Marina i Marcin Piotrowscy – pomysłodawcy i główni organizatorzy Festiwalu Kultury Pogranicza Folkowisko – jednego z najbardziej znanych festiwali kultury ludowej w Europie, członkowie Stowarzyszeniem Animacji Kultury Pogranicza Folkowisko oraz właściciele Chutoru Gorajec. Ona pochodzi z Estonii, On z okolic Tomaszowa Lubelskiego. Ona – rozmiłowana w naturze, oaza spokoju i rozwagi. On – wulkan entuzjazmu i skarbnica pomysłów. Oboje otwarci, uśmiechnięci i pełni dobrej energii. Godzinami można słuchać ich fascynujących opowieści. Zbudowali gościnny dom położony na styku kultur. Stworzyli miejsce żywej tradycji, w którym wszystkie ich działania w naturalny sposób wpisują się w lokalne środowisko.
Wieś Gorajec – kilkanaście domów, około czterdziestu mieszkańców i Festiwal Folkowisko, który od ponad dziesięciu lat przyciąga ludzi z całej Polski i z zagranicy. Jak Wy to robicie?
Marcin: Gdybyśmy wiedzieli, to byśmy to opatentowali (śmiech). Zaczynaliśmy od marzenia o prowadzeniu agroturystki. Jeździliśmy po okolicach i szukaliśmy chałupy wiejskiej, pod kątem wynajmu pokoi. Zobaczyliśmy tę szkołę, to jest „ tysiąclatka”. Była w strasznym stanie. Tej części, w której siedzimy w ogóle nie było, tam rosła brzózka, w innych miejscach były jakieś rupieciarnie, szmaty i legowisko kun. Nie było wodociągu, tylko studnia. Stał zawalony budynek dawnych toalet, bo toalety były poza obiektem szkoły. Kupiliśmy tę nieruchomość w 2007r, w 2008r. się pobraliśmy i od tego czasu trwają niekończące się budowy. Stopniowo to remontowaliśmy i zajęło nam to dużo czasu. Mieszkamy na stałym placu budowy, nieustannie są jakieś modernizacje, ale za to zaskakujemy naszych gości, bo ciągle widzą coś nowego. Przyjeżdżają po jakimś czasie, a tu jakaś stodoła, tu spichlerz czy scena. Zaczęliśmy całą rodziną tu działać. Dużo prac wykonali moi rodzice, bo my jednak przez jedenaście lat mieszkaliśmy w Irlandii. Tam zarabialiśmy, a tu przyjeżdżaliśmy by organizować festiwal w lipcu czy Dzień Wolności Chłopskiej, który odbywa się 2 maja. Ale to były przyjazdy tylko w ramach urlopu, więc może byliśmy tu przez miesiąc czy trochę dłużej.
Od kiedy mieszkacie w Gorajcu na stale?
Marcin: Od czerwca 2018r. Jestem z wioski Grodysławice pod Tomaszowem Lubelskim. Rodzice pracowali w szkołach w Tomaszowie. Ojciec-historyk zawsze nas ciągał po okolicach, trafialiśmy na różne miejsca, jak cerkwie czy cmentarze. O każdej wiosce coś wiedzieliśmy. Ojciec pisał książki o historii regionu, ale raczej o okolicach Tomaszowa. Tu jesteśmy na Podkarpaciu, to inny świat, inny język, inna mentalność, czasem nawet sposób mówienia. Teoretycznie jestem z wioski położonej ponad trzydzieści kilometrów stąd, ale praktycznie jestem z daleka. W tej małej społeczności to już się jest „zajechanym”. Tu nawet jak się przejeżdża z Dąbrówki na Gorajec, które są trzy kilometry od siebie, to już jest się „zajechanym”.
Marina: Albo „przywłoką” w przypadku dziewczyn. Jeśli dziewczyna wychodzi za mężczyznę z innej wioski to jest „przywłoką”. Tego określenia używa się do obecnych czasów. I wciąż się taki mówi, chociaż dziewczyna może tu mieszkać już od dwudziestu lat.
