Piotr Duda – absolwent Wydziału Wiedza o teatrze na Akademii Teatralnej w Warszawie, producent spektakli teatralnych, takich jak Wujaszek Wania, Testosteron czy Słoneczna Linia. Pracował w Teatrze Powszechnym, Teatrze Montownia i Teatrze Mazowieckim. Obecnie współtworzy Dom Artystyczny Weda. Jest pomysłodawcą i organizatorem Festiwalu Stolica Języka Polskiego w Szczebrzeszynie, który w 2016r. został laureatem nagrody Ambasador Wschodu w kategorii Projekt. Slogan Pana Piotra „Kultura czyni Cię ciekawym” zapisał się w mojej pamięci.
Spotykamy się w czasach, gdy w mediach toczy się dyskusja o mobbingu w szkołach teatralnych. Czy doświadczył Pan przemocy będąc studentem Akademii Teatralnej w Warszawie?
Doświadczyłem tzw. fuksówki, która jest straszną głupotą. Nasz rok potraktował ją trochę z przymrużeniem oka, bo to był chyba najlepszy sposób na przeżycie tego. System mobbingu, o którym słyszymy jest rzeczywiście szokujący. Nie miałem profesorów, o jakich teraz się mówi, nie słyszałem o takich przypadkach, gdy studiowałem. Nie doświadczyłem nękania ze strony wykładowców, ale za patologiczny uważam sam system kształcenia i podejście do studentów jak do osób, które trzeba usuwać z uczelni. Studenci zostają przyjęci do szkoły, ale już na pierwszym zebraniu słyszą, że dostali się po to, by ich wyrzucić, żeby nie myśleli, że już są aktorami. Szkoła teatralna to jest permanentna selekcja, próba ciągłego udowadniania młodym ludziom, że nic nie potrafią, nic nie znaczą.
Było to dla Pana zaskoczeniem?
To był dla mnie szok, mimo że byłem już dość dojrzałym człowiekiem, ponieważ dostałem się na akademię za trzecim razem. Nasz rok był eksperymentalny, gdyż podzielony został na trzy semestry. Było to bardzo ciekawe, ponieważ mieliśmy wielu znakomitych wykładowców. Pracę z nimi pamiętam do dziś jako wspaniałą przygodę. Po pierwszych egzaminach dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, że na ich podsumowaniu została zrobiona lista rankingowa. Grono pedagogiczne podzieliło studentów na trzy grupy: zdolni, rokujący i beznadziejne przypadki. Kilka miesięcy wystarczyło żeby kogoś skreślić. Ta atmosfera selekcji i zabijania kreatywności nie służy dobrze rozwojowi młodego człowieka. Będąc w Szwecji pracowałem z niezależną grupą teatralną. Jeden z jej członków, student szkoły teatralnej był zaskoczony, gdy opowiadałem mu o tej selektywności w Polsce. Tam jeśli wybrane osoby przyjmuje się do szkoły, to po to, żeby przeszły edukację. Czy sobie poradzą w zawodzie, czy nie, czy zostaną świetnymi aktorami, czy nie, to są rzeczy indywidualne i niezbadane. To się u nas powinno zmienić. Jeśli przyjmuje się ludzi do szkoły, to trzeba im dać wolność i możliwość rozwijania się w godnych warunkach. Mnóstwo jest przypadków, że nagle ktoś zaskakuje i idzie mu świetnie albo odwrotnie. Te drogi są bardzo indywidualne. Ponadto myślę, że to jest szerszy problem, że ludzie kultury często naginają swoje oczekiwania.
To znaczy, że w imię swoich marzeń i celów godzą się na więcej, niż powinni?
Tak, w dużej mierze ta sytuacja, którą obserwujemy w szkołach i teatrach bierze się z tego, że to środowisko ma podatność na takie podejście. Ludzie sobie wiele tłumaczą, niedogodności, brak pracy czy oczekiwanie na swoją szansę. Jest to brutalne, ponieważ bazuje na żerowaniu na ludzkich marzeniach. Mówię to z perspektywy swojego 20-lecia pracy w kulturze, bo od tylu lat jestem producentem spektakli teatralnych. Mam szczęście, że udawało mi się pracować w projektach realizowanych przez artystów zdolnych, cenionych i ta praca była zawsze przyjemnością. Ale obserwuję środowisko artystów, którzy często trwają w złym systemie i nie buntują się. Nie starają się być bardziej przedsiębiorczymi, usprawiedliwiają się, że artyści nie wiedzą jak działać z biznesowym podejściem do swojej pracy. To wszystko się ostatnio zmienia, co mnie bardzo cieszy. Ludzie mają odwagę głośno mówić o trudnych rzeczach. Poza tym pojawiają się różne inicjatywy, np. program prowadzony przez Fundację ING, która kolekcjonuje sztukę. Kupuje obrazy i tworzy kolekcje wspierając artystów, zarówno tych już uznanych, jak i młodych. Ponadto prowadzi szkolenia jak być przedsiębiorczym, jak być artystą i odnajdywać się na rynku, jak podpisać dobrą umowę, dbać o prawa autorskie czy sprzedawać obrazy. Bardzo brakuje u nas takiego podejścia. Kultura jest jednym z ostatnich sektorów, który nie jest zreformowany. Może dlatego, że to jest małe środowisko i nie ma dużej siły przebicia. Te kilkaset tysięcy ludzi to niewiele w porównaniu z innymi branżami. A z drugiej strony wielokrotnie sami ludzie ze środowiska nie chcieli reform.
Wracając do uczelni, to do której grupy przypisano Pana po tych trzech miesiącach nauki?
Znalazłem się w tej ostatniej grupie. Profesor Gawęda, który uczył dykcji powiedział mi, że jeśli zostanę, to będę „bić głową w mur”, bo wykładowcy mnie skreślili. Miałem wtedy dziekankę na polonistyce, miałem gdzie wracać i powiedziałem sobie, że będę się dobrze bawił. Zupełnie zeszło ze mnie ciśnienie, czułem, że nic nie muszę, patrzyłem trochę z boku, ale jednocześnie solidnie przygotowywałem się do egzaminów. Na koniec roku usłyszałem, że gdyby oceniano kto zrobił największe postępy, to byłbym na pierwszym miejscu. Ale moi koledzy byli daleko w przodzie. Trzeba pamiętać, że byłem na roku z Katarzyną Herman, Małgorzatą Kożuchowską, Bartoszem Opanią, Agatą Kuleszą, Dominiką Ostałowską. Osiemdziesiąt procent z moich kolegów z roku pracuje w zawodzie. Podziwiam ich i szanuję. Ten zawód jest fascynujący, ale bardzo trudny.
Żałuje Pan, że odpuścił i ta przygoda z aktorstwem skończyła się już po roku?
Nie. Żałowałbym gdybym się nie dostał na akademię, bo nie wiedziałbym jak to smakuje, nie doświadczyłbym tego. Świat mi się nie zawalił. Wiedziałem czego szukam w teatrze. Już wcześniej pracowałem przez rok w Teatrze Powszechnym jako akustyk. W tamtym czasie teatr trochę zmieniał się w kierunku tego, co jest teraz. Ja poszedłem z określonych powodów do szkoły, pociągnęła mnie siła polskiego teatru i ta wartość, która była w PRL, takiego teatru misyjnego. Gdy byłem na pierwszym roku pojawiło się Metro. Wszyscy dyskutowali czy aktorzy szkoły teatralnej, którzy niosą kaganek kultury powinni iść do Metra, czy nie. Nie widzę w tym nic złego, ale ja chyba nie miałem talentu, żeby się w takim teatrze odnaleźć. Chyba już wtedy czułem, że to nie dla mnie.
Powrócił Pan na polonistykę?
Nie, zostałem w szkole i skończyłem teatrologię. Jeszcze w trakcie studiów wyjechałem do Szwecji i zmieniłem tryb dzienny na zaoczny. Pracowałem w Szwecji i przyjeżdżałem na zajęcia. Jedne z nich, prowadzone przez Ryszarda Kawalca okazały się punktem zwrotnym w moim życiu zawodowym. Zaczynały się wtedy dotacje unijne i profesor pokazywał drogę innego niż dotychczas tworzenia projektów w kulturze. Do tej pory żyliśmy tylko w świecie instytucji. Kończyliśmy szkołę i zatrudnialiśmy się w instytucji. Nie było innej drogi. Profesor przedstawił nam ścieżkę projektu, pokazał, że można wymyślić projekt, zdobyć grant i go zrealizować. W Szwecji znalazłem grupę teatralną, która tak działała i przyglądałem się jak oni pracują. Dopełnieniem mojej wiedzy było roczne studium organizowane przez Urząd Pracy w Sztokholmie wraz z agencjami reklamowymi, które uznały, że potrzebują planera strategicznego. To taki człowiek w agencji, który przygotowuje grunt pod kreację, czyli zbiera wszystkie dane z rynku, patrzy jak zachowuje się konkurencja i opracowuje brief kreatywny. To było fascynujące doświadczenie. Znałem już wtedy szwedzki, miałem zajęcia z doskonałymi praktykami oraz wykładowcami uniwersyteckimi na najwyższym poziomie. Zdobyłem wiedzę z reklamy, marketingu i promocji potrzebną producentowi, którą wciąż wykorzystuję. W Szwecji śledziłem na bieżąco życie kulturalne stolicy. Miłość do teatru doprowadziła mnie do wyrobienia sobie legitymacji dziennikarskiej z miesięcznika „Dialog”. Dzięki niej chodziłem za darmo na wszystkie premiery w Sztokholmie, między innymi na spektakle Ingmara Bergmana, który wtedy zajmował się już teatrem.
Po sześciu latach wrócił Pan do Polski i do pracy związanej z teatrem?
W Polsce zacząłem pracować w agencji reklamowej, ale to było dla mnie straszne. Po trzech latach zająłem się teatrem. Był to Teatr Montownia, który szukał osoby do pozyskiwania pieniędzy, promocji, reklamy. Tworzyliśmy go w piątkę i pracowaliśmy ze sobą przez osiem lat. Zobaczyłem, że także w Polsce można działać w ten sposób. Nie szliśmy na łatwiznę, wystawialiśmy Mrożka, Moliera. Byłem wtedy przekonany, że pójdziemy w tym kierunku, że powstanie wiele takich grup teatralnych i stworzymy w Polsce teatr niezależny na dużą skalę. Ale tak się nie stało. Jest kilka takich teatrów, a np. w Holandii około 500.
Z czego wynika tak duża różnica?
To wynika z systemu. Model instytucji publicznych w Polsce sprawia, że w nich są wszystkie pieniądze. W Holandii państwo dotuje niezależne grupy. Ale to jest też szerszy problem związany choćby z lokalami na potrzeby teatrów. Miasta takie, jak Sztokholm czy Amsterdam posiadają przestrzenie, które można adaptować na teatry. W Warszawie nie ma takich miejsc i to jest istotny hamulec. Teatry niezależne w Londynie bazują np. na tym, że są puste sale wyposażone w sprzęt, które można wynajmować. W Warszawie nie ma pustej sceny do wynajęcia. U nas są głównie instytucje opłacane z budżetu, w których często dyrektorami są ludzie z nadania politycznego, nie zawsze znający się na kulturze. Pracuję w przestrzeni teatru niezależnego, nie mamy dotacji, musimy zarobić na siebie z biletów. Nam się to udaje i wiem, że tak można żyć. Produkujemy spektakle i gramy je w różnych teatrach na zasadzie porozumienia, np. Wujaszek Wania grany jest w Teatrze Polskim a Słoneczna Linia w Teatrze Polonia. Jesteśmy jednak w jakimś stopniu zależni od tych teatrów, nie mamy pełnej wolności rozwoju.
Przedstawienia teatralne można również prezentować w domach kultury.
Wspólnie z Teatrem im. Juliusza Osterwy w Lublinie tworzymy sieć scen, więc objechałem całą Lubelszczyznę i zobaczyłem jaki jest potencjał w domach kultury. Na przykład w Puławach jest świetnie wyposażona sala na 500 miejsc. Takich scen jest w Polsce około 300. Niestety one głównie służą chałturom, które są skandalicznej jakości. Nie ma bowiem systemu wspierania dobrych inicjatyw, na wyższym poziom. Po Polsce jeżdżą teatry złej jakości. Ze strony dyrektorów domów kultury słychać krzyk rozpaczy, że nie ma jakości, niszczony jest gust młodzieży, estetyka spektakli jest straszna, a młodzież czerpie złe wzory. Jeśli ktoś ma dostęp tylko do złej jakości, to będzie uznawał to za wzór. Nie przeciwstawiam się rozrywce, tylko zaburzonym proporcjom. W domach kultury pokazujemy tylko rozrywkę, głównie kabarety i teatry objazdowe. Uważam, że kultura ma rolę misyjną, powinna spełniać zadania kształtowania estetyki, wrażliwości na piękno, przeżywania ważnych emocji, które nas kształtują.
Może domy kultury przygotowują ofertę, która po prostu najlepiej się sprzedaje?
Już się z tym pogodziłem. Mamy taką naturę, że chcemy się dobrze bawić, przeżywać życie z radością, a nie smucąc się Nie ma z tym co walczyć. Ale jak zachować dobre proporcje? Żeby zapełnić salę studyjną z ambitnym filmem trzeba włożyć większy wysiłek niż w pokaz, np. komedii romantycznej. Ale czy mamy pewność, że ten wysiłek jest potrzebny i mamy na niego pomysł, czy idziemy na łatwiznę i tylko sprzyjamy gustom, poddajemy się im? Ja mam wrażenie, że poddajemy się. W domach kultury słyszę, że radni oczekują zysków. Nie ma podejścia, żeby zaprosić poetę i zorganizować wieczór poezji, lepiej zaprosić znaną twarz z serialu lub kabaret. Wszyscy są wtedy zadowoleni. Dopóki nie wejdziemy w głębszą refleksję o tym jakie buduje nam to społeczeństwo. Tak samo jest z czytaniem. Są badania i analizy, które udowadniają, że im wcześniej czytamy dzieciom, tym ich mózg się lepiej rozwija. Fundacja Powszechnego Czytania propaguje akcję, w której pediatrzy przepisują książkę na receptę. Mózg przez czytanie rozwija się bardzo dynamicznie, szczególnie w pierwszych trzech latach życia dziecka. To jest zadziwiająco proste. Te rzeczy nie są drogie, a jednak ich nie robimy.
Skoro poruszył Pan temat książek, to porozmawiajmy o Festiwalu Stolica Języka Polskiego w Szczebrzeszynie.
To też jest taka prosta rzecz, przychodzimy, rozmawiamy i nic się tam wielkiego nie dzieje, nie ma fajerwerków. A jednak Festiwal jest fenomenem od sześciu lat. Może tam są już ostatni Mohikanie, choć myślę, że nie, bo publiczność stanowią nie tylko ludzie starsi. Przychodzi dużo młodych osób, więc ta potrzeba w ludziach jest, trzeba ją rozwijać i pokazywać korzyści.
Jak pojawił się pomysł na ten festiwal?
To jest suma moich doświadczeń i zasobów. Po pierwsze podjąłem decyzję, że nie chcę na emeryturze żyć w Warszawie. Uważam, że to miasto nie wykorzystuje swojego potencjału, w kulturze nie dzieją się ciekawe rzeczy. Poza tym jest to duży organizm, na który człowiek nie do końca ma wpływ. Potem pojawiły się jeszcze inne okoliczności. Coraz trudniej było mi odnaleźć się w dzisiejszym teatrze. To teatr, w którym reżyserzy dopisują swój tekst, usuwają tekst oryginalny, człowiek idzie na Szekspira, ale go tam prawie nie ma. Gdyby nie Iwan Wyrypajew, to już chyba nie zajmowałbym się teatrem. Był taki moment, że chciałem go zostawić i festiwal jest trochę efektem tej potrzeby. Szukałem projektu, na którym bym się znał. Mój kolega uświadomił mi, że nie można robić rzeczy, o których nie ma się pojęcia. Festiwal powstał w dużym stopniu na moich zasobach. Wartością jest droga, którą przeszedłem. Mogę zadzwonić do wielu aktorów, bez pośrednictwa agentów, ponieważ to są moi koledzy, a także do wielu profesorów, z którymi utrzymuję kontakt.
Z gotowym pomysłem na festiwal pojechał Pan do władz Szczebrzeszyna?
Nie, pojawiły się kolejne okoliczności. Dyrektor Domu Kultury w Szczebrzeszynie poprosił żebym zaprosił tam jakiś teatr. Nie chciałem żeby to było jednorazowe wydarzenie, które bardzo prosto zorganizować, gdy są pieniądze. Obiecałem, że pomyślę nad projektem, który miałby jakiś cel, jakąś wizję. Wróciłem mentalnie do Szczebrzeszyna, w którym się urodziłem. Później mieszkałem w Bodaczowie, a do szkół średnich chodziłem w Zamościu. Zacząłem badać to miasto, przyglądać mu się. To było takie jego odkrywanie, jego historii, zabytków, środowiska malarzy, którzy bardzo często się tam rodzą. Ostatnim takim odkryciem były wąwozy lessowe, o których wcześniej nie wiedziałem. Odczułem wkurzenie, że nikt o nich nie mówi, nie reklamuje tego, a na tym można zbudować legendę miasta, ściągnąć turystów. Wszystko mi się jakoś poskładało, napisałem strategię i spotkałem się z dyrektorem domu kultury, dyrektorami szkół i innymi ludźmi, którzy działają w Szczebrzeszynie. Pokazałem im co mamy, zabytki, potencjał i program, który wtedy nie był stricte literacki. Myślałem o teatrze, o procesie prób, o miasteczku artystycznym. Literatura narzucała się naturalnie, przez tego chrząszcza z wiersza Brzechwy. Pokazałem też możliwe źródła finansowania, perspektywy unijne, ministerialne. W pierwszym roku projekt nie uzyskał poparcia ministerstwa. Drążyłem ten temat dalej. W kolejnym roku chciałem to przedsięwzięcie zlokalizować w pałacu w Klemensowie, ale Starosta Zamojski zaproponował jednak Szczebrzeszyn. Zaprosiłem do współpracy Tomka Pańczyka, który pochodzi ze Szczebrzeszyna i jest jego wielkim pasjonatem, moją koleżankę Elę Szymańską i powstał festiwal.
Małe miasto na Roztoczu i festiwal literacki. Wierzył Pan, że zdobędziecie publiczność?
Nie bałem się frekwencji. Od samego początku, odważnie zrobiliśmy program na siedem dni, bo miałem pewność że nie zabraknie nam odbiorców. To się potwierdziło, na pierwszej edycji było siedem tysięcy osób i tłumy na spotkaniach. Zaobserwowałem, że na Roztocze przyjeżdżają turyści, którzy czytają książki. Szukają w tym miejscu spokoju, ciszy, oddechu. Nadrabiają zaległości w czytaniu, wędrują, jeżdżą rowerami, pływają kajakami. Festiwal wypełnia czas tym ludziom. Tak samo rozwinęła się Lubelska Akademia Filmowa w Zwierzyńcu. Frekwencję liczymy liczbą zajętych krzeseł. W 2019 roku było około 30 tys. uczestników. Oczywiście oni się powtarzają, bo liczymy osoby na wydarzeniach. Przez sześć lat mieliśmy 99 tys. uczestników i 5300 wzmianek w mediach. To zbudowało nam zasięg 157 mln., czyli tyle razy przeczytano czy usłyszano o festiwalu przez te lata. W przeliczeniu na reklamę wygenerowaliśmy 14 mln. zł., gdyż tyle jest wart zakup mediów o takim zasięgu. To nie są nasze obliczenia, robimy badania w specjalistycznych instytutach.
Chciałby Pan żeby na festiwal przyjeżdżało jeszcze więcej osób?
Nie, chciałbym żeby ten festiwal pozostał kameralny. Nie planujemy rozbudowy w taki sposób, że będzie kilka wydarzeń jednocześnie, coś nad rzeką, coś w namiocie czy synagodze. Kończy się jedno wydarzenie, zaczyna się drugie, człowiek ma szansę przejść przez całe siedem dni. To trochę taki artystyczny obóz kondycyjny. Na te kilka dni można zatrzymać się, odświeżyć głowę, na spokojnie pomyśleć. Bardzo bym chciał, żeby udało się sformatować Szczebrzeszyn na miasto książki. Uważam, że jest na to szansa, bo w tym projekcie jest mnóstwo niewykorzystanych potencjałów. Jest sporo przykładów, z których możemy korzystać. Jednym z nich jest miasto Wigtown w Szkocji, które 20 lat temu było pięknym, ale podupadłym miastem, z którego ludzie wyjeżdżali. Eksperci doradzili władzom żeby w tym niedużym mieście, liczącym około 1 tys. mieszkańców, postawić na książkę. Teraz przy wjeździe do niego wisi szyld Narodowe Miasto Książki Szkocji i jest tam największy festiwal książki oraz około dwadzieścia imprez w skali roku związanych z książką. W Szczebrzeszynie są dwa, trzy wydarzenia organizowane przez dom kultury i tyle. Drugi przykład to miasto Hay-on-wye w Walii, nazywane miastem książek. Wszystko zaczęło się tam od jednej osoby, która otworzyła antykwariat. Obecnie w mieście jest blisko pięćdziesiąt antykwariatów i księgarń oraz odbywa się międzynarodowy festiwal literatury. Pomysłów mamy sporo, a na końcu tej mojej wizji jest budowa Centrum Języka Polskiego w Szczebrzeszynie.
Ta wizja została przedstawiona w 2018 r. w publikacji „Roztocze. Wschód kreatywności”. Co się wydarzyło od tamtego czasu?
Następnym etapem miało być zebranie grupy ekspertów, która opracowałaby dokument pokazujący jak takie centrum miałoby funkcjonować. Trochę to stoi w miejscu, nie doszliśmy zbyt daleko, między innymi z powodu pandemii. Ale zgromadziliśmy wokół tej idei grono ekspertów, z którymi zaczniemy pracować. Jeśli mamy zbudować to centrum, to musimy to zrobić w najbliższej perspektywie unijnej. Jesteśmy umówieni na prezentację naszego pomysłu w Urzędzie Marszałkowskim. Zaprosiliśmy do współpracy przedstawicieli świata akademickiego, wykładowców z UMCS w Lublinie oraz rektora Uniwersytetu Śląskiego prof. Koziołka. Współpracujemy również z Wrocławskim Domem Literatury, bardzo doświadczoną instytucją zajmującą się książką, która organizuje kilka festiwali i doskonale rozumie ideę oddolnego działania. Założyłem fundację, która realizuje festiwal, ponieważ nie odnajdowałem się w świecie instytucji. Spróbowałem raz pracy na etacie i wiem, że to nie jest mój świat. Myślę, że połączenie finansowania prywatnego z publicznym, to jest droga, którą można by pójść w Szczebrzeszynie. Założyliśmy, że to będzie duże centrum, porównywalne z Centrum Nauki Kopernik w Warszawie, więc mówimy o bardzo dużym budżecie. Uważam, że te pieniądze są możliwe do zdobycia, a takie centrum ma przed sobą przyszłość. Do Centrum Bajki w Pacanowie, mimo wąskiego profilu, bo odbiorcami są tylko dzieci, w skali roku przyjeżdża około 200 tys. odwiedzających. To oznacza, że codziennie w mieście porównywalnym do Szczebrzeszyna jest około 600 gości. Jest to skala, która pozwala dynamicznie żyć temu miejscu. Może się rozwijać baza noclegowa, restauracje, kawiarnie. Planowana jest tam rozbudowa bazy noclegowej do 200 miejsc, żeby można było organizować, np. zielone szkoły. Centrum w Szczebrzeszynie przygotuje ofertę dla dzieci, młodzieży, studentów i dorosłych, co stworzy jeszcze większe możliwości rozwoju.
Jaki jest stosunek mieszkańców Szczebrzeszyna do tego pomysłu? Czy dostrzegają korzyści płynące z organizacji festiwalu?
Jest wielka grupa mieszkańców, która nas wspiera i dostrzega korzyści z festiwalu. Co do wizji centrum, to trudno odpowiedzieć, ponieważ jeszcze nie położyliśmy jej gotowej na stół. Chcemy ten projekt dopracować ze specjalistami, a okoliczności pandemii zatrzymały wiele rzeczy. Na pewno skutkiem festiwalu jest poczucie współtworzenia tego wydarzenia. Mamy zawsze dużą pomoc przedsiębiorców, którzy angażują się w przygotowania. Całe miasteczko festiwalowe budowane jest w ramach współpracy z biznesem lokalnym. Współpracują z nami również władze Zamościa i Szczebrzeszyna, Starosta Zamojski. Wszyscy popierają tę ideę. Myślimy teraz o remoncie bursy znajdującej się na terenie szkoły, która mogłaby się stać naszym miejscem na stałe. Chcemy tam stworzyć Centrum Kreatywności, taki zalążek przyszłego Centrum Języka Polskiego. Te rzeczy powoli się dzieją. Teraz nastąpi przyspieszenie z powodu najbliższej perspektywy unijnej. Duża skala tego projektu jest bardzo kusząca, ale przekracza możliwości naszej fundacji. Chcemy zainteresować tym pomysłem władze lokalne, wojewódzkie i centralne i myślę, że ten projekt może nabrać życia. Jeśli uda mi się kogoś zapalić do tego projektu, to będę szczęśliwy, bo to może zbudować przestrzeń służącą wszystkim lokalnie i w kraju, a jednocześnie może przyciągnąć naszych rodaków z zagranicy. To powinno być miejsce gdzie pokazujemy nasze dziedzictwo literackie, kanon naszej literatury, poezji, teatru.
W ramach tego projektu jest również powołanie do życia Domu Pracy Twórczej.
Zamierzamy prowadzić Dom Pracy Twórczej, ponieważ jest to przedsięwzięcie o skali możliwej do udźwignięcia przez naszą fundację. Cały nasz projekt można budować krokami. Budowa centrum się powiedzie, ale musimy mieć dobry zespół merytoryczny. Nie mam złudzeń, że ludzie przeniosą się do Szczebrzeszyna. Ale można tak to zorganizować, by twórcy przyjeżdżający na rezydencje do Domu Pracy Twórczej, czyli pisarze, naukowcy, poeci, językoznawcy, mogli jednocześnie tworzyć ekipę dającą wykłady czy lekcje w Centrum Języka Polskiego. Centrum nie będzie jedynie muzealnym ośrodkiem, to musi być żywe miejsce. Od września do maja program będzie bardziej edukacyjny, skierowany do szkół, a w czasie wakacji skoncentrowany głównie na imprezach i wydarzeniach również dla turystów. Tu dochodzimy do tego, jak ta instytucja jest przeze mnie postrzegana. Można zbudować to centrum tak, żeby nie funkcjonowało za publiczne pieniądze, ale żeby zarabiało na siebie. Centrum Nauki Kopernik to jedna z nielicznych instytucji, która w bardzo dużym stopniu bazuje na swoich środkach, ponieważ w 60 procentach budżet jest wypracowany z biletów. Różnorodna oferta i dobrze przygotowane produkty w naszym centrum pozwolą traktować to przedsięwzięcie jak inwestycję, jak działalność przedsiębiorczą i dochodową. Trzeba to wszystko przeanalizować i napisać biznes pland tym pracujemy i planujemy to zrobić do końca roku.
Jeśli mowa o dochodowości, to dlaczego Festiwal Stolica Języka Polskiego w Szczebrzeszynie jest bezpłatny? Czy w planach jest wprowadzenie opłat za udział w wydarzeniach festiwalowych?
Koalicja Festiwali Literackich, którą zawiązaliśmy w 2019r. podjęła decyzję, że od tego sezonu będziemy pobierać opłaty. Jesteśmy jedynymi festiwalami, które tego nie robią. Festiwale muzyczne, filmowe, wszystkie są odpłatne. Wprowadzimy opłaty, które będą symboliczne jak na bogactwo wydarzeń, które dostarczamy. Będzie to prawdopodobnie opłata za wejście na miasteczko festiwalowe na jeden dzień. Nie możemy pobierać opłat za jedno wydarzenie, bo to się nie uda logistycznie, musielibyśmy ludzi wypraszać. Na razie tworzymy regulamin. Mamy w miarę ukształtowaną publiczność, wydaje mi się, że opłaty niewiele zmienią. Wszystkie wydarzenia dzieją się na łące nad Wieprzem. Nie prezentujemy już spektakli w synagodze, ponieważ tam może wejść 100 osób i to ograniczenie sprawiało zawód wielu uczestnikom. Unikamy też wydarzeń na rynku, ponieważ to rozbija naszą kameralność, intymność. Dobieramy artystów takich, którzy mają swoją publiczność, ale która jest w granicach naszej łąki.
W tym roku odbędzie się 7 edycja tego festiwalu. Przygotowania już trwają?
Z festiwalem jest tak, że kończymy jedną edycję i zaczynamy kolejną. Jesteśmy największym festiwalem z tych koalicyjnych, pod każdym względem. Mamy najwięcej wydarzeń, bo ponad 100 i działamy najdłużej, gdyż aż siedem dni. To ma oczywiście konsekwencje w ilości działań, jak i w budżecie. Ten projekt jest na tyle duży, że praca przy nim jest w zasadzie całoroczna. Nie zmieniamy programu w sensie jego układu, więc mamy już wypracowane pewne szablony i procedury, które ułatwiają pracę. Realizujemy festiwal projektowo, wiec zatrudniamy większą ilość ludzi w okresie od maja do sierpnia, a przez pozostałe miesiące pracujemy w zespole trzy – czteroosobowym. Na razie nikt nie wie jak będzie wyglądać sytuacja w tym roku. Miejmy nadzieję, że będziemy mogli wpuścić około tysiąca osób. Tyle gromadziły koncerty i to jest taka optymalna ilość gości. Mamy już doświadczenie w organizacji tej imprezy w czasach pandemii, zatrudniliśmy osobę, która tylko tym się zajmowała. Wśród publiczności była dyscyplina, dystans, nie było żadnego przypadku zachorowania.
Czy planujecie Państwo jeszcze inne zmiany, oprócz odpłatności?
Jesteśmy przed decyzją ministerstwa czy dostaniemy grant na kolejne lata. Od ubiegłego roku nie mamy strategicznego sponsora, którym był Alior Bank. Ciągle trwają rozmowy, więc do końca nie wiemy jakimi środkami będziemy dysponować. Mamy przygotowany program na całe siedem dni, a patronem jest w tym roku Tadeusz Różewicz. Do naszej grupy ekspertów dołączył prof. Koziołek, który zaopiekował się całym blokiem dotyczącym patrona. To będzie taka zmiana jakościowa. Miałem poczucie, że wybieramy patronów, ale trochę ich nie eksponujemy, nie poświęcamy im tyle czasu, ile powinni dostać, żeby poważnie o nich porozmawiać, przedstawić ich sylwetki i dorobek. Postanowiliśmy, że od tej edycji patron będzie omawiany przez cały tydzień, przez minimum jedno spotkanie dziennie. Powierzyliśmy przygotowanie takiego programu właśnie prof. Koziołkowi. Współpracujemy również z Wrocławskim Domem Literatury. We Wrocławiu rok 2021 ogłoszono rokiem Różewicza, połączyliśmy siły i tegoroczny program położy duży akcent na patrona. Bardzo się z tego cieszę, bo taki format to może jest nasza przyszłość. Na początku nastawiliśmy się na „tu i teraz” czyli omawianie najciekawszych książek danego roku, ale w perspektywie ten pomysł może się wyczerpać. Co roku spotkania z tymi samymi autorami, bo pula docenianych autorów jest dość wąska, mogą okazać za mało atrakcyjne. To dotykanie patrona w szeroki sposób i w różnych kontekstach może być rozwojowe, bo konteksty są bogate. Jest kontekst teatru, literatury, poezji, muzyki, teatru radiowego. To duże bogactwo, z którego da się zbudować ciekawy program. Chcemy również rozwijać część językową we współpracy z UMCS. Mam taką misję by wydobywać ze świata akademickiego osobowości, specjalistów, którzy potrafią publicznie występować i być atrakcyjnymi dla słuchaczy. Czerpanie z ich wiedzy jest fascynujące i coraz więcej ludzi przychodzi na te spotkania. W tym roku będzie cały blok poświęcony grzeczności językowej Polaków. Żeby zobaczyć co to znaczy, jak to się zmienia, choćby przez pryzmat mediów społecznościowych. Chcemy budować ten festiwal na żywych doświadczeniach i nawet gdy wspominamy patronów, to patrzymy, jak to rezonuje dzisiaj. Wracając do kanonów szukamy tego, co współczesne. W tym szaleństwie, które nas otacza chcemy się odnaleźć, chcemy złapać jakiś grunt.
Czasem wspomina Pan o swoim pierwszym spotkaniu z Panią Mają Komorowską, które miało miejsce w zimowy wieczór w kościele w Klemensowie. Zauroczony czytaną wtedy poezją postanowił Pan, wówczas uczeń szkoły budowlanej, zostać aktorem. Jakie były inne znaczące, może równie przełomowe spotkania w Pana życiu?
Spotkanie z Mają Komorowską jest najważniejszym w moim życiu. Poza nim było wiele kluczowych dla mnie spotkań. Patrząc od końca, to na pewno znajomość z Iwanem Wyrypajewem. Są takie spotkania, o które zabiegamy, albo które same do nas przychodzą. To z Iwanem jest tym drugim. Gdy pierwszy raz zobaczyłem jego spektakl, to pomyślałem, że z takim artystą chciałbym pracować. To jest dla mnie jedno z ważniejszych spotkań. Pracujemy ze sobą od pięciu lat, jego wrażliwość na świat i podejście do sztuki jest mi bardzo bliskie. Jego szacunek do kanonu literackiego, do autora i aktorów jest bardzo ważny. Na pewno spotkałem na swojej drodze wielu wspaniałych kapłanów. To ważne w tych trudnych czasach, by pamiętać, że są tacy. Miałem szczęście, że nie znam tego świata, o którym się dowiadujemy z mediów i którym jestem przerażony. Do dziś przyjaźnię się z kapłanami, mam do nich duży szacunek i podziw, bo ich wybór to ogromne wyzwanie w wymiarze ludzkim. Chciałbym zrobić film o kapłanach, którzy przechodzą na emeryturę i w wieku 75 lat zostają sami w poczekalni do Pana Boga. Obserwuję swojego proboszcza, w którym jest dużo pokory i pogody oraz tego oczekiwania. Szwecja jest też dla mnie ważnym spotkaniem. Migracja jest trudna, ale to przeniesienie w inną kulturę jest fascynujące. Przeżyłem tam sześć lat poznając kulturę, język, ludzi, to bardzo wzbogaca. Do dziś przyjaźnię się ze Szwedem, który nie chodzi do teatru, nie rozumie mojej miłości do niego, ale spotkania z nim są niezwykle interesujące. Planujemy wspólny przejazd przez Szwecję. Chciałbym zobaczyć ten kraj, wielkie przestrzenie na północy i przyrodę. Z aktorskiej przygody, to bardzo ważne było spotkanie z Kazimierzem Borowcem. W klasie maturalnej zgłosiłem się na konkurs recytatorski, na którym jurorem był właśnie pan Borowiec. Poprosiłem żeby po występie powiedział czy ja się nadaję do szkoły teatralnej. On mi powiedział „musisz”. Gdyby mi powiedział coś innego, to pewnie bym nie zdawał do szkoły teatralnej. Był świetnym aktorem Teatru Starego, nie celebrytą, ale wybitną osobowością. Stworzył wiele nagradzanych monodramów, grał u Wajdy. Zapraszał mnie do siebie, był moim przewodnikiem i bardzo dużo mnie nauczył. Swój teatr otworzył dla mnie również Janusz Wiśniewski, do którego zgłosiłem się studiując polonistykę. Pisałem wtedy pracę o antropologii, a byłem pod wrażeniem „Olśnienia”. Zgodził się ze mną spotkać. Później odnalazł mnie w Bodaczowie. Do apteki, w której był jedyny telefon we wsi zadzwonił ktoś z telewizji. Okazało się, że pan Janusz zaprosił mnie do programu, którego był bohaterem, jako jedną z osób wybraną do zadawania pytań. Ta znajomość trwa do dzisiaj, dużo rozmawiamy o teatrze. Moje spotkania, teatr, moje życie, ta droga, którą poszedłem, to wszystko wydaje się kompletnie nieracjonalne. Chłopak z Bodaczowa, ze wsi, w której nie ma teatru, uczący się w budowlance trafił do świata spektakli teatralnych.
Należał Pan do tych osób, które mają potrzebę wyrwania się ze swojej prowincji, wręcz ucieczki do wielkiego świata?
Zawsze miałem potrzebę doświadczania, przeżywania nowych rzeczy. Wiedziałem, że nie zostanę w Bodaczowie czy w Zamościu. To nie była chęć ucieczki, ale potrzeba poznania, zobaczenia. Festiwal w Szczebrzeszynie mógł się udać właśnie dlatego, że ja nigdy nie uciekłem. Zawsze miałem kontakt, na bieżąco wiedziałem co tam się dzieje, oddychałem tymi miejscami. Niektórzy zamykają rozdziały, ja nigdy nic nie zamknąłem. Jak się nie pozamyka, to człowiek czuje się dobrze w różnych przestrzeniach, łatwo mu się wraca i robi rozmaite rzeczy.
Panu sporo udało się zrobić. Co Panu w tym pomogło, intuicja, podążanie za głosem serca, odwaga?
Ciągle mam poczucie, że nic nie wiem, mam tysiące nowych pomysłów. Dla niektórych to jest męczące, ponieważ lubią stabilność. Ja mam potrzebę wymyślania nowych projektów, choć czasami chciałbym spróbować takiej stabilności. Nic bym nie zmienił w swoim życiu, mogłem dużo rzeczy dotknąć i przeżyć. Jestem spełniony, zadowolony z tego co mi się udało. Niektóre spektakle może przejdą do historii teatru polskiego, na przykład Wujaszek Wania. Iwan usunął z oryginalnego tekstu chyba jedno zdanie, a jednocześnie jest to bardzo dzisiejszy spektakl. To co mną kierowało w życiu nazywam marzeniami. Trzeba sprawdzać swoje marzenia, nawet jeśli okazuje się, że nic z nich nie wyjdzie, tak jest z moją szkołą teatralną. Miałem marzenie bycia aktorem, ale okazało się, że ja tam nie pasuję, to nie jest dla mnie. Ale gdybym nie sprawdził, to ten balast niesprawdzenia byłby ciężki. Trzeba mieć odwagę żeby sobie odpuścić, nie iść dalej, jeśli coś nam nie pasuje. Zamknąłem kilka projektów, które nie dawały mi satysfakcji, nie rozwijały mnie. Tak samo jest z Iwanem. Mało jest artystów, którzy potrafią odpuścić i pójść inną drogą. Na tym polega nasze życie, żeby sprawdzać czy coś jest dla nas czy nie. Jeśli jest, to trzeba to pielęgnować i rozwijać, a jeśli nie, to nie należy tępo podążać za swoimi marzeniami. Najciekawszy moment jest wtedy, gdy możemy włożyć wysiłek, który przynosi nam satysfakcję.
Życzę Panu wielu udanych projektów i satysfakcji z nich. Dziękuję bardzo za spotkanie.
Ja również dziękuję.
Pan Piotr jest pięknym człowiekiem,który daje młodym ludziom wiarę,że warto spełniać marzenia i realizować swoje pasje,nawet jeśli albo zwłaszcza jeśli urodziliśmy się w tak pięknym zakątku świata jak Szczebrzeszyn.Ja właśnie tam się urodziłam i swoją drogę do świata teatru odnalazłam dzięki mojemu Mistrzowi prof. Kaczmarkowi, na ostatnim już roku filologii polskiej w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Moją misją i pasją jest teatr młodzieżowy, studencki i szkolny. A Pana Piotra Dudę miałam ogromną przyjemność poznać podczas realizacji projektu “Lovv” przez Teatr Montownia w Zespole Szkół Drzewnych i Ochrony Środowiska w Zwierzyńcu.Dla moich uczniów była to niezwykła przygoda, dzięki której “nabrali wiatru w szkrzydła” i wiary,że warto spełniać marzenia, także te o aktorstwie. Dziękujemy serdecznie za to spotkanie,bo spotkanie w teatrze jest najważniejsze.
Pani Agnieszko, bardzo dziękuję za Pani komentarz. Moja miłość do teatru pojawiła się w szkole podstawowej i trwa do dziś. Warto doceniać inicjatywy, które otwierają przed młodymi ludźmi drzwi do świata teatru.