Piotr Marzec – ukończył Wydział Politologii na UMCS w Lublinie i Studium Florystyczne przy SITO NOT w Warszawie. Od 1996r. prowadzi kwiaciarnię w Zamościu. Obecnie studiuje muzealnictwo na UMCS w Lublinie. Członek Związku Polskich Artystów Plastyków, nauczyciel florystyki, egzaminator w Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej i Izbach Rzemieślniczych. Pierwszy w Polsce florysta, który otrzymał tytuł Mistrz Rzemiosł Artystycznych. Autor książki Florystyka w protokole dyplomatycznym i licznych artykułów do prasy florystycznej. Za swoje oryginalne prace był wielokrotnie nagradzany i wyróżniany. Jest laureatem prestiżowego Międzynarodowego Konkursu Holland Flower 2000 w Amsterdamie. Dwukrotnie jako najlepszy florysta z Lubelszczyzny uczestniczył w Międzynarodowych Mistrzostwach Florystycznych w Poznaniu. Jego kompozycje były prezentowane podczas wielu pokazów oraz wystaw w takich miejscach, jak Poznań, Lublin, Warszawa, Łódź, Lwów, Przeworsk, Puławy, Aosta we Włoszech czy Timisoara w Rumunii. Jest autorem dekoracji hotelu Dnister we Lwowie, czy ambasady USA w Warszawie. Jego bukiety trafiały do artystów polskiej sceny m.in. Niny Andrycz, Ireny Kwiatkowskiej, Hanki Bielickiej, Ireny Jarockiej, Alicji Majewskiej, Jana Machulskiego czy Zbigniewa Zapasiewicza. Pasjonat historii sztuki, ceramiki i jubilerstwa.
W ubiegłym roku świętował Pan 25-lecie pracy zawodowej. Jak zaczęła się Pana historia w zawodzie florysty?
To był naprawdę dziwny zbieg okoliczności. W momencie, kiedy przeniosłem się na studia zaoczne, musiałem iść do pracy. Pamiętam to bardzo dobrze, mimo że upłynęło wiele lat. Znalazłem ofertę pracy jednego z przedszkoli, które poszukiwało konserwatora/woźnego. Idąc do dyrektorki tego przedszkola zrobiłem dla niej kompozycję kwiatową w naczyniu, a ona widząc ją zasugerowała, że powinienem raczej poszukać posady w kwiaciarni. Nie przyjęła mnie do pracy z przyczyn organizacyjnych, a ja zaraz po wyjściu z przedszkola zarejestrowałem się jako bezrobotny w Urzędzie Pracy. Tak się złożyło, że kolejnego dnia była giełda pracy, a na niej oferta z kwiaciarni. Pamiętam, że jednego dnia dostałem dwa pisma z Urzędu Pracy: jedno, że zostałem zarejestrowany jako bezrobotny i drugie, że mnie wykreślono, ponieważ zostałem zatrudniony w kwiaciarni. Pracowałem w niej niecałe pół roku, a następnie otworzyłem swoją.
Szybko się Pan na to zdecydował.
Bardzo szybko. Trzeba było po prostu zakasać rękawy i pracować, ciężko pracować, żeby cokolwiek zrobić. Tym bardziej, że ja tę kwiaciarnię stworzyłem od początku. Myślę, że zawód florysty to również efekt mojego, trochę niespełnionego artystycznego polotu. Odkąd pamiętam moje życie kręciło się wokół sztuki. Zawsze były we mnie jakieś zdolności artystyczne, które na różnych etapach życia różnie się objawiały. Bardzo długo chodziłem na zajęcia plastyczne prowadzone przez państwo Gomułków w Młodzieżowym Domu Kultury i na co dzień działo się wiele artystycznych rzeczy. W liceum wszyscy myśleli, że będę zdawał egzaminy na plastykę lub historię sztuki. Na studia plastyczne się nie dostałem. Skończyłem politologię, ale sztuka cały czas jest w moim życiu. Obecnie jestem na studiach podyplomowych, na kierunku muzealnictwo, więc nie odpuszczam tej sztuki. Śmieję się, że stosownie do wieku studiuję muzealnictwo, a następna będzie archeologia.
Na historię sztuki również się Pan nie dostał, czy w ogóle Pan nie próbował?
W ogóle nie podchodziłem do egzaminów, w tamtych czasach to był bardzo oblegany kierunek studiów. Później, będąc już na politologii, chciałem studiować historię sztuki jako drugi kierunek. Politologię studiowałem na UMCS w Lublinie, a historia sztuki była na KUL i dziekan na KUL dał mi warunek, żeby się tam przenieść na oba kierunki. Nie chciałem tego zrobić i skończyłem politologię na UMCS.
Kiedy ukończył Pan studium florystyczne?
Po studiach, gdy już od kilku lat miałem kwiaciarnię. Wtedy dopiero zaczęło powstawać w Polsce szkolnictwo florystyczne. Wcześniej nie było w ogóle zawodu florysty. Pamiętam, że Pan Andrzej Aumiller, wówczas jeszcze nie w randze ministra, uporczywie walczył o wpisanie tej profesji do rejestru zawodów. Florysta był bowiem wyłącznie zawodem tytularnym. Nawet pierwsi mistrzowie, którzy opuszczali szkołę Małgorzaty Niskiej w Warszawie, otrzymywali tytuł mistrza, ale danej szkoły, a nie mistrza w znaczeniu ustawowym. W tamtych czasach wszystko dopiero się zmieniało. W momencie, kiedy już miałem kilka lat pracy za sobą, chyba to był 2001 rok, powstała druga albo trzecia szkoła florystyczna w Polsce przy SITO NOT w Warszawie. To było roczne studium, które prowadziła Anna Nizińska. Przyjęcie do tej szkoły było obwarowane konkretnymi warunkami. Trzeba było mieć przepracowaną w zawodzie określoną liczbę lat oraz pewne osiągnięcia na koncie. Tam nie przychodziły osoby ad hoc z ulicy, które chciały układać kwiatki, to nie na tym polegało. W tej chwili jest większa dostępność takich szkół. Przyjmowani są do nich wszyscy kandydaci, którzy mają skończone średnie wykształcenie. Wtedy musieliśmy przejść konkretną weryfikację. Dopiero później, po latach został zarejestrowany zawód florysty i dzięki temu rozwinęło się całe szkolnictwo na zdecydowanie większą skalę. Potem florystyka pojawiła się w izbach rzemieślniczych, a w ślad za tym powstała możliwość uzyskiwania tytułu czeladnika i mistrza, ponieważ zgodnie z prawem takie tytuły przyznają tylko komisje w izbie rzemieślniczej.
Nie jest Pan absolwentem studiów plastycznych, ale jest Pan członkiem Związku Polskich Artystów Plastyków. Jak do tego doszło?
To była dość trudna droga. Jeżeli ktoś kończy szkołę artystyczną, to przyjmowany jest do związku bez problemu, z urzędu. Natomiast dla pozostałych osób, które mają talent i mogą się wykazać pewnym dorobkiem artystycznym, co kilka lat organizowane są egzaminy. Jakiś czas temu moja koleżanka Małgosia Maślanka – bardzo dobra florystka z Torunia – zdała ten egzamin. Ostrzegała mnie, że to jest niezwykle stresujące, ale nie dawałem za wygraną i chciałem spróbować. Związek jest ogólnopolski, ale ma swoje oddziały, które trochę rządzą się własnymi prawami. Starałem się przystąpić do egzaminu w lubelskim oddziale, ale robiono mi jakieś trudności, więc zadzwoniłem do okręgu toruńskiego, gdzie nie było żadnego problemu. Cała procedura polegała na tym, że należało wypełnić wnioski i dołączyć określone dokumenty, między innymi listy polecające dwóch członków ZPAP. Egzamin jest dwuetapowy. Najpierw trzeba wnieść opłatę i wysłać dokumenty, które są weryfikowane i kandydat jest zakwalifikowany dalej, lub nie. Na drugi etap trzeba się udać osobiście ze swoimi pracami. Nie mogłem zawieźć do Torunia kompozycji kwiatowych, więc musiałem stworzyć portfolio. Nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, co mnie czeka. Spotkałem tam wielu ludzi z kartonami, obrazami, rzeźbami. Pamiętam panią, która zdawała już po raz ósmy, próbując swoich sił w różnych okręgach. Oglądałem jej grafiki, które wydawały mi się naprawdę bardzo dobre. Na egzaminie należało przygotować wystawę swoich prac. W moim przypadku były to portfolia rozłożone na stołach. Komisja składająca się z rektorów, dziekanów i profesorów Akademii Sztuk Pięknych z całej Polski przeglądała prace i podejmowała decyzje, od których nie było odwołania. Wszystko odbywało się bez obecności kandydata na członka, nie było żadnej rozmowy przed werdyktem. Nie poznałem więc opinii członków Komisji, po prostu wyniesiono moje prace na korytarz i już. Żadnej interakcji, żadnej rozmowy – to było bardzo stresujące, niesamowite przeżycie.
Dlaczego warto było przejść tę drogę, co daje Panu przynależność do grona artystów?
Moje prace florystyczne zostały pozytywnie ocenione przez osoby, które nie są związane z florystyką, ale są autorytetami w dziedzinach plastycznych. Dla mnie to wielkie wyróżnienie, że zostałem w ten sposób doceniony. Przyjęcie do związku świadczy o tym, że swoimi pracami reprezentuję dość wysoki poziom, który można określić artystycznym. Przynależność do związku daje mi prawo posługiwania się tytułem artysty, który przyznają tylko związki branżowe. Nie idą za tym żadne pieniądze. To jest sprawdzenie siebie, swojej pracy i umiejętności na trochę innym szczeblu. To tak, jakby cukiernik, który piecze wyśmienite torty poddałby je weryfikacji artystom plastykom, którzy nie oceniają ich smaku, nie oceniają ilości jajek czy mąki, tylko oceniają wygląd, zasady kompozycji i kolorystykę, czyli to, na czym się znają. Nie ma tu pewnej zależności między zawodem a Komisją, nie ma żadnej nici spójnej. Poza egzaminami czeladniczymi czy mistrzowskimi, to są niezwykle ważne egzaminy dla twórców, a przynależność do ZPAP jest bardzo prestiżowa. Oczywiście można być świetnym rzemieślnikiem bez tytułów. Ale z drugiej strony, niektórzy potrzebują się od czasu do czasu sprawdzić.
Sprawdzał się Pan również na konkursach. Jest Pan laureatem Międzynarodowego Konkursu Holland Flower 2000 w Amsterdamie oraz uczestniczył Pan w Międzynarodowych Mistrzostwach Florystycznych w Poznaniu.
Tak, ale to jest zupełnie co innego. Konkursy odbywają się w innych warunkach, są na nich inne wymagania. Wszystkie konkursy są przede wszystkim ciekawymi spotkaniami branżowymi. Umożliwiają kontakty zawodowe z twórczymi ludźmi, od których zawsze można się czegoś nauczyć, dowiedzieć. To są bardzo ważne spotkania. Jeszcze innymi prawami rządzą się pokazy, na których to ja decyduję co i jak na danym pokazie będzie zaprezentowane. Ludzie specjalnie przyjeżdżają i kupują bilety, żeby zobaczyć coś interesującego, coś nowego.
Co jest dla Pana najważniejsze przy przygotowywaniu pokazów, a co sprawia czasem trudność?
Nie ma dwóch takich samych pokazów. Bywają w różnych miejscach i w różnych uwarunkowaniach, więc najważniejsze by się nie powtarzać. Nie chcę z pokazu na pokaz prezentować tego samego. To jest bez sensu i na to jest mi szkoda czasu. Generalnie, gdy kończę pokaz, gdy schodzą modelki, to prace są albo licytowane albo rozdawane. Czasem, konstrukcje czy prace, na których mi bardzo zależy są demontowane. Najważniejsze jest dla mnie to, że wydarzenie ma być jedno jedyne, w danym miejscu i na dany temat. Ważne jest również, żeby zachować zimną krew. Żeby w momencie pojawienia się trudności, nie dać ponieść się emocjom, szczególnie tym negatywnym. Kilka razy brałem udział w pokazach na Międzynarodowym Festiwalu Kwiatów w Timisoara w Rumunii. Za każdym razem zgłaszam do organizatorów zapotrzebowanie na materiał roślinny i techniczny, bo oni to wszystko przygotowują na potrzeby moich prezentacji. Któregoś roku, drogą mailową wysłałem zapotrzebowanie, na jednej stronie na kwiaty cięte, na drugiej na doniczkowe. Niestety odczytano tylko jedną stronę i gdy przyjechałem, na organizatorów padł blady strach, ponieważ nie miałem materiałów. Musiałem zachować dobrą minę do złej gry i szukać zamienników. Na szczęście to był festiwal kwiatów, ogrodnicy mieli wystawiony towar, więc udało mi się zdobyć rośliny. Pamiętam, że poprosiłem florystę holenderskiego o trzy lub cztery pędy jaśminu, których miał gigantyczne ilości, ale odmówił mi twierdząc, że są mu potrzebne. Po dwóch godzinach przyniósł mi cały pojemnik tego jaśminu, ale on mi już był niepotrzebny, ponieważ go zastąpiłem czymś innym. Trzeba zachować spokój i szukać rozwiązań.
Wracając do prestiżu wynikającego z przynależności do ZPAP, to jakie znaczenia ma dla Pana tytuł Mistrza Rzemiosł Artystycznych przyznany przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego? Otrzymał go Pan jako pierwszy florysta w Polsce.
To jest jedno z ważniejszych wyróżnień dla rzemieślników. W moim przypadku znowu nastąpił splot dziwnych sytuacji i okoliczności. Nabory wniosków odbywają się co kilka lat i ostatnio wnioski mogły być składane do końca października 2020. Jednak w związku z pandemią komisja się nie zebrała i nabór został przedłużony. Dzięki temu moja kandydatura mogła zostać zgłoszona w zeszłym roku. Kandydat do tego wyróżnienia nie może sam wysłać wniosku do ministerstwa. Mogą to zrobić izby rzemieślnicze, związki rzemieślnicze czy cechy. Moją kandydaturę zgłosiła Lubelska Izba Rzemieślnicza. Trzeba było przygotować obszerną dokumentację i spełnić określone warunki. Do tego należało dołączyć minimum trzydzieści zdjęć swoich prac w określonym formacie. W tej edycji wpłynęło dwadzieścia dziewięć wniosków, a dziewiętnastu osobom przyznano tytuł Mistrza Rzemiosł Artystycznych. Na gali, podczas wręczania wyróżnień odczytywano dorobek artystyczny każdego z nagrodzonych. Dopiero wtedy dotarło do mnie z jakimi rzemieślnikami stoję na jednej scenie. Tam były osoby z imponującymi osiągnięciami. Na przykład hafciarka artystyczna, która haftowała między innymi baldachim i łoże króla Stanisława Augusta Poniatowskiego na Zamek Królewski w Warszawie. Byli wybitni stolarze, złotnicy/jubilerzy czy rusznikarz, a nawet kotlarz, choć mogłoby się wydawać, że w dzisiejszych czasach już nikt nie wykonuje tego zawodu. Jestem dumny i wdzięczny losowi, że znalazłem się w gronie osób z tak imponującym dorobkiem.
Ma Pan poczucie, że dzięki tej nagrodzie prestiż zawodu florysty wzrasta?
Myślę, że tak. Pierwsze takie wyróżnienie przyznane floryście w Polsce sprawia, że ten zawód wchodzi na kolejny szczebel. Są osoby, którym tego typu tytuły są zupełnie niepotrzebne. Pracują wyłącznie w kwiaciarniach, robią piękne rzeczy i tak postrzegają swoją pracę w tym zawodzie. Oczywiście są lepsi, są gorsi, ale pracują i potrafią zarobić na tym pieniądze. Jest jednak grupa osób, która chce czegoś innego i szuka pewnych nowych rozwiązań. Ja do nich należę, więc jeżeli była możliwość robienia tytułów mistrzowskich, później uzyskanie tytułu artysty plastyka, a teraz Mistrza Rzemiosł Artystycznych, to zrobiłem to. Myślę, że to jest bardzo ważne dla młodych ludzi – adeptów florystki. Dzięki temu oni widzą, że kariera w tym zawodzie jest otwarta, że nie musi być tak, że nasza praca kończy się równo z ladą. Widzą, że skoro ja mogę, to oni również. To wymaga ciężkiej pracy i wielu wyrzeczeń, ale niektórzy chcą podjąć ten wysiłek.
Nawiązując do adeptów florystyki, to uczy ich Pan w policealnych szkołach florystycznych. Kto przychodzi do tych szkół?
Od wielu lat uczę w szkołach florystycznych i na podstawie moich obserwacji wyróżniam trzy grupy uczniów. Przychodzą tam ludzie, którzy uważają, że to jest po prostu fajne zajęcie, lekka i sympatyczna praca w kwiatach. Szukają dla siebie zawodu, czasem szukają nowego zajęcia, bo chcą coś zmienić w życiu zawodowym. Jest też grupa osób, które są aktywne zawodowo w różnych dziedzinach, a zajęcia na florystyce traktują jako pewien rodzaj terapii i odskocznię od dnia codziennego. Uczą się tej sztuki, bo to lubią, to ich interesuje, to jest coś, co chcą robić dla przyjemności. I wreszcie są osoby, które przebywają już na emeryturze i chodzą do szkoły florystycznej, ponieważ mają wreszcie czas dla siebie i chcą poznać coś nowego i nauczyć się tego. Na pewno, w tej chwili pandemia trochę przestawiła wszystko do góry nogami i ludzi w szkołach jest nieco mniej. Poza tym obecnie jesteśmy na zdalnym nauczaniu, co bardzo utrudnia naukę układania kwiatów. Na szczęście florysta to zawód, w który nikomu nie zrobimy krzywdy. Nauka zdalna nie niesie więc ryzyka, ale dość ciężko jest uczyć w ten sposób.
Jakim jest Pan nauczycielem?
Zawsze podkreślam, że miałem świetnych nauczycieli. Z biegiem czasu każdy z nas trochę inaczej patrzy na to, czego doświadczaliśmy w szkole i zaczyna wyciągać wnioski z tego, w jaki sposób nauczyciele przekazywali wiedzę. Z tych doświadczeń zbudowałem swój sposób prowadzenia zajęć. Na pewno zawsze staram się, żeby moje zajęcia nie były nudne. One nie mogą wiać nudą, bo pierwszy raz ktoś przyjdzie z zainteresowaniem, ale drugi raz już nie będzie chciał przyjść. Poza tym muszą to być zajęcia, w jakich sam bym chciał uczestniczyć. Traktuję więc uczestników tak, jak ja bym chciał być traktowany. A przede wszystkim staram się pamiętać to, co ktoś kiedyś powiedział, a mianowicie, że dobry nauczyciel nigdy niczego nie naucza. Dobry nauczyciel musi zainteresować przedmiotem, którego uczy, swoją wiedzą i pasją. Wtedy nauka staje się dla uczniów bezproblemowa. Jeżeli będą się uczyć tylko regułek od A do Z i nic więcej, to się ich nauczą, ale nie będą umieli tego dobrze wykorzystać. Prowadząc zajęcia florystyczne, na których mam do czynienia z różnymi ludźmi, staram się to robić tak, aby ich naprawdę zainteresować, żeby tworząc jedną pracę, mieli już ochotę na kolejne. To nie mogą być sztywne, nudne zajęcia.
Stoi Pan na stanowisku, że florystów powinno się edukować w wielu obszarach, np. malarstwa, rzeźby czy zasad savoir-vivre. Stosuje Pan tę zasadę na swoich lekcjach i warsztatach?
Tak, ponieważ florysta to jest zawód, który wymaga wiedzy, umiejętności czy technik z innych profesji. Nie można kształcić tylko w zakresie materiałoznawstwa roślinnego, nieroślinnego czy podstawowych zasad kompozycji. Owszem, to wszystko jest istotne i trzeba to umieć, ale to za mało. Na przykład nie wyobrażam sobie florysty, do którego przychodzi klientka, żeby zamówić bukiet ślubny i mówi, że będzie miała suknię z atłasu, a on nie odróżnia atłasu od batystu. Tu jest niezbędna podstawowa znajomość tkanin. Kiedyś robiłem bukiet ślubny dla pary, która brała ślub cywilny w stroju łowickim. Trzeba było wiedzieć jaka jest kolorystyka takiego stroju, jakie są na nim hafty i jakie na tych haftach są rośliny. To wszystko jest istotne przy doborze elementów bukietu. Miałem również klientkę, która podczas ślubu miała mieć na sobie rodowy naszyjnik, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Wszystkie kobiety w jej rodzinie szły w nim do ślubu. Wiedziałem, że w tym naszyjniku są korale, ale trzeba wiedzieć, że one występują w różnych kolorach, by móc o ten kolor zapytać. Jeśli ktoś zamawia dekoracje na przyjęcie weselne, to po pierwsze trzeba zapytać w jakim stylu będzie to przyjęcie, a po drugie trzeba wiedzieć jakie dekoracje do tego stylu pasują. Wszystko się zmienia, pojawiają się nowe trendy, nowe oczekiwania. Wiedzę trzeba ciągle poszerzać, bo bez tego nie ma szans na rynku.
Z pewnością poszerzaniu wiedzy służy Pana książka Florystyka w protokole dyplomatycznym. Jak doszło do jej napisania?
Książka jest efektem mojej pracy magisterskiej. Tak się składa, że wiele rzeczy robię po raz pierwszy. Może trudno sobie wyobrazić, że na Wydziale Politologii można napisać pracę magisterską z florystyki, ale ja taką właśnie napisałem. Ponadto to była wtedy pierwsza praca magisterska, która powstała w oparciu o własną pracę zawodową. Pisana była u pani profesor Ewy Maj. Pamiętam, że cała nasza grupa seminaryjna miała bardzo ciekawe tematy, na przykład jedna z moich koleżanek pisała na temat etykiety na dworze królowej Elżbiety II. Żałuję, że nie poprosiłem ją o kopię. Kiedy zaniosłem pani profesor Maj swoją publikację usłyszałem, że jestem pierwszym magistrem, które wydał swoją pracę magisterską w formie książki. Oczywiście ona nie była przeniesiona dokładnie w stu procentach, musiała zostać trochę zmieniona na potrzeby wydania w formie książki.
Czytałam opinię, że każdy rozdział tej książki mógłby być świetnym punktem wyjścia do nowej pozycji. Myśli Pan o wznowieniu swojej książki lub o jej kontynuacji?
Zgadzam się z tym, że w oparciu o ten materiał można by było zrobić więcej, pójść trochę w innym, nowym kierunku. Wydawanie dodruku, wypuszczenie kolejnej partii bez żadnych zmian jest dla mnie bez sensu. Przy kolejnej publikacji warto by było zmienić tytuł, rozwinąć rozdziały i podzielić na części. Być może nawet wydać ją rozdziałami, bo to mogłoby być dosyć interesujące. Ale to nie teraz. Może kiedyś.
Walory edukacyjne mają również liczne organizowane przez Pana wystawy. Łączy Pan w nich swoje zainteresowanie florystyką, historią i historią sztuki.
Rzeczywiście mam już sporo wystaw na swoim koncie. Na trochę szerszą skalę wszystko zaczęło się od wystawy 100 bukietów na 100 lecie Niepodległości – Floryści dla Niepodległej, którą organizowałem w Pałacu Lubomirskich w Przeworsku. Z tym muzeum współpracuję chyba najdłużej. Miały tam miejsce wystawy bukietów, pokazy i warsztaty, a także działania w ramach Europejskich Dni Dziedzictwa. Wiosną 2019r. była pierwsza duża wystawa florystyczna w Muzeum Zamoyskich w Kozłówce. Odbyła się ona w ramach wystawy Róża do wszystkich rzeczy, na której ukazany był motyw róży w rzemiośle, malarstwie, architekturze czy literaturze. Później zorganizowana była piękna, bardzo unikatowa wystawa w Muzeum Czartoryskich w Puławach. W ramach jednej wystawy pod nazwą Kres Polskich Aten prezentowane były trzy ekspozycje. Jedną stanowiła kolekcja pamiątek ze zbiorów prywatnych poświęcona powstaniu listopadowemu. Na drugiej wyeksponowane zostały zachowane, dziewiętnastowieczne wieńce pogrzebowe z krypt Czartoryskich w Sieniawie, które na co dzień przechowywane są w Jarosławiu. I trzecia część, to wystawa Współczesna florystyka funeralna czyli floryści w hołdzie księżnej Czartoryskiej zainspirowana przesłaniem Izabeli Czartoryskiej „Przeszłość przyszłości”. Nie chcieliśmy tworzyć replik, bo to byłoby nudne. Powstały współczesne wieńce zainspirowane historycznymi, wykonane tak, jak te dziewiętnastowieczne – z koralików, masy papierowej, porcelany, szkła i drutów. Te wieńce nadal są eksponowane w Puławach. W efekcie tej współpracy zrodził się pomysł na kolejną, tym razem letnią wystawę. W lipcu 2020r. zorganizowaliśmy wydarzenie Wiszące Ogrody Księżnej Izabeli. Tak to jest, że jedne wydarzenia pociągają za sobą kolejne. Ponadto wśród muzealników wieści rozchodzą się lotem błyskawicy.
Jakie były więc kolejne wystawy?
Między innymi wystawa w Przeworsku Ogród zimowy w Pałacu Lubomirskich, którą można oglądać na stronie pałacu. Przygotowaliśmy na nią około czterdziestu prac, których motywem przewodnim były baśnie. W ubiegłym roku w Muzeum Dzieduszyckich w Zarzeczu miała miejsce wystawa W kwiatowym ogrodzie Magdaleny Morskiej. Magdalena Morska była osobą o podobnych poglądach i upodobaniach, co Izabela Czartoryska, ale o wiele mniej znaną. Zresztą obie panie połączyła przyjaźń. Inspiracją do wystawy były akwarele hrabiny Morskiej, które powstały w okresie zaborów. O tych pracach można opowiadać bardzo dużo. Gdy rozłożyłem je na czynniki pierwsze, czyli na pojedyncze kwiaty i na symbolikę, okazało się, że oprócz talentu, jaki miała Magdalena Morska i pięknych prac jakie stworzyła, to można przypuszczać, że pozostawiła nam pewien przekaz symboliczny. To wszystko było punktem wyjścia do przygotowania kompozycji kwiatowych ozdabiających pałac. Wiem, że obecnie opracowywany jest materiał i trwają prace nad wydaniem publikacji dotyczącej tej wystawy. W Zarzeczu będzie również zrobiona najbliższa wielkanocna sesja zdjęciowa. W tym muzeum jest piękna okrągła sala, która mnie po prostu urzekła i bardzo lubię tam pracować. Po wystawie W kwiatowym ogrodzie Magdaleny Morskiej odezwał się do mnie dyrektor muzeum w Krasiczynie z propozycją współpracy. Jeszcze tam nic nie organizowałem i cięgle myślę co w tym obiekcie można by było zrobić. Cały czas coś się dzieje, wciąż pojawiają się nowe możliwości.
Te działania wiążą się również z muzealnictwem, które Pan obecnie studiuje.
Tak, studiowanie muzealnictwa zmienia trochę mój pogląd na muzea. Poszerzanie wiedzy zawsze wnosi nowe spojrzenie. Generalnie odchodzi się od sztywnych ekspozycji. Muzea muszą czymś zachęcać odbiorców, nawet wtedy, gdy posiadają wybitne zbiory. Tam musi się coś dziać. Nawet tak piękne wnętrza, jak te w Pałacu w Kozłówce zaczęły żyć, gdy pojawiły się w nich bukiety z róż. Muzeum ozdobione kompozycjami florystycznymi żyje, nie jest takim skostniałym tworem. Świetnie to widać również w Pałacu Lubomirskich w Przeworsku, który zupełnie inaczej wygląda, gdy pojawią się w nim kwiaty, szczególnie cięte.
A jak się pracuje z kwiatami sztucznymi?
Nie ukrywajmy, że nieraz pracuję używając sztucznych kwiatów. Czy to się lubi, czy nie, są sytuacje, kiedy one są niezbędne. Na szczęście, mamy w tej chwili kwiaty sztuczne wysokiej jakości, które naprawdę do złudzenia przypominają kwiaty cięte. Ostatnio robiłem kompozycję w Muzeum Fryderyka Chopina w Żelazowej Woli ze sztucznych kwiatów. Wcześniej zawsze stawiano w tym miejscu kwiaty cięte, ale używano historycznego naczynia, do czego miał zastrzeżenia konserwator zabytków. Na zimę muzeum zamówiło więc jedną dużą kompozycję ze sztucznych kwiatów do złudzenia przypominających ciętą hortensję. Gdzieniegdzie dodany był materiał suchy i uważam, że ta kompozycja wygląda całkiem dobrze. W takich sytuacjach i w takich miejscach sztuczne kwiaty się sprawdzają. Ale do domu, na stół – niekoniecznie.
Lubi Pan wyjątkowo jakieś kwiaty?
Trudno powiedzieć, trudno to określić. Na przykład nie przepadam za anturium, ale ostatnio robiłem kompozycję z tak pięknego anturium w kolorze bakłażana, że bardzo mi się spodobała. Można lubić róże, ale np. pamiętam odmianę róży w kolorze cappuccino, która dopóki się nie rozwinęła była po prostu brzydka. To chyba zależy również od dnia, od pory i od tego, co się robi i z czego. Nie jest tak, że za jakąś roślinę dam się pokroić. Powiedzmy, że jakąś lubię, ale czy ją chcę mieć w danej sytuacji? Świat kwiatów jest potężny, podobnie jak świat inspiracji.
Co Pana inspiruje?
Wszystko może mnie zainspirować, tekst, muzyka, wyrób jubilerski, zapach, dzieło sztuki. W mojej kwiaciarni wisi konstrukcja zainspirowana obrazami Klimta. Uwielbiam ją. Wisi już rok, a zupełnie mi się nie nudzi. W tamtym roku robiłem serię dwudziestu pięciu naszyjników na 25-lecie mojej pracy. Były inspirowane np. naszyjnikami królowej Aleksandry. Oczywiście to nie były kopie, nie na tym to polegało. Chodziło o to, żeby się zainspirować fragmentem, kształtem, detalem. Inspiracje są wszędzie.
Myślę, że świetną inspiracją mogą być również spotkania. Jakie były te najważniejsze dla Pana?
Anna Branicka – Wolska córka ostatnich właścicieli Pałacu w Wilanowie napisała książkę Listy niewysłane. Wiele lat później wydała kolejną pozycję Miałam szczęśliwe życie. Ostatnia z Branickich. Pisze w niej, że może dokończyć tę pierwszą książkę, ponieważ już wiele osób nie żyje i teraz może napisać prawdę. Myślę, że coś w tym jest. Nie chciałbym opowiadać o spotkaniach, których uczestnicy żyją, by nikogo nie urazić. Spotkań z wieloma ciekawymi, fascynującymi ludźmi miałem bardzo dużo i nie chciałbym nikogo pominąć. Ale opowiem o spotkaniu, które nauczyło mnie bardzo dużo pokory. Spotkanie było zupełnie anonimowe. Kupowałem pierścionek z szafirem i diamentami, który kosztował ponad dwa tysiące. Ta kwota była dla mnie na ówczesne czasy po prostu astronomiczna. Stałem przy ladzie dumny jak paw, że kupuję tak drogi pierścionek. Duma i pycha mnie prawie rozsadzały. W tym momencie do jubilera weszła elegancka, schludnie ubrana starsza pani, którą ekspedientki zapewniły, że pierścionek dla niej już jest. Przepełniony pychą pomyślałem, że to będzie jakiś skromny srebrny pierścionek. Tymczasem ekspedientki zaprowadziły tą panią do gabloty z diamentami i brylantami. Pierścionek bardzo się jej spodobał, rozmiar był właściwy i po usłyszeniu ceny, która wynosiła dwanaście tysięcy złotych, poprosiła o jego zapakowanie. W jednej chwili moja cała pycha i górnolotność runęły jak domek z kart. Takie spotkania są chyba najbardziej wartościowe. Anonimowe spotkania, z których można się bardzo dużo nauczyć i wiele wywnioskować. To było spotkanie, które cały czas mam w głowie. Każdy z nas trochę inaczej podchodzi do spotkań. Według mnie ważne są takie, które towarzyszą człowiekowi przez całe życie.
Ma Pan więcej takich spotkań?
Miałem mnóstwo spotkań towarzyskich, zawodowych, wreszcie spotkań z osobami publicznymi. Uważam, że istotne spotkanie to nie musi być spotkanie na całe życie. To nie musi być również długie spotkanie. Czasem to jest chwila, ułamek sekundy, a zostaje na zawsze. Ulotne, krótkie spotkanie, szybkie jak mgnienie oka może być bardzo inspirujące i wartościowe. Tak mam w przypadku pani Niny Andrycz, której kiedyś wręczałem kwiaty. Nie zamieniłem z nią ani jednego słowa, ale pamiętam tę chwilę do dziś. Jej mimika twarzy, sposób w jaki podała mi rękę, we wszystkim było widać jej wielką osobowość. Sama możliwość stanięcia przed nią była dla mnie znacząca. Podobnie było z panią Hanką Bielicką, której wręczałem bukiet na scenie Domu Kultury. Później spotkaliśmy się w korytarzu, gdzie były dwa schodki i pani Hanka powiedziała do mnie tylko „Wnusiu podaj mi rękę, niech babcia zejdzie z tych schodków”, a ja to wciąż pamiętam. Z panią Ireną Jarocką spotkałem się kilka razy na różnych koncertach. Mieliśmy możliwość zamienienia kilku słów. Mimo jej sukcesów i popularności, nie było w niej odrobiny gwiazdorstwa. Tymczasem jakże często spotykamy się z gwiazdorstwem bez pokrycia. Mam szczęście, spotykam fajnych ludzi, ciekawych, pozytywnie zakręconych. Tak, jak już powiedziałem, miałem bardzo dobrych nauczycieli. Ich sposób bycia, podejścia do uczniów, sposób przekazania wiedzy – to wszystko mam przed oczami. Traktuję czas edukacji jako właśnie takie ważne spotkanie. Z upływem lat weryfikujemy nasze spotkania. Ważne są te, które wywarły na mnie wpływ. Chcę pamiętać i mówić o takich, z których wyniosłem coś wartościowego.
Życzę Panu jak najwięcej spotkań wartych zapamiętania i dziękuję za nasze.
Również dziękuję.
fot. Kazimierz Chmiel