Łatwo było Wam wejść w tutejsze środowisko?
Marcin: Jesteśmy „zajechani”, ale chyba się zaprzyjaźniliśmy z mieszkańcami. Ja łatwo nawiązuję kontakty. Poza tym jeśli się działa z nimi wspólnie, a nie zamyka, to udaje się zbudować więź. Wiele jest takich miejsc, w których właściciele tworzą enklawy zamknięte na sąsiadów, gdzie tylko przyjmują gości. My przyjechaliśmy tu z pomysłem na zapraszanie przyjaciół, gości, ale zawsze zakładaliśmy, że to będzie miejsce spotkań i działań dla wszystkich.
Marina: Zawsze wiedzieliśmy, że chcemy tu mieszkać na stałe, dlatego zależało nam na dobrych stosunkach z sąsiadami. To nie była opcja, że my tu budujemy coś pod wynajem, albo tylko robimy festiwal, a sami mieszkamy gdzie indziej. Dlatego to zawieranie kontaktów z sąsiadami było rzeczą naturalną. W Irlandii zawsze czuliśmy się tymczasowo, bo tam pojechaliśmy z myślą o powrocie za rok czy dwa. Remont pochłaniał jednak tak duże środki, że byliśmy dłużej. Wszystkie dzieci się tam urodziły, ale w końcu trzeba było wracać. Dzieci nie można w wieku kilkunastu lat wyjąć z ich dotychczasowego środowiska i nagle przenieść tu. We mnie też była taka potrzeba żeby już gdzieś osiąść, ileż można tak jedną nogą tu, drugą tam. Oczywiście nawiązaliśmy w Irlandii kontakty i robiliśmy dużo fajnych rzeczy, bo to jednak było jedenaście lat naszego życia.
Marcin: Tu, od początku, bardzo ważne było dla nas budowanie więzi międzysąsiedzkich. Każdy z mieszkańców to znana nam, fajna historia. Jeden z nich to najlepszy bimbrownik po tej stronie Sanu. Zbyszek – zielarz, to człowiek mieszkający w lesie, który wie wszystko o przyrodzie, zwierzętach, roślinach. Przy tym potrafi tak barwnie i ciekawie opowiadać, że można o nim pisać książki. Teraz kilka wywiadów z nim przeprowadziłem, on mógłby godzinami opowiadać o ziołach i okolicy. Jest Pan Michał, który już ledwo chodzi, ale jest prawdziwą encyklopedią Gorajca. Gdy go zapytano gdzie była studnia przed wojną, to dokładnie pokazał miejsce, chociaż ten teren się całkowicie zmienił. On po prostu ma fenomenalna pamięć. Pojawiają się nowi ludzie, niedawno młoda para kupiła chałupę, którą wyburzyła, na fundamentach postawiła nową z zamiarem otwarcia agroturystyki. Jest pani Janina, która śpiewa w zespole Niezapominajki. Ma świetny głos, często spotyka się z dziewczynami z muzyki tradycyjnej czy z zespołem Jabole i nagrywają wspólnie płyty.
Marina: Pani Janina śpiewa, gra w filmach, cala wioska zresztą gra w filmach. Sołtys Henio, też „zajechany” jak my, śmieje się, że rzecznika prasowego musi powołać, bo nie ma czasu pola obrabiać. Ciągle filmy, wywiady, dziennikarze, nie wyrabia się z robotą.
Jak od pomysłu na agroturystykę doszliście do Folkowiska?
Marina: Mieliśmy pomysł na agroturystykę, ale pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy był jednak festiwal. On zrodził się bardzo naturalnie, po prostu się pojawił. To nie jest tak, że siedliśmy i myśleliśmy co by tu zrobić. Zaczęło się od naszego wesela, na które przyjechała rodzina i przyjaciele. To była fajna, trzydniowa impreza w stylu folkowym.
Marcin: Taki jest kontekst tego miejsca. Oboje lubimy historię, tradycje, jesteśmy tu na styku kultur. Taka formuła była bardzo naturalna.
Marina: Na weselu miało nie być tradycyjnej spiny, ludzie mieli się wygodnie i świetnie bawić. Pomyśleliśmy o muzyce ludowej, ponieważ te piosenki łączą ludzi. One się często powtarzają, mimo że w różnych językach, to są podobne. Był zespół Żmije, a my stwierdziliśmy, że skoro Ukraina jest tak blisko, to trzeba to jakoś połączyć. Pojechaliśmy tam, kupiliśmy sobie tradycyjnie wyszywane stroje, miałam wianek ze wstążkami. Myśmy byli ubrani na ludowo, trochę naszych przyjaciół również, tak to się zaczęło. Wszystko odbywało pod gołym niebem, jedzenie było z kuchni polowej. Nie mieliśmy tutaj nic. Naczynia myliśmy przy studni, bo nie było wody bieżącej, prąd był tylko w jednym pokoju, była jedna klamka na wszystkie drzwi, spaliśmy na materacach. Ale była bardzo fajna impreza. Następnego dnia wszyscy poszliśmy na wycieczkę, nad stawy, do lasu i umówiliśmy się, że za rok znowu się spotkamy. I spotykamy się co roku, w okolicach rocznicy naszego ślubu.
Marcin: Podpisaliśmy pakt, zakopaliśmy ostatnią flaszkę z wesela i powiedzieliśmy, że po dziesięciu latach ją wykopiemy.
I wykopaliście?
Marcin: Tak, wykopaliśmy i wypiliśmy, i zakopaliśmy nową, na kolejne dziesięć lat.
Marina: Następnego roku przyjechaliśmy na letnie wakacje, trzytygodniowe. Naszym znajomym tak bardzo się u nas spodobało, że chcieli przyprowadzić swoich znajomych. Zrobiliśmy imprezę otwartą i w ten sposób narodziło się Folkowisko. To pierwsze to była sprawa najbliższej rodziny i przyjaciół oraz ich znajomych.
Marcin: Nie wiemy skąd się ci ludzie wzięli, znajomi znajomych. Ale już wtedy pojawiło się około 120 osób.
Marina: Nie było poważnego zastanawiania się, kto ma zagrać. Ustaliliśmy trzydniowy karnet za 35 zł i działaliśmy. To było tak, jakbyś przyjechała do kogoś do domu na parę dni. Było na luzie, rodzina i znajomi stanęli za garami oraz występowali na scenie.
Jak jest obecnie?
Marina: Dziś to już jest dużo większa impreza. Bardzo wiele nauczyliśmy się przez te wszystkie lata. Na szczęście, bez zmian pozostało to, że nadal w dużej mierze festiwal robiony jest przez przyjaciół i rodzinę. Jest ekipa ludzi w miarę stała. Wiadomo, że ktoś odchodzi czy pojawia się rzadziej, bo mamy dzieci, pracę, różne są sytuacje i obowiązki. Natomiast to nadal kręci się dzięki tym osobom, z którymi regularnie się spotykamy, organizujemy inne wydarzenia. Ta atmosfera rodzinna została i ona się udziela każdemu kto tu trafia.
Marcin: Uczestnicy festiwalu wiedzą, że oni wszyscy są gośćmi w naszym domu.
Marina: Wszyscy też wiedzą, że można przyjechać z dziećmi, że jest bezpiecznie. Jest plac zabaw pełen tajemnic, ekoszlak, czy domki na drzewie. To świat, gdzie każdy zakamarek jest fascynującą przygodą dla dzieci. Ludzie przyjeżdżają odpocząć psychicznie, mniej im zależy na tym, kto będzie grał, często nie znają zespołów, ale i tak wiedzą, że będzie super. Przyjeżdżają żeby się spotkać ze swoimi festiwalowymi znajomymi. Oni spotykają się raz do roku, właśnie u nas. Siedzą sobie przez cztery dni i gadają, nawet na koncerty czasem nie chodzą. Fajne jest to, że wszystko dzieje się na dość niewielkiej przestrzeni, nie tak jak w przypadku dużych imprez, tu scena, tam pole, a jeszcze dalej stołówka. Tak naprawdę możesz usiąść na trawce i gapić się na ludzi. Tu koncert, tu idzie człowiek krowa, tu konkurs na najbrudniejsze dziecko. Jest się w środku zdarzeń, a jednocześnie plus jest taki, że jeśli nie chcesz, to nie musisz być w tłumie i szaleć ze wszystkimi. Możesz siedzieć z boku, a jednak jesteś wewnątrz tego wszystkiego co się dzieje.
Występujący równie chętnie do Was przyjeżdżają?
Marcin: Dzisiaj z zespołami jest tak, że same się do nas zgłaszają. Na początku wystąpiły Żmije, które grały u nas na weselu, zespół weselny Salsa z sąsiedniej wioski i „łapankę” robiliśmy na kogokolwiek, kto potrafił coś wykonać. Potem odwiedził nas Andrzej Stasiuk, który wziął udział w wieczorze opowiadaczy. Bardzo nam pomógł rozkręcić ten festiwal. Dzięki niemu mieliśmy patronat medialny oraz występ Jacka Kleyffa. Zapoznał nas również z Marcinem Szejkowskim. Później weszliśmy w znajomość z ruchem in crudo, tej muzyki bardzo tradycyjnej. Wydaje się, że ta muzyka tradycyjna, folkowa, to jedna rodzina, ale to nieprawda. Teraz już jest lepiej, ale kilka lat temu to na noże szło między folkowcami, world music, a muzyką tradycyjną i do tej pory w opozycji są zespoły folklorystyczne. Dla osób z zewnątrz to wygląda tak, że różne zespoły śpiewają te same piosenki tylko trochę inaczej, ale nie jest tak. Jedni drugim mówią, że zażynają tradycję, inni, że to skansen. Obecnie jest spokojniej, rozmawiają ze sobą, nawet mogą się spotkać, ale żaden muzyk tradycjonalista nie pojawi się na mikołajkach folkowych.
A do Was przybywają wszyscy?
Marcin: Udało nam się wiele połączyć, muzyka tu jest bardzo różna, od poezji śpiewnej do rocka. Zapraszamy tych, z którymi się zaprzyjaźniamy. Nas nigdy nie było stać żeby zapraszać zespoły z katalogu. Teraz już grupy dzwonią do nas same, nawet te bardziej znane, jak na przykład zespół Hańba, który dostał Paszport Polityki, gra za granicą, ale chciał tu wystąpić.
Marina: W tej chwili z muzykami jest tak, jak z siecią naszych przyjaciół. Gdy ktoś tu wystąpi i spodoba mu się, to poleca nas innym muzykom, ponieważ tu jest świetne miejsce i dobry kontakt z publicznością. Polecają nas innym wykonawcom, a nam polecają inne zespoły.
Marcin: Artystom też zależy żeby występować tam, gdzie jest fajny klimat do grania, a my mamy świetną atmosferę. W tym roku wystąpił Cyrk Deriglasoff, który nie do końca jest folkowy, ale na Folkowisku nie ma sztywnych ram. Ja ściągam zespoły, które spokojnie mogłyby zagrać na rockowym festiwalu np. Dzieciuki czy Ruta, ale są też lżejsze klimaty np. Karolina Cicha.
Marina: Organizujemy festiwal folkowy, to jest oczywiście główny nurt. Każdej edycji nadajemy jakiś temat przewodni i według niego szukamy gości, ale to jest dość luźne. Jeżeli się okazuje, że jakiś artysta ma wtedy czas i ochotę u nas wystąpić, to czemu nie. Czasem ktoś z naszych przyjaciół mówi, że jest jakaś fajna kapela i byłoby świetnie gdyby zagrała. Mimo, że nie jest folkowa, to zgadzamy się, ponieważ ma super energię.
Festiwal jest doceniany nie tylko przez publiczność. Otrzymaliście nagrodę Ambasador Wschodu oraz wyróżnienie Wyjątkowy Festiwal Sztuki przyznane przez EFFE (Europe for Festivals, Festivals for Europe). Czy to coś zmieniło?
Marina: Nagrody to jest fajna rzecz, okazja żeby się spotkać z ludźmi, poznać nowych. Wzrasta prestiż naszych działań, dodatkowa grupa osób się o nas dowie, ale nie jest ona jakaś znacząca. I nie przekłada się to na środki finansowe.
Jak pozyskujecie środki na organizację festiwalu?
Marcin: Cały czas piszemy projekty, ale one nie są wystarczająco duże żeby zrobić festiwal. Na rock festiwalu jeden zespół bierze czasem więcej niż nasz cały budżet festiwalowy, np. 60-70 tysięcy. My jeśli mamy połowę tego na wszystkie dni festiwalowe to już jest dobrze. Pozyskujemy dotacje w wysokości 10-15 tysięcy. Sprzedajemy również karnety na festiwal.
Marina: Festiwal jest robiony oddolnie, przez przyjaciół, więc tu nie pracuje sztab ludzi od promocji, marketingu itd. Przy dużych festiwalach jest zespół ludzi, który pracuje cały rok na okrągło. Tu od kilku lat są ludzie, którzy to robią w formie wolontariatu, to nie jest ich praca.
Marcin: Dwa lata po rozpoczęciu festiwalu, poszliśmy do urzędu gminy, zapytać czy mogliby nas wesprzeć jakimiś środkami. Chcieli nam pomóc, ale musieliśmy mieć osobowość prawną. Wtedy założyliśmy Stowarzyszenie.
Ale Stowarzyszenie to o wiele więcej działań niż organizacja Festiwalu.
Marcin: Tak, zaczęły się inne akcje, różne sposoby na pozyskiwanie grantów, ale przede wszystkim nowe inicjatywy. Gdy ma się wspólnotę, to ludzie czują się powiązani i dzieją się ciekawe rzeczy. Członkowie Stowarzyszenia są w Warszawie czy Krakowie i robią różne akcje, niezależne od działań tutaj, np. „Jestem ze wsi” czy „Kultura jest babą”. Podejmujemy również dużo działań na rzecz naszego regionu.
A na czym polegał „Gorajecki Uniwersytet Ludowy”?
Marcin: To był, na razie, jednorazowy projekt w ramach ministerialnego grantu. Był to cykl darmowych warsztatów, np. zielarskich czy fotograficznych. Pozyskaliśmy środki żeby zapłacić wykładowcom. Tak naprawdę, to całe Folkowisko jest takim gorajeckim uniwersytetem. Bywam na różnych festiwalach, mało jest takich, gdzie jest tyle warsztatów. U nas odbywa się ich około 60. Są tradycyjne ludowe, ale również fotograficzne np. jak fotografować zabytki czy ciesielskie, na których powstała nasza scena. Organizujemy czasem warsztaty komercyjne. Posiadamy grupy odbiorców, którzy wynajmują naszych wykładowców i przeprowadzają, na przykład kursy zielarskie. Są uniwersytety, które przywożą do nas studentów. Uniwersytet z Krakowa deleguje tutaj studentów zagranicznych żeby im pokazywać kulturę polskiej prowincji, a z Warszawy by przybliżyć jak działa kultura w małych ośrodkach na wschodzie, na końcu świata, choć dla nas to jego początek. Może kiedyś to był koniec, teraz tu się wszystko zaczyna, to tu nie można kupić działki, a ceny poszły bardzo w górę.
A propos studentów, Wy poznaliście się na studiach?
Marina: Tak. Marcin studiował socjologię na UMCS w Lublinie, a ja byłam na rocznej zerówce dla obcokrajowców w Centrum Języka i Kultury Polskiej. Mieszkaliśmy w tym samym akademiku.
Dlaczego postanowiłaś studiować właśnie w Polsce?
Marina: U nas w mieście był Kościół Polski, moja prababka była Polką, ale to była tylko ciekawostka, o tym się nie mówiło, w domu nie było polskich tradycji. Z moją mamą pracowała kobieta polskiego pochodzenia, która działała przy Ambasadzie Polskiej w Estonii. Organizowała kursy języka polskiego dla ludzi z polskim pochodzeniem. Po nich można było wyjechać latem do Polski na trzytygodniowe obozy językowego. Zawsze lubiłam się uczyć języków, a ponadto chciałam wyjechać, zobaczyć coś nowego i innego. Wzięłam udział w tych kursach, a potem przyjechałam do Polski, miałam 13 lat. Byłam wtedy w Poznaniu i bardzo mi się tu spodobało. Wiedziałam też, że jest szansa żeby studiować w Polsce. Kiedyś był taki program dla osób pochodzenia polskiego. Teraz dla obywateli Unii już go nie ma, bo teoretycznie każdy może wyjechać i studiować gdzie chce. Ja się jeszcze załapałam w jednej z ostatnich takich grup.
Jakie studia wybrałaś po tej zerówce?
Marina: Po roku wyjechałam do Wrocławia, na kulturoznawstwo. Potem przez pięć lat jeździliśmy do siebie, do Lublina i do Wrocławia.
Kulturoznawstwo się komponuje z tym co teraz robicie.
Marcin: Marina jest bardzo wielokulturowa.
Marina: Jestem mieszanką wielu kultur, takim tradycyjnym produktem ZSRR, mam radziecki akt urodzenia. Mój dziadek ze strony ojca jest Gruzinem, mama jest z Rosji, moja prababcia była Polką. Są w mojej rodzinie osoby z Łotwy, Białorusi, Ukrainy, są ślady żydowskie. Ta wielokulturowość, to mieszkanie na terenach przygranicznych jest ze mną przez cale życie i to mi się bardzo podoba
Marcin: Życie w różnorodności jest dla nas bardzo naturalne i bardzo je lubimy. Poza tym, przy okazji festiwali wiele się o tej wielokulturowości dowiedzieliśmy, poznaliśmy wiele osób, zawodowców, np. historyków. Każde Folkowisko to lekcja, ciągle uczymy się czegoś nowego, odkrywamy ciekawe rzeczy przez tych ludzi, którzy przyjeżdżają, przez ich opowieści, przez muzykę. Każdy rok jest ciekawy, to nie tylko koncerty i warsztaty, ale w każdym festiwalu jest jakaś historia, to jak czytanie książki. Dzięki tym spotkaniom, za każdym razem tworzy się opowieść, są obrzędy, historie ludowe, gry wiejskie i muzyka, a wszystko w kontekście wydarzenia danego roku.
Marina: Przyjechał jeden zespół, jeden opowiadacz, i tak się to zaczęło. Przy okazji zaczęliśmy się tym bardziej interesować, dużo czytać, chcieliśmy wiedzieć coraz więcej. Marcin bardzo lubi historię, dużo wie, cały czas się dokształca. Jedna z głośniejszych akcji stowarzyszenia „Jestem ze wsi”, to odczarowywanie stereotypów, atmosfery wstydzenia się swojego wiejskiego pochodzenia, to pomysł, który wyszedł bardzo naturalnie, ponieważ dowiadywaliśmy się coraz więcej rzeczy.
Tak samo było z Dniem Wolności Chłopskiej, który organizujecie w rocznicę zniesienia pańszczyzny w Galicji?
Marina: Tak, również z tego zainteresowania. Historia pańszczyzny to było dla mnie coś niezwykłego. Historia Polski jest szlachecka, dominują w niej królowie, wielkie bitwy, książęta. Robiłam cały kurs historii Polski, ale brak w niej było tego chłopa. Gdzieś się tylko pałętał w tle, podczas gdy ponad 90 procent Polaków ma korzenie wiejskie.
Marcin: Gdy pytam na spotkaniach kto pochodzi ze wsi, to kilka osób podnosi rękę. Gdy zapytam o rodziców, to więcej, a gdy o dziadków, to już bardzo dużo. Takie są nasze korzenie.
Czasy się trochę zmieniają, to wiejskie pochodzenie czy mieszkanie na wsi już nie jest tak wstydliwe. Jak myślicie, dlaczego?
Marina: Myślę, że rośnie świadomość, ludzie stają się coraz bardziej otwarci, mam taką nadzieję. Chociaż czasem, jak słucham niektórych wypowiedzi, to jej nie mam.
Marcin: Kultura ludowa jest teraz ubierana w atrakcyjne formy, pokazywana coraz ciekawiej, przystępniej. Niektórzy wykonawcy zapewnili dostęp do naszych nurtów kulturowych większemu gronu odbiorców. To już nie są lata 90-te, kiedy było zachłyśnięcie się tym co zachodnie i traktowanie naszej kultury jak coś gorszego, uboższego. Są artyści czy miejsca, które w atrakcyjnych formach podają to, z czego się wywodzimy. Ludzie poszukują sielskości, wspomnień, tego sentymentu. Robert Korzeniowski czy Andrzej Stasiuk znajdują u nas wiejskość, bez spinki, jak w domu.
Dlatego ludzie wybierają na odpoczynek takie miejsca jak Chutor Gorajec?
Marina: „Jak u babci” – to jest pierwsza reakcja naszych gości. Mówią, że tam też była taka szafa, taki kredens czy skrzynia. Na etapie rozmowy o noclegach pytają czy są u nas muchy, kleszcze, komary, czasem pytają o telewizor. Ale lepiej, że robią to od razu, niż później mieliby być rozczarowani. Do nas przyjeżdża się po wypoczynek, kontakt z naturą, ciszę. Jeśli ktoś przyjedzie raz, to często powtarza to kilka razy w roku. Coraz więcej jest osób, które wracają. Tworzy się taki model odpoczynku jak kiedyś, że powraca się w to samo miejsce, że rodzina przyjeżdża rok po roku i widzimy jak dzieci dorastają. Ludzie coraz więcej podróżują, mogą wyjechać za granicę, ale również do nas.
Marcin: Znamy te okolice, potrafimy podpowiedzieć gdzie warto się udać. Na ogół przyjeżdżają takie osoby, które chcą się pobłąkać, a rzadko takie, które siedzą u nas w domu.
Marina: To nie jest hotel, w którym możesz spędzić cały dzień w spa, przed telewizorem czy w barze. Ale można poleżeć z książką, pojechać na wycieczkę rowerową, iść na całodzienną wędrówkę czy posiedzieć przy ognisku z gitarą. Mamy opracowane różnorodne trasy, które możemy polecić gościom. Czasem turyści odkrywają przed nami nowe miejsca. W sezonie letnim cały czas są goście. To jest dla mnie bardzo emocjonalne zajęcie, ale z drugiej strony ciągle poznaję nowe, ciekawe osoby, z którymi rozmawiamy godzinami, to jest ogromny plus tej pracy.
Marcin: Dajemy ludziom nie tylko pokój, ale siebie, czas na wypicie kawy, pogadanie. Wydaje się, że Marina cały czas pije kawy i herbaty, ale to ona ogarnia to wszystko. Na dobrą sprawę, to my mieszkamy w pracy.
Marina: Ta praca daje mi dużo satysfakcji. Przy tak bliskim kontakcie z gościem, gdy ktoś przyjeżdża do nas po raz kolejny, to już jest nam znany. Gdy znamy się i lubimy, to już przy ścieleniu łóżka mam fajne emocje, bo wiem dla kogo to robię. Przy większym hotelu jest to trochę anonimowe. Tutaj goście wchodzą ze sobą w interakcje, czasami jest kilka rodzin i tworzy się między nimi jakaś więź.
Marcin: Często przyjeżdżają grupy znajomych lub kilka rodzin i robią sobie u nas spotkanie, imprezę. Spędzają razem wakacje.
Wy wyjeżdżacie na wakacje?
Marcin: W lecie jest to raczej niemożliwe. Najczęściej wyjeżdżamy w czasie ferii zimowych, byliśmy na przykład przez tydzień w Gruzji. Na ogół to są krótkie wypady, takie jak w Bieszczady, na Mikołajki Folkowe w Lublinie, festiwale czy do znajomych. Przy okazji wykładów w Krakowie pojechaliśmy na chwilę do Czech i Austrii. Tutaj ciągle się gdzieś włóczymy. Gdzie nie pojedziemy, to mamy znajomych, do których wpadamy na kawę czy nocleg. Spotkania z ludźmi są najważniejsze.
A jakie spotkania dla Was były najbardziej znaczące, może wręcz przełomowe?
Marina: Dla mnie przełomowym spotkaniem w życiu było spotkanie Marcina. Moje życie nie wyglądałoby tak, jak wygląda. Od niego wszystko się zaczęło. Jest motorem napędowym, wciąż ma jakieś pomysły, te wszystkie rzeczy, które się tu dzieją są wynikiem jego fantazji. On ze mną czy beze mnie i tak by to robił.
Marcin: Myślę, że byłbym bardziej trzepnięty, Marina mnie tonuje. Trzyma mnie, odleciałbym i głupoty bym robił, a tak jest spokojniej, jest się kogo poradzić. Ludzie się dobierają na zasadzie podobieństwa, tego że są prawie swoimi kopiami, albo na zasadzie plusa i minusa. U nas są spore różnice. Ja lubię ludzi, imprezy, żeby się dużo działo. Marina jest trochę wycofana, potrzebuje swojej przestrzeni. Ja mogę być prawie cały czas z innymi. Wiele osób spotkałem, każde spotkanie jest ważne, ciekawe. Gdyby nie Gorajec nie wiem czy bym tylu ludzi poznał. Chociaż w Irlandii też pojawili się ważni ludzie, np. prezydent Irlandii czy senator Martin Convey, ale to wszystko raczej nie są przełomowe spotkania. To my zmieniamy, to ja jestem przełomowym spotkaniem (śmiech).
Marina: Zrobię Ci koszulkę z napisem „ Jestem Twoim przełomowym spotkaniem, zmienię Twoje życie”. Moje zmieniłeś.
To jakie jest Wasze życie?
Marina: Mamy codzienny kontakt z naturą, dokoła las, przyroda, to jest coś niesamowitego. Codziennie chodzę z dziećmi na spacery, mamy kilka ulubionych tras i za każdym razem odkrywamy coś nowego. Posiadamy duży dom, wszyscy się do nas zjeżdżają. Mam brata, Marcin dwóch, jesteśmy w centrum życia rodzinnego i towarzyskiego. To do nas przychodzą ludzie, to jest komfortowa sytuacja, że jesteśmy w centrum wydarzeń. Nie muszę się nigdzie ruszać, a tu się pojawiają niesamowite osoby. Nie mamy telewizora, ale mamy ciągle ciekawe spotkania. Za każdym stoi jakaś historia, każdy ma coś do opowiedzenia. Artyści, muzycy, którzy tu przyjeżdżają to ciągły kontakt z ciekawymi ludźmi. