali: Dalajlama, John Malkovich, Sharon Stone, Tomasz Stańko, Robert Lewandowski i tysiące innych. Twórca okładek płyt wielu artystów, m.in. Kayah&Bregowic, Kory, Kasi Kowalskiej i Katarzyny Nosowskiej. Współpracował z Operą Narodową przy realizacji plakatów operowych dla takich reżyserów, jak Mariusz Treliński i Krzysztof Warlikowski. Jego szczęśliwa liczba to 13 i taką nazwę nosi album fotograficzny wydany w 2012r. Mieszka w Warszawie oraz na Sycylii i nieustannie tęskni za Sudanem.
„Źle wyglądam na zdjęciach i nie lubię, gdy ktoś mnie fotografuje” Często słyszysz takie słowa robiąc portrety?
Bardzo. Połowa tak zwanego sukcesu to jest relacja z drugim człowiekiem, pewien rodzaj umiejętności „wejścia w niego” i „przytulenia go”. W ponad 90 procentach pierwsze co słyszę, to zdanie: „Ja źle wychodzę na zdjęciach i nie lubię zdjęć”. Muszę spowodować, żeby w ciągu kilku następnych chwil ktoś o tym zapomniał. Mam to szczęście, że się tego nauczyłem i to działa, mimo że używam pewnych kluczy. Nie jestem w stanie do kilkudziesięciu tysięcy ludzi, których spotykam mówić czegoś innego. Każdy lubi słyszeć, że jest ładny, że jest dobrze, że jest świetnie i dzięki temu się otwiera. Nie ma osoby, która nie chciałaby tego usłyszeć.
Często zdarza mi się fotografować kilka, kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt osób jedną po drugiej. Mam ustawione to samo światło, nic się nie zmienia, ale kiedy wrzucam zdjęcia do komputera, to widzę, że każdy ma inne światło na twarzy. Każdą osobę muszę „pomalować” inaczej niż poprzednią, niż następną, bo odmiennie odbija się na niej światło. Pokazuję na zdjęciu tylko twarz, ale to jak stoimy w trakcie fotografowania ma wpływ na to, co się na niej dzieje. Prawie wszyscy stają na baczność z opuszczonymi ramionami i nie wiedzą co zrobić z rękoma. Każdemu mówię „szeroko nogi i ręce do kieszeni” – to zmienia wszystko. Mnóstwo moich zdjęć jest skomponowanych symetrycznie, ponieważ kocham symetrię. To jest coś, co działa u mnie również w portrecie. Nie potrzebuję dużo zdjęć, ale robię ich trochę więcej, bo czasem emocje fotografowanej osoby zaczynają się zmieniać. Nigdy nie mówię, żeby ktoś się do mnie uśmiechał. Proszę jedynie, żeby spróbował uśmiechnąć się samymi oczami. Przejście z nieuśmiechniętych oczu do uśmiechniętych jest bardzo widoczne i można je dostrzec na całej twarzy. Kolejna rzecz to mikro napięcia. Twarz jest mapą naszego życia. To ile razy nasze mięśnie się napinały do uśmiechu czy do złości zostaje w rysach. Portret to opowieść o doświadczeniu, o historii każdego z nas.
Twoja historia w zawodzie fotografa nie rozpoczęła się od portretów.
Moja przygoda ze zdjęciami zaczęła się od bardzo osobistego fotografowania. Jednak na samym początku swojej drogi szybko wskoczyłem w komercyjną fotografię modową. Pierwszą publikację miałem w 1991 roku. Dość późno zacząłem pracę w tym zawodzie, mimo że od dzieciństwa fotografia była obecna w moim życiu. Mój ojciec sporo fotografował amatorsko, ale nigdy nie miał odwagi zmienić swojego życia i zajmować się tą dziedziną zawodowo.
Czym zajmował się zawodowo?
Z perspektywy czasu myślę, że jego historia jest trochę tragiczna. Ojciec miał artystyczną duszę. Grał na kontrabasie i na ten kontrabas poderwał moją mamę w hotelu Kosmos w Kudowie Zdrój i w tymże Kosmosie się począłem. Podjęli decyzję, że zostaję na tym świecie. Ojciec mieszkał wtedy w Kotlinie Kłodzkiej a mama w Łodzi, do której się przeprowadzili. Musiał utrzymać rodzinę i zaczął pracować jako mechanik w zakładach lotniczych w Łodzi, gdzie przepracował całe życie.
Co lubił fotografować?
Wszystko, głównie chyba nas – rodzinę. Ojciec nie żyje od trzech lat. Mam całe jego archiwum – mnóstwo cudownych zdjęć, do których co jakiś czas zaglądam. Aparat zawsze był w domu i ojciec bardzo często go używał.
Interesowało Cię to, gdy byłeś dzieckiem?
Nie, kompletnie mnie to nie kręciło. Mam w pamięci naszą łazienkę, gdzie siedziałem z ojcem wywołując zdjęcia. Ale nie działo się to z ciekawości czy jakiegoś szczególnego zainteresowania. To była po prostu pomoc. Na pewno nie pojawiła się wtedy myśl, że chciałbym zajmować się fotografią. Ojciec miał ciągotki w stronę sztuki i zawsze się nią interesował, ale nigdy nie zrobił żadnego kroku, żeby żyć ze sztuki. Już pracując jako mechanik skończył zawodową szkołę fotograficzną, ale nie wykorzystał tego, mimo że miał taką możliwość. Moja siostra uczyła się w zasadniczej szkole fotograficznej i praktyki odbywała w klasycznym, starym zakładzie fotograficznym w Łodzi. Właściciel tego zakładu przechodził na emeryturę i siostra z ojcem mogli go wtedy przejąć. Siostra nie jest na tyle przebojowa a ojciec nie miał odwagi, więc nie zrobili tego, chociaż myślę, że na pewno do czegoś takiego tęsknił. Jednak poczucie bezpieczeństwa i pewność pracy w zakładach spowodowały, że nie zaryzykował, ani wtedy, ani nigdy później.
Paradoksalnie to Ty zostałeś fotografem.
Moja droga była dość dziwna. Rodzice popchnęli mnie w stronę mechaniki. Liceum ogólnokształcące nie dawało zawodu, więc poszedłem do liceum zawodowego w Zespole Szkół Mechanicznych. Nie mogę powiedzieć, że wiedziałem wtedy, że nie będę się tym zajmować w przyszłości, ale pamiętam, że mnie to nie interesowało. Nie miałem świadomości tego, co chciałbym w życiu robić, ale na pewno stanie przy tokarce i frezarce nie było moją pasją. Chociaż biorąc pod uwagę inne doświadczenia jakie miałem, to tokarka była choć trochę kreatywna. Pamiętam, że miałem praktyki w kilku zakładach, między innymi w zakładach produkujących zegary do rozmaitych maszyn. Pracowałem przy taśmie przez osiem godzin i to były chwile, które na trwałe wryły mi się w pamięć.
Skończyłeś tę szkołę?
Tak, skończyłem ją. W międzyczasie miałem wypadek – spadłem ze schodów i rozwaliłem sobie kolano na tyle poważnie, że niezbędna była operacja. Dzięki temu nie musiałem iść do wojska, tylko mogłem odrabiać służbę wojskową pracując. I całe szczęście, bo wojska strasznie się bałem. Z moją konstrukcją psychiczną nie wyobrażałem sobie, że spędzę w nim dwa lata. Zacząłem pracować jako zaopatrzeniowiec w Muzeum Historii Miasta Łodzi, które zaopatrywałem we wszystko, od węgla po ołówki. Miałem szczęście, że wtedy dyrektorem był Antoni Szram – ważna postać w artystycznej Łodzi, dzięki któremu mogłem pomagać fizycznie przy organizowaniu wystaw. To był mój pierwszy kontakt z instytucją kulturalną i ze sztuką. Po roku ktoś mnie wciągnął do drukarni wojskowej, w której ostatecznie przepracowałem cztery lata. To była manufaktura ze starymi maszynami i tradycyjnymi technikami druku, w której był również dział foto, gdzie np. robiono klisze, by odbijać je na blasze. Pamiętam, że będąc w tej drukarni przeczytałem w gazecie ogłoszenie o kursie realizacji filmów w technice wideo. To był chyba najważniejszy moment zwrotny w moim życiu zawodowym.
Dlaczego?
Już wtedy w głowie zaczęły mi kiełkować artystyczne rzeczy. Interesowała mnie muzyka. W szkole średniej chciałem grać w zespole, ale okazało się, że nie potrafię z siebie wydobyć ani jednego poprawnego dźwięku. Nie umiałem malować, nie umiałem śpiewać, nie umiałem nic, a w środku coś się działo. To nie była chęć bycia artystą, bo ja nawet nie wiedziałem, co to znaczy, tylko chęć przekazania czegoś, chęć opowiedzenia o tym, co jest we mnie. Zapisałem się więc na ten kurs. Miałem szczęście, bo spotkałem tam ludzi, z którymi nawiązałem bliski kontakt. Byliśmy grupą osób z burzą pomysłów, ale nie związanych ze światem artystycznym. Coś chcieliśmy innego robić, ale nie bardzo wiedzieliśmy co. Między innymi był tam Piotrek Złośnik, który robił zdjęcia. Ja też już trochę fotografowałem. Zaczęliśmy działać wspólnie.
To był ten moment, kiedy postawiłeś na fotografię?
Aparat był tym, co znałem, co było w domu, więc łatwo było mi po niego sięgnąć. Mogłem też korzystać z pewnego doświadczenia ojca. Chwyciłem więc aparat i fotografowałem świat wokół siebie. Okazało się, że to jakoś działa. Wtedy to nie było proste, bo niewiele wiedzieliśmy. To nie był czas oglądania albumów i prasy, bo ich nie było w Polsce. Przez nasze pochodzenie, które nie było artystyczne, nie funkcjonowaliśmy również w świecie sztuki.
Co kształtowało Twoje podejście do fotografii?
Wszystko było naturalnie nieświadome. Naprawdę nie miałem się wtedy czym inspirować. Dopiero dwa lata temu, gdy zgłosił się do mnie wydawca magazynu „Kontynenty” uświadomiłem sobie, że jest coś, co mogło mieć na mnie duży wpływ. To jest magiczna i bardzo wzruszająca historia w moim życiu. Jak mówiłem, mój ojciec miał artystyczną duszę. Jedną z jego pasji było podróżowanie, ale nie w rozumieniu fizycznego przemieszczania się. On kolekcjonował „Kontynenty”. W latach 60-tych i 70-tych, kiedy nie można było swobodnie wyjeżdżać za granicę, to był taki Polski „National Geographic”. Cudowne pismo – świetnie złożone, z pięknymi zdjęciami i super artykułami, w którym publikowały wspaniałe osoby, od Ryszarda Kapuścińskiego po Elżbietę Dzikowską. Pierwsze dwanaście lat życia spędziłem na 30 m.kw. w starej kamienicy w Łodzi bez ogrzewania, z piecem węglowym. Wszyscy mieszkaliśmy w jednym pokoju z kuchnią. Spałem w meblościance ze składanym łóżkiem i pamiętam półkę, gdzie były egzemplarze „Kontynentów”. Mam do dziś chyba pięć roczników z lat 70-tych. Na wspomnianej półce były również trzy albumy: Wyspiańskiego, Gierymskiego i Vermeera. Nigdy wcześniej tego nie połączyłem. Dopiero teraz myślę, że te magazyny i albumy, które jako dzieciak przeglądałem, ukształtowały mnie. Mało tego, jedno z moich ukochanych zdjęć – zrobione w Sudanie – ma nieoficjalną nazwę Vermeer. Próba naśladownictwa malarstwa w fotografii była we mnie od początku. Gdy słyszę, że moja fotografia jest jak obraz, to jest to dla mnie wielkim komplementem i czuję dużą radość, że ktoś może ją tak odbierać. Cudowna jest ta pętla z „Kontynentami”, które się do mnie zwróciły. Żałuję, że ojciec tego nie dożył, bo to mogłoby być dla niego bardzo wzruszające.
Jakie zdjęcia publikowałeś w „Kontynentach”?
Pierwszym pretekstem, żebym się tam pojawił, był wywiad z Jarkiem Mikołajewskim i Pawłem Smoleńskim dotyczącym ich genialnej książki o Sycylii Czerwony śnieg na Etnie. To jest cudowne zestawienie, bo Paweł jest twardym reporterem, a Jarek nawet jak pisze prozą, to jest to poezja. Mamy więc dwa kompletnie różne spojrzenia na wyspę. Jarek zasugerował, że skoro wywiad dotyczy Sycylii, to powinien być ilustrowany moimi zdjęciami. I tak poznałem Darka Fedora – szalonego pasjonata, który wydaje ten magazyn w oparciu o zbiórki kompletnie na tym nie zarabiając. Później zrobiliśmy materiały o Sudanie i Algierii, które bardzo mu się spodobały. Podobno jestem jedynym w historii „Kontynentów” fotografem, który był autorem dwóch okładek z rzędu. Nie mam dużo podróżniczych zdjęć, ale zrobiłem w podobnym stylu Meksyk, Indie, Kretę, więc jeśli Darek zechce, to jeszcze możemy coś opublikować.
Wróćmy do współpracy z Piotrem Złośnikiem, bo jak wspomniałeś wtedy nastąpił zwrot w Twoim życiu.
W końcu lat osiemdziesiątych mieliśmy z Piotrkiem już pulę swoich zdjęć i pewną wizję myślenia o fotografii. Pojawiła się okazja zrobienia małej wystawy w znanym wtedy w Łodzi Teatrze Studenckim Pstrąg. Jej otwarcie wymyśliliśmy tak, że zdjęcia były zasłonięte tkaniną, zupełnie zgasło światło i na totalnej głośności puściliśmy Carmina Burana Orffa. Ta muzyka wbiła wszystkich w podłogę. Na jednej ze ścian wisiał portret krzyczącej twarzy, więc to wszystko było dość dramatyczne. W trakcie muzyki po kolei odkrywaliśmy zdjęcia. Gdy ucichła, zapaliło się światło.
Co było na Waszych zdjęciach?
To były inscenizowane fotografie. Nigdy nie myślałem o fotografii jak o medium, które rejestruje rzeczywistość zewnętrzną, tylko traktowałam aparat jak pędzel. Nie umiem malować, więc próbowałem pewną rzeczywistość stwarzać przed aparatem, nie rejestrować jej taką jaka jest, ale kreować ją. Na wystawie była np. kompozycja ze zdjęć, gdzie wydrapany w kliszy był wiersz Wojaczka czy fotografia osoby owiniętej wokół czyichś stóp. Piotrek też miał tego typu zdjęcia i moim zdaniem były ciekawsze, niż moje. Sporo osób zobaczyło tę wystawę. W tym samym czasie w Łodzi odbywała się cykliczna impreza „Konstrukcja w procesie”, która skupiała artystów sztuki konceptualnej z całego świata. Oprócz artystów było sporo krytyków i ludzi związanych ze sztuką. O naszej wystawie dowiedział się, m.in. kurator powstającego wówczas Zamku Ujazdowskiego w Warszawie. Wkrótce zadzwoniono do nas, że w Zamku jest wolna przestrzeń i możemy przywieźć swoje prace. Wystawę w Łodzi otwieraliśmy w moje urodziny – 13 kwietnia a 12 maja ta wystawa była już w Warszawie.
Szybko się to zadziało.
Bardzo. Kompletnie nie byłem świadomy miejsca i tego co się dzieje. Mało tego, w sali obok wystawę miał Franc Gehry, nie wiedziałem wtedy kim jest. W tym samym czasie przestałem pracować w drukarni i wciąż mieszkałem z rodzicami. Ojciec już krzywo patrzył na to, że nic nie robię, tylko jakieś dziwne zdjęcia. Mama – cudowna, prosta kobieta – oczywiście wierzyła, że coś dobrego się wydarzy i pod jej skrzydłami funkcjonowałem. Błąkałem się nie bardzo wiedząc co ze mną będzie. Zdawałem do Szkoły Filmowej na wydział operatorski. Nie chciałem robić filmów, ale wtedy w Polsce nie było żadnych fotograficznych szkół artystycznych. Na szczęście nie dostałem się do niej. Czasami myślę, że może dzięki niej coś nowego uruchomiłbym w zdjęciach, ale jednak film nie był nigdy moim pierwszym celem. Wiedziałem, że chcę robić zdjęcia.
Dokładnie rok po wystawie w Zamku Ujazdowskim odezwała się do mnie Asia Chrzanowska – projektantka z Łodzi. Przygotowywała na targi pierwszą kolekcję firmowaną swoim nazwiskiem i chciała by ilustrowały ją zdjęcia. Ubrania były stylizowane na lata 20-te i 30-te, więc Łódź się genialnie do tego nadawała, bo starych miejsc miała wtedy jeszcze mnóstwo. Przez kilka dni fotografowałem moje koleżanki w różnych takich miejscach. Zdjęcia wystylizowałem na stare odbitki wyrwane z albumu – zrobiłem im ramkę z oberwanymi brzegami. Fotografie zawisły razem z ubraniami na targach i wokół tego zrobiło się spore zamieszanie. Firmy zaczęły się bić o prawa do produkcji tych projektów. Ostatecznie kupiła je szwedzka firma i automatycznie moje pierwsze, nie do końca świadome zdjęcia modowe zaczęły funkcjonować przy reklamowaniu tej kolekcji w Europie. Były wydrukowane w katalogu, na metkach, torbach i plakatach. Tak się zaczęło. Maszyna ruszyła od tych pierwszych zdjęć. Zainteresowała się nimi redakcja „Pani”, w której miałem pierwszą publikację. Spływały następne propozycje.
To chyba była dla Ciebie dobra szkoła zawodu.
Tak, po tej pierwszej publikacji wszystko potoczyło się lawinowo. Nigdy nie zajrzałem do żadnej książki instruktażowej i fotograficznej. Ojciec mnie za to krytykował. Ciągle męczył pytaniami, np. o skład wywoływacza. „Po co mi to? Lubisz moje zdjęcia?” – pytałem. Lubił. Gdy już mieszkałem z rodzicami w bloku, to w swoim pokoju zrobiłem ciemnię i moją nauką było po prostu robienie zdjęć. Potem zacząłem dużo pracować i na tym się skupiłem. Każda sesja była i jest nauką. Artystyczne szkoły fotograficzne pojawiły się w połowie lat 90-tych, ale ja już byłem w innym miejscu.
Wtedy to już Ty uczyłeś innych?
W 1996 roku Szkoła Filmowa w Łodzi poprosiła, żebym poprowadził zajęcia ze studentami. Wystąpienia przed ludźmi były dla mnie horrorem, byłem strasznie nieśmiałą osobą i kompletnie nieodzywającą się w towarzystwie. Ale zgodziłem się. Tym bardziej, że niewątpliwie mnie to połechtało. Pamiętam swoje wzruszenie, gdy wjeżdżałem przez bramę uczelni. Chciałem tam studiować pięć lat wcześniej, wyrzucili mnie z egzaminów wstępnych a teraz miałem opowiadać o tym, co robię. Zajmowałem się fotografią zaledwie kilka lat, ale już sporo rzeczy w tej branży zrobiłem. Studenci byli bardzo zaskoczeni, że się wszystkim z nimi dzieliłem. Nie uważałem wtedy i wciąż nie uważam, żebym odkrył coś nowego w fotografii a jeśli nawet, to skoro podjąłem decyzję o pracy ze studentami, to mówiłem im o wszystkim. Uważam, że to druga strona decyduje jak to wykorzysta. Jeżeli ktoś zdecyduje się kopiować, to będzie to tylko i wyłącznie kopiowanie. A jeżeli z tego, co zrobiłem będzie potrafił stworzyć nową jakość, to będzie dla mnie nobilitacja. To wzruszające i piękne, jeżeli dzięki mojej pracy powstaje coś nowego. Studenci chcieli, żebym prowadził regularne zajęcia, ale usłyszałem, że nie mogę tego robić, ponieważ nie jestem magistrem. Zaproponowano mi ukończenie tej szkoły, ale odmówiłem. Prowadziłem potem jeszcze przez chwilę zajęcia w Europejskiej Akademii Fotografii w Warszawie, ale w stosunku do studentów trzeba być stanowczym i konsekwentnym, a ja tego nie mam w sobie. Stwierdziłem, że nie muszę uczyć i zrezygnowałem. Ponadto, bardzo długo – w sumie do niedawna – zupełnie nie wierzyłem w to, co robię.
Ale warsztaty nadal prowadzisz?
Tak, to jest forma, z którą mi po drodze. Lubię kameralne spotkania z ludźmi, którzy mnie wybrali i właśnie u mnie chcą się uczyć. Od zawsze, od pierwszych warsztatów mówię, że dla mnie najważniejszym aparatem jest głowa. Bez względu na to, czym robimy zdjęcia można je zrobić pięknie. Może to być najprostsze, najbardziej poprawne zdjęcie, ale najważniejsze jest, żeby powodowało wzruszenie, jakiego szukamy w obcowaniu ze sztuką. Gdy ktoś każe mi oceniać swoje zdjęcia, to nie czuję się autorytetem, nie mogę powiedzieć, że coś jest dobre albo niedobre. Jednak przede wszystkim mówię, że je lubię albo nie, że możesz podążać tą drogą, jeżeli czujesz, że jest twoja.
Często powtarzasz, że fotografia była dla Ciebie pewnego rodzaju terapią.
W kontekście komunikacji z ludźmi i umiejętności wyrażenia tego, co we mnie siedzi bardzo mnie zmieniła. Kiedyś nie potrafiłem tego opowiadać słowami, teraz mogę ciągnąć opowieści w nieskończoność. Fotografia mnie wybrała. Nie zdecydowałem, że chcę robić portrety albo modę. Moda się po prostu pojawiła i zacząłem trochę nieświadomie w niej działać. Nie byłem perfekcyjny technicznie, więc szukałem klimatu, np. w pewnych nieostrościach. Ten klimat mi wychodził i ludzie bardzo go polubili. Pierwsza połowa lat 90-tych, gdy moje publikacje zaczęły się ukazywać w prasie, to był czas powstawania rynku muzycznego i wydawania płyt polskich artystów. Okazało się, że moje modowe zdjęcia wpasowują się w nurt opowiadania obrazami o muzyce. Zgłaszały się do mnie firmy fonograficzne czy też bezpośrednio artyści. Pierwsze zdjęcia na płyty zrobiłem Renacie Przemyk i Robertowi Gawlińskiemu. We Wrocławiu działał wtedy zespół Mancu, którego piosenka odniosła sukces w radiu francuskim i pierwszą płytę produkowali w Paryżu. Pojechałem do nich autostopem i siedziałem tam przez miesiąc. Wciąż było tak, że jedna praca powodowała następną i tak dalej. Kolejnym przełomowym rokiem był 1995.
Co się wtedy wydarzyło?
Przeprowadziłem się do Warszawy. Wynajmowałem małą kawalerkę na Ursynowie, gdzie miałem ciemnię i studio. Odezwała się do mnie redakcja „Pani”. Chcieli zrobić materiał o Korze, ale ona wyrzuciła fotografów, których do niej wysłali. Pomyśleli, że jestem taki cichy, grzeczny i miły, to może mi się uda. Oczywiście blady strach na mnie padł – wielka gwiazda i ja. Pamiętam, że przeżywałem to bardzo mocno. Co zrobić? Jak zrobić? Umówiłem się najpierw u niej w domu na rozmowę. Na pierwszym spotkaniu coś tam zaskoczyło, na 100% nic nie mówiłem, ale wierzę w przepływ energii i on nastąpił. Kora mieszkała wtedy na Rozbrat. Obok były stare ogrody i tam ją fotografowałem. Ta sesja punktowała dalej, bo zaraz potem pracowałem z Edytą Bartosiewicz. Później była Kayah i jej pierwsza płyta Kamień. Lata 1995-1998 to był okres, w którym robiłem dziesiątki płyt: Kasi Kowalskiej, Robertowi Gawlińskiemu, Natalii Kukulskiej, itd. To był taki moment przeplatania się muzyki z modą. Pracowałem z Asią Klimas, która zakładała swoją firmę modową. To było miejsce, gdzie mogłem się wyżywać w fotografii modowej. Tworzyłem katalogi, które były dla mnie wolnościową platformą do opowiadania o sobie. Dwa z nich były nawet nagrodzone na festiwalach reklamowych w Polsce.
Niedługo potem pojawił się w Twoim życiu Sudan.
Lata 90-te były okresem bardzo intensywnej pracy. Wydawało mi się, że nie mogę nawet na tydzień zniknąć, bo wszystko się skończy. Uważam, że dużą sztuką jest znalezienie się w komercyjnej fotografii pomiędzy tym, czego oczekuje klient a tym, żeby przekazać jak najwięcej siebie. Nie zawsze mi się to udawało i dużo miałem zleceń czysto fotograficznych, które nie dawały mi satysfakcji. Tęskniłem do fotografii, od której wyszedłem, która była na pierwszej wystawie. Ale nie miałem na nią kompletnie przestrzeni, nie miałem na nią zupełnie czasu. I poczułem ogromne zmęczenie. Przyglądając się światu, który tworzył się w tamtym czasie wokół rynku prasowego, modowego czy muzycznego widziałem, że dużo jest nieprawdziwych historii, dużo jest bycia tylko po to, żeby być, a nie żeby robić piękne rzeczy. Poczułem, że źle mi z tym i jeśli nie znajdę jakiejś innej przestrzeni dla siebie, to coraz trudniej będzie mi funkcjonować.
Dlaczego szukałeś tej przestrzeni akurat w Sudanie?
Dzięki fotografii modowej zacząłem podróżować po świecie, co sprawiało mi dużą radość. Interesując się starą i współczesną fotografią, kupując albumy, kupując prasę zachodnią w mojej głowie pojawiła się romantyczna wizja fotografa podróżującego po Afryce. Marcin Kydryński był taką osobą, która podróżowała i pięknie o tym pisała. Chciałem, żeby mnie zabrał na jedną ze swoich wypraw. To jednak był moment, kiedy urodził mu się syn i przestał jeździć. Dał mi za to kontakt do polskiej misji archeologów w Sudanie. I tak w 2001 roku wylądowałem w Sudanie podejmując decyzję, że znikam na dwa miesiące, mimo że wydawało mi się, że nie będę miał do czego wracać. Mieszkałem wtedy w domu na pustyni na północy Sudanu w wiosce bez wody i prądu. Dwa miesiące spędziłem z archeologami na pustyni, gdzie prowadzili wykopaliska. Wystarczyło, żebym totalnie odleciał. Wielokrotnie mówię, że Sudan zmienił mój kod DNA. Wiedziałem, że muszę tam wrócić.
I kiedy Ci się to udało?
W 2002 roku pojechałem tam z planem podróżowania samemu i przez dwa miesiące zjechałem Sudan od Morza Czerwonego po granicę z Czadem. Samotne podróżowanie jest magiczne. Jeździłem na różne sposoby: pociągiem, przez pustynię, samolotem z pijaną ormiańską załogą, na pace ciężarówki. Cudowna to była podróż – mnóstwo wspaniałych ludzi i miejsc po drodze. Przy granicy z Czadem byłem w górach i przez dwa tygodnie chodziłem sam z plecakiem od wioski do wioski. Tam mogło stać się ze mną wszystko i nikt by o tym nie wiedział. Dotarłem również do Środkowego Sudanu, gdzie mieszkałem u Sudańczyków, którzy kojarzyli zdjęcia Leni Riefenstahl wiele lat pracującej w ich kraju. Spędziła tam kawał czasu kręcąc filmy i robiąc fotografie o plemieniu w Środkowym Sudanie. To były takie miejsca, gdzie nic nie dojeżdża, gdzie można podróżować tylko autem terenowym. Pojawiło się kolejne marzenie. Wróciłem do Polski, sprzedałem samochód, kupiłem terenowy i w 2003 roku ponownie pojechałem do Sudanu.
Sudan zrobił mi bardzo dobrze w głowie. Cały czas miałem kompleks, że robię reklamę, a nie tworzę sztuki. Wciąż myślę, że trochę to we mnie pobrzmiewa. Ale wtedy zrozumiałem, że praca w reklamie pozwoliła mi realizować marzenia. Mogłem szukać sponsorów, angażować w moje podróże radio i telewizję, ale nigdy tego nie zrobiłem. Sam je finansowałem. Sudan dał mi poczucie, że dzięki pracy komercyjnej mogę realizować się artystycznie.
Co tak bardzo Cię fascynuje w Sudanie?
Miałem szczęście, że trafiłem do kraju kompletnie pozbawionego turystyki i ingerencji białego turysty, który totalnie zmienia przestrzeń i charakter ludzi. Ten kraj miał na mnie ogromny wpływ. Gdy wiosną albo jesienią pojawia się u nas pewien rodzaj natężenia i kontrastu światła, to mi się „włącza” Sudan. Zapachy i dźwięki są bardzo głęboko zapisane w mojej podświadomości. W domu na Sycylii zburzyłem dach, zrobiłem patio w środku i posadziłem dwunastometrową palmę. Gdy pierwszy raz zaszumiały jej liście, to poryczałem się, bo to był ten jeden, jedyny dźwięk. Dla kogoś byłby może nierozpoznawalny, ale ja pod tymi palmami spędziłem mnóstwo czasu leżąc i dumając.
Sudan jest ważny i bardzo chciałbym tam wrócić, chociaż wiem, że to będzie trudne. Konfrontacja też nie będzie łatwa, bo on się totalnie zmienił. Postęp jest tam zdecydowanie szybszy, niż u nas. Trasa z granicy z Egiptem do Chartumu wynosząca 300 km zajmowała mi trzy, cztery dni. Nie dało się szybciej jechać, nie było drogi, trzeba było promami przeprawiać się przez Nil. Teraz jedzie się trzy godziny – jest asfalt, stacje Shell, mosty. W wiosce, w której mieszkałem jest prąd i woda, każdy ma telewizor i lodówkę. Oczywiście to wszystko jest dla nich super, ale tego świata, który znałem już nie ma. Afryka jest moim domem. Pamiętam niesamowite uczucie, gdy poleciałem do Senegalu na zdjęcia. W Dakarze wysiadłem z samolotu, dotknąłem ziemi i poczułem, że drżę. Poczułem, że jestem w domu i zawsze się tam tak czuję. W Sudanie spędziłem w sumie pawie rok. Każda podróż była odkrywaniem nowych miejsc.
Kiedy byłeś tam ostatni raz?
W 2008 roku z Arturem Rojkiem. Było super, ale chyba nie jestem dobrym towarzyszem podróży. Jestem wariatem, niczego się nie boję, co jest jednocześnie dobre i niedobre. Dobre, bo mogę spróbować tylu różnych rzeczy, ale niedobre, bo trzeba mieć dużo szczęścia w życiu, żeby ci się nic nie stało. Ja na szczęście mogę już powiedzieć, że je mam.
Początek tego wieku to czas, w którym coraz mniej pracowałem w modzie. To, co chciałem robić było na tyle odważne i inne, że nie było miejsc, gdzie mógłbym publikować. Przez relacje z ludźmi, którzy lubili do mnie wracać, żeby być przeze mnie fotografowanym, zacząłem tworzyć coraz więcej portretów.
Wtedy pojawiła się czarna płachta, na tle której fotografujesz?
Trochę później. Najpierw miałem pomysł, żeby bardzo znane osoby fotografować od tyłu, by nie pokazywać tego, z czego są rozpoznawane. Oczywiście podpisywałem te zdjęcia. W ten sposób pierwsza była sfotografowana Kayah. Niestety niewiele zrobiłem takich zdjęć, czego żałuję, bo mógłby powstać ciekawy cykl. Pracując dla prasy robiłem dużo portretów, gdzie fotografowana osoba była wystylizowana w określonej przestrzeni, gdzie często na potrzeby sesji budowano scenografię. Wszystko opowiadało o bohaterze zdjęć. Widziałem, że czasami ta opowieść zgadza się z tą osobą, a czasami gazeta wymyśla rzeczy, które są kompletnie obok niej. Wewnętrznie trochę buntowałem się przeciwko temu. Twarz ludzka jest dla mnie pełna tylu rzeczy, że na ogół wszystko, co jest dookoła wydaje się niepotrzebne. Chciałem pozbyć się tego kontekstu, czasami zgadzającego się, ale często wprowadzającego w błąd lub dopowiadającego za dużo. Tak zawisła czarna płachta i zacząłem portretować na jej tle. Gdy powstawał Off Festival, pojawił się pomysł, żebym fotografował odbywające się tam wydarzenia. Z racji naszej przyjaźni z Arturem Rojkiem zgodziłem się na takie reportażowe zdjęcia, ale ten typ fotografii jest mi kompletnie obcy.
Z jakiego powodu?
Zawsze wstydziłem się chodzić z aparatem po ulicy, stąd nigdy nie robiłem fotografii reportażowej. Moja krótka, właściwie jedna przygoda reporterska miała miejsce z „National Geographic”, kiedy pojechałem zrobić materiał w Czechach i Słowacji. To była klęska. Nie potrafię bezpardonowo wchodzić między ludzi, wyciągać aparat i robić im zdjęcia. Nie umiem tego. Nie lubię tego. Mam pełen szacunek do takiej fotografii pod warunkiem, że nie jest w niezgodzie z normami etycznymi. W Sudanie wielokrotnie miałem moralne obiekcje. Nigdy nie podglądam ludzi z aparatem. Pytam, czy mogę zrobić zdjęcie, jeżeli tak, to mam pełne przyzwolenie i mogę wtedy podejść nawet na 10 cm do twarzy. Nie siedzę w krzakach z teleobiektywem. Nigdy nie zrobiłem zdjęcia komuś umierającemu, głodującemu, bo pojawiała mi się myśl: „co ja potem zrobię z tym zdjęciem”. Jeśli opublikuję, to dostanę honorarium za czyjeś cierpienie. Jeśli pokażę na wystawie, to będę się chełpił. Tego typu fotografia jest potrzebna, żebyśmy wiedzieli o tym, co się dzieje i mogli zareagować. Choć często wiemy i mimo wszystko nie reagujemy.
Jak ostatecznie odnalazłeś się w tej fotografii reportażowej na festiwalu?
To nie był mój świat. Wpadliśmy wiec na pomysł, żeby zorganizować małe studio i tam robić portrety muzykom. Najprościej było powiesić tę czarną płachtę. Myślę, że festiwal ugruntował moje wybory, bo wtedy przez studio przewinęło się kilkaset osób. Robiłem portrety różnie pod względem technicznym, zarówno przy świetle dziennym, jak i błyskowym. Później chciałem ujednolicić rodzaj światła. Pozwoliła mi na to mała mobilna lampka, którą kupiłem cztery lata temu i którą mogę ze sobą wszędzie zabrać. Nauczyłem się również postprodukcji, która jest dla mnie pewnym substytutem malowania. Otwieram zdjęcie, patrzę na twarz i podświadomie wiem, gdzie powinno być jaśniej czy ciemniej, gdzie zmienić lekko kontrast. Tutaj przymknę trochę, tu otworzę, tu dodam innej tonacji – maluję. Myślę, że na tym czarnym tle sfotografowałem już kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Nie jestem w stanie tego policzyć.
Jesteś tym czasami zmęczony?
Bywa, że coś takiego się pojawia. Z drugiej strony, każda twarz jest inna i tak fascynująca, że niby wciąż robię to samo, ale jednak coś innego. To jest pewien rodzaj stempla, czegoś co jest ze mną kojarzone. Nie myślę o tym, żeby to przerwać. Zobaczymy co się wydarzy. Na szczęście wciąż mi to sprawia przyjemność i gdyby tak nie było, nie robiłbym tego. Po trzydziestu latach budzę się i idąc do przysłowiowej roboty czuję ekscytację porównywalną do tej sprzed lat. Może, gdybym robił tylko portrety, to nie dałbym rady. Jednak tworzę również inne rzeczy.
Wśród nich są na przykład zdjęcia kwiatów, które pokazałeś na wystawie KWIATO/STAN.
Kwiaty od dawna mnie fascynowały. Zawsze lubiłem eksperymentować i szukać czegoś nowego. Myślę, że jeśli dotrę do momentu, w którym poczuję, że moje zdjęcia są archeo, to przestanę je robić. Dlatego szukam cały czas nowych rodzajów ekspresji w fotografii. Mam też coraz więcej odwagi, bo jak nie teraz, to kiedy będę to robić. Bałem się malować na zdjęciach i zostawiać na nich jakieś ślady graficzne. Lubię takie formy, ale dotychczas trzymałem je w zaciszu domowym. Jednak wyrosłem z tego strachu. Może nie jest tak, że zupełnie się nie boję, ale na pewno dużo mniej. Wiesz, np. zdjęcie tulipanów powstało dwa lata temu i nie miałem zamiaru pokazywać go ludziom.
Jednak zrobiłeś wystawę w Między Nami Cafe w Warszawie. Opowiedz jak do tego doszło i jak powstały te prace.
Między Nami jest miejscem, gdzie w latach 90-tych dużo przebywałem i z Ewą – jego właścicielką – zawsze byliśmy blisko. Ewa robi dużo bardzo pięknych rzeczy, miedzy innymi wydawała czasopismo „MN Cafe” poświęcone fotografom, trochę nie klasyczne przewodniki po różnych miastach Europy i wiele innych rzeczy. Zaproponowała mi wystawę i pomyślałem, że czuję się tam na tyle bezpiecznie, że mogę pokazać coś innego, niż kolejne portrety, z których jestem wszystkim znany. Od paru lat kombinuję, myślę o rzeźbie, malowaniu, a także o kwiatach.
Mam takie miejsce w Warszawie, w którym od zawsze robię odbitki i gdzie mają dużą prasę. Pojawiła mi się myśl, żeby kwiat włożyć pomiędzy dwa kawałki pleksi i przepuścić przez tę prasę, by zmienić jego trójwymiarowość w dwuwymiarowość. Byłem u nich latem. Obok rosły maki i zerwałem pęk, potem pobiegłem do Żabki i kupiłem tulipany. Jesteśmy na tyle blisko, że wycięli kawałki pleksi, włożyliśmy kwiaty, skleiliśmy taśmami, żeby się nic nie przesuwało i puściliśmy przez prasę. Efekt był świetny. Położyłem na podświetlarce, sfotografowałem i to już wyglądało super. Pomyślałem, że wspaniale byłoby stworzyć serię i gdy pojawił się plan wystawy, to wiedziałem, że chcę zrobić kwiaty. To było ciekawe doświadczenie. Na przykład prasowałem róże, ale ich nie pokazałem, bo one są twardymi kwiatami i nie zmieniały formy. Świetnie wyglądają te, które bardzo się zmieniają pod prasą, czyli miękkie kwiaty. Dalia czy anturium nagle stały się kompletnie innymi roślinami. Kaktus opuncji również pięknie się rozpłaszczył. Tak powstała ta seria z widocznymi plastrami, które sklejały kawałki pleksi. Natomiast z mojej fascynacji malarstwem Rothko powstał np. bukiet tulipanów. Czekałem aż one uschną w wazonie i wtedy – takie opadnięte – je fotografowałem. Przy robieniu tych zdjęć zacząłem się również bawić kolorowym światłem oraz domalowywaniem kolorowych płaszczyzn.
W tym roku miałeś również swoją wystawę w Tarnowie, na której prezentowałeś zdjęcia z Sudanu.
Zdjęcia z Sudanu mają trochę pecha. Pierwszy wyjazd był rozpoznawczym. Miałem w głowie romantyczne wyobrażenie fotografa sprzed stu lat podróżującego po Afryce. Nie wiedząc co mnie tam spotka pojechałem z różnym sprzętem. Zabrałem nawet wielki drewniany aparat. Dostałem w kość dźwigając go, ale mam dwa zdjęcia z tego aparatu, które lubię. Na kolejny wyjazd zabrałem tylko jeden aparat z jednym obiektywem. Wiedziałem już, że nie potrzebne mi są teleobiektywy, że jednym standardowym obiektywem mogę zrobić wszystko, zarówno jeżeli chodzi o krajobraz, jak i portret. Po tej podróży miałem bardzo dużo zdjęć, a po tej trzeciej – samochodowej – miałem już potężny materiał. On był wystarczający do sporej wystawy lub do publikacji.
Tu kolejna niezwykła pętla w moim życiu. W Łodzi chodziłem do szkoły podstawowej, która mieściła się naprzeciwko Muzeum Sztuki. W klasie niżej z moją siostrą uczyła się Olga Stanisławska – córka dyrektora tego muzeum i Urszuli Czartoryskiej, która była najwybitniejszym polskim krytykiem fotografii w tamtych latach. Po dwudziestu latach spotkałem się z Olgą na sesji , gdy robiłem jej zdjęcia do materiału w prasie. Dużo podróżowała po świecie i napisała przepiękną książkę Rondo de Gaulle’a o swojej samotnej podróży po Afryce. Poprosiłem, żeby napisała coś o moich zdjęciach, bo chciałem wydać album o Sudanie. Stworzyła bardzo piękny wstęp, który po latach ukazał się przy zdjęciach w „Kontynentach”, ponieważ albumu nie wydałem. Próbowałem znaleźć wtedy wydawnictwo, ale nie udało mi się, a byłoby to powodem do zrobienia dużej wystawy. Pojawiały się jedynie mniejsze wystawy prezentujące fragmenty moich zbiorów.
Wciąż lubię te zdjęcia i wiem, że dużo ludzi do nich wraca, więc szkoda, że tak się ułożyło. Tym bardziej, że one są wciąż aktualne. Nie są dokumentem czasu, w którym powstały. Wydając album 13 zastanawialiśmy się czy umieścić w nim fotografie z Sudanu, czy moje komercyjne prace portretowe. Żałuję, że wybraliśmy tę drugą opcję. Moim zdaniem to był błąd, bo stworzyliśmy coś lokalnego, chwilowego. Szara opowieść o Sudanie jest globalna, jest poza czasem i miejscem, więc mogłaby funkcjonować do dziś.
Kiedy w Twoim fotografowaniu pojawiła się szarość, w której pokazujesz Sudan?
Kilka lat przed pierwszym wyjazdem do Sudanu przy okazji prowadzonych przeze mnie warsztatów. W tym czasie dużo pracowałem na materiałach Polaroida, ponieważ odkryłem w nich pewną plastyczność, która była bliska malarstwu. One dawały również wiele innych formalnych możliwości, bo można je było odbijać na kawałku kartki i wtedy nabierały charakteru grafiki, a nie fotografii. Bawiłem się tym, ale prowadząc warsztaty zobaczyłem, że ludzie przestają myśleć co fotografują, ponieważ cokolwiek fotografowali, to odbicie tego było wystarczająco atrakcyjne i jednocześnie łatwe. Sam proces fotografowania, myślenia co chcemy przekazać na zdjęciu stał się nieistotny. Przestałem to robić.
Pod koniec ubiegłego wieku wyjechałem do Toskanii. To już był czas mojej miłości do Włoch. Wziąłem najprostszy, plastikowy aparat i kilka przeterminowanych filmów. Po powrocie miałem w głowie pewien klimat oraz nastrój tych miejsc i zależało mi, żeby je oddać na zdjęciach. Polaroid produkował materiały, na których po zrobieniu zdjęcia z drugiej strony odbitki powstawał natychmiast negatyw, z którego można było robić kolejne odbitki. Kombinując z różnymi technikami i szukając swojego charakteru pisma pomyślałem wtedy, że wykorzystam je przy zdjęciach z Włoch. Specyfika tych materiałów oraz określony proces wykonywania odbitek sprawiły, że uzyskałem szare zdjęcia, bez kontrastu i bez czystych bieli. Gdy je zobaczyłem, to mi się idealnie zgodziły z tym wszystkim, co poczułem w Toskanii. Była na nich pewnego rodzaju cisza, ale również nostalgia i spokój. To był czas fotografii bardzo kontrastowej i bardzo kolorowej. Patrząc na te szare, ciemne zdjęcia poczułem, że to jest moje. Sudan był idealny do takiego opowiadania o nim i świadomie robiłem go w ten sposób.
Jesteś uznanym i bardzo rozpoznawalnym fotografem. Co według Ciebie sprawiło, że tak się stało?
Najbanalniej na świecie miałem dużo szczęścia. Zbieg różnych okoliczności i spotkanych ludzi sprawił, że wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej. Jest mnóstwo osób, które rodzą się z talentem, ale nic się nie dzieje dalej. To jak w muzyce – możesz być wirtuozem i nic, a możesz lekko fałszować i nagle wzruszasz innych. Istotne jest połączenie tych dwóch rzeczy: tego, z czym się rodzisz i pewnego rodzaju wrażliwości. Mam też szczęście, że zająłem się fotografią wiele lat temu, bo wtedy było paradoksalnie dużo łatwiej. Gdy zaczynałem pracować komercyjnie, to na rynku prasowym było nas może pięciu. Teraz fotografów jest nie do zliczenia. Dzisiaj każdy może robić zdjęcia, wszyscy jesteśmy fotografami.
Wszystko się cudownie dzieje. Jest też jedna rzecz, za którą tęsknię – chciałbym doświadczyć dobrej szkoły i dobrego mistrza w tej szkole, co też jest szczęściem. Moja droga jest tak rozciągnięta, bo do wszystkiego dochodziłem sam.
Ale może dzięki temu jest bardziej satysfakcjonująca?
Na pewno, ale jednak szedłem nią totalnie sam, nie było po drodze nikogo. Dobry mistrz potrafi tę drogę maksymalnie skrócić. Umie pokazać, że skoro jesteś taki, to spróbuj pójść w tę stronę i robić tak, a nie inaczej. Ja nie miałem nikogo takiego i mam tęsknotę za tym. Może, dlatego lubię dzielić się tym, co robię i nie mam żadnych tajemnic. Jak wcześniej powiedziałem, jeżeli ktoś znajdzie w moich pracach inspirację i stworzy nową jakość, to to jest wspaniałe. Często spotykam się z tym, że tak jest i to jest miłe.
Każdy z nas jest innym światem i jestem wielkim szczęściarzem, że mogę takiej wielości światów dotykać. Możliwość tych spotykań to rzadki przywilej. Często to nie są tylko chwilowe znajomości, niektóre przerodziły się w przyjaźnie. Sam fakt, że taka ilość energii przewinęła się przed moim aparatem jest niesamowity.
Jakie były te najważniejsze spotkania w Twoim życiu?
Żona to najważniejsze spotkanie, na sesji, najbanalniej na świecie – fotograf i modelka. Ewidentnie Sudan. Poniekąd trochę dzięki niemu zdarzyła się również – tak ważna dla mnie – Sycylia. W 2011r. chciałem lecieć z synem do Sudanu, ale zaczęła się arabska wiosna w Egipcie. Nie szukam takich przygód podczas podróżowania, tym bardziej z siedmiolatkiem. Moja przyjaciółka kupiła wcześniej dom na Sycylii i tam polecieliśmy. To było w lutym a w lipcu już podpisałem umowę na kupno domu. Działo się to, co wcześniej wydawało się tylko marzeniem.
Mówiłem, że nie miałem mistrza, ale spotkałem ojca duchowo-gadatliwego. Był nim Władek Lemm bardzo dużo pracujący w latach 70-tych i 80-tych w fotografii portretowej i trochę w modzie. Był straszną gadułą, dużo fajnych rzeczy mi przekazał. Bardzo często się spotykaliśmy. Najbliższe mi osoby poznałem dzięki pracy. Artur Rojek i jego cudowna rodzina – jesteśmy ze sobą bardzo blisko. Filip Kabulski, którego spotkałem podczas robienia teledysku dla Anity Lipnickiej. On jako operator i reżyser pomagał mi go zrealizować. Do dzisiaj się przyjaźnimy, a było to już dwanaście lat temu. Igor Omulecki – cudowny fotograf, który był studentem na fotografice we wspomnianej Szkole Filmowej a ja byłem jego wykładowcą. Coś bardzo wspaniałego zadziało się wtedy między nami. Później wciągnąłem go w komercyjną fotografię, ale rzucił ją i zajął się sztuką. Obecnie jest wykładowcą na ASP w Szczecinie. Spotkanie z Jarkiem Mikołajewskim jest jednym z bardzo ważnych spotkań. To niezwykle bliska mi osoba, z którą przyjaźnię się od lat. Jeszcze w latach 90-tych robiłem zdjęcia do jego tomiku poezji. Potem bardzo długo się nie spotykaliśmy, ale ostatnimi laty często się widujemy. Po drodze nam z wieloma rzeczami. Jarek był dyrektorem Instytutu Kultury Polskiej w Rzymie, tłumaczem, sam napisał mnóstwo cudownych książek. Od dawna tłumaczył Boską komedię i z racji naszej bliskości chciał ją zilustrować moimi zdjęciami. To było bardzo miłe. Przymierzamy się od paru lat, żeby zrobić wspólnie książkę o Sycylii.
Tysiące osób stało przed Twoim obiektywem. Które z tych spotkań były najbardziej znaczące?
Nigdy nie zabiegałem, żeby komuś zrobić zdjęcie. Ale mimo to, wydarzyło się sporo spotkań, o których marzyłem. Kiedy redakcja „Pani” poprosiła mnie o zrobienie sesji z Johnem Malkovichem, to moja radość była ogromna. Zawsze lubiłem „brzydali”, a poza tym to aktor, którego wszystkie filmy oglądałem z wielkim podziwem. Dalajlama – kolejne ważne spotkanie. Od zawsze byłem i jestem poza wszelkimi systemami religijnymi, ale ta strona duchowości, szczególnie buddyjska jest mi bardzo bliska. Jestem przeciwny wszelkiemu fundamentalizmowi w jakichkolwiek przejawach myślenia. Nie wyobrażam sobie, żebym myślał kategorycznie, że to co robię i myślę jest jedynie słuszne, że jest jedyną opcją. Dla mnie dobre jest to, ale dla ciebie coś innego i masz do tego prawo. Zen w sposobie myślenie i działania był mi zawsze bardzo bliski. Bardzo ważną osobą była dla mnie Kora. Spotykaliśmy się poza zawodowo i zrodziła się między nami duża bliskość. To kolejna gaduła, która moje milczenie przyjmowała na klatę i miała przestrzeń do swojego gadania. Podziwiałem ją za bezkompromisowość i asertywność. Zazdrościłem jej tego i uczyłem się od niej. Tych osób – idoli – jest bardzo dużo. W dzieciństwie czy młodości wydawali się nieosiągalnymi a nagle pojawiali się przed moim aparatem. Mogę i chcę z nimi rozmawiać, poczuć ich energię, być blisko. I to jest piękne w mojej pracy. Uwielbiam uczucie podniecenia i ekscytacji, kiedy wchodzę na sesję. Już się nie boję, a kiedyś bałem się bardzo.
A denerwujesz się?
Tak, ale to jest pozytywny rodzaj niepokoju. Udaje mi się to czasami na tyle ukryć, że wiele osób jest w szoku, kiedy mówię, że strasznie denerwowałem się podczas sesji. Mam łatkę „siła spokoju” i opinię, że kompletnie się nie denerwuję. Z racji doświadczenia denerwuję się mniej, bo więcej wiem. Nie muszę już się zastanawiać, tylko wiem. Gdy wchodzę do jakiejś przestrzeni i staję przed kimś, to działam intuicyjnie i to jest bardzo przyjemne uczucie. Nigdy też nie wymyślałem i nie tworzyłem przed zdjęciami tzw. storyboardów. Obrazy powstają tu i teraz, to jak wyglądają jest konsekwencją zespołu czynników. Znaczenie ma miejsce, przedmioty, które są dookoła i które czasem wykorzystuję oraz energia, która pojawia się między mną i fotografowaną osobą. Mało jest moich prac, które były wcześniej wymyślone i realizowane jeden do jeden. To jest rodzaj jazzowej improwizacji. Tam też jest pewien rys tego, co się wydarzy na scenie, ale efekt zależy od tego, co zadzieje się między muzykami oraz między nimi a publicznością. Podobnie jest w moich zdjęciach portretowych.
Dużo rozmawialiśmy o Twojej drodze. Czy to wciąż jest droga nauki?
Tak, cały czas uczę się i szukam. Pilnuję również, żeby nie brać udziału w czymś, czego mógłbym żałować, a nawet się wstydzić. Wiele kobiet nie chce ze mną pracować, ponieważ nie robię dużej postprodukcji. Świat się zmienia, ale nie jest tak, że ślepo za tym podążam. Szukam siebie w tym wszystkim, żeby to, co robię wciąż było moje. Każda sesja jest nauką, każde zdjęcie jest doświadczeniem, które zapisuje się w moim DNA. Szukam również innych form wyrażania siebie. Trudno mi przerwać to, co robię i tworzyć zupełnie coś innego, więc to się miesza. Jeśli mam chwilę przestrzeni i czasu, to robię np. kwiaty, które są tylko dla mnie. Zacząłem malować, chociaż na razie tylko w komputerze. Chodziłem na lekcje rysunku i żałuję trochę, że je rzuciłem, bo nieźle mi szło. Jarek Mikołajewski napisał sztukę, wysłał mi ją i kiedy przeczytałem pojawiła mi się cała inscenizacja. Moglibyśmy to może wyreżyserować, ale na razie nie mam odwagi. Coraz więcej myślę o rzeźbie. Na Sycylii zafascynowała mnie naturalna forma opuncji. Gdy umiera i zaczyna usychać, to okazuje się, że w środku jest siecią unerwień, które przybierają niesamowitą formę. To jest tak piękna forma, że zacząłem myśleć co mógłbym z tego zrobić. Przywiozłem do Polski wielkie kawałki i zacząłem się nimi bawić. Szukam wciąż nowych środków wyrazu. Szukam cały czas. Jeszcze wciąż mam nadzieję, że wystarczy mi czasu, siły i przede wszystkim odwagi.
Za tę odwagę będę trzymać kciuki. Bardzo dziękuję za spotkanie.
Również dziękuję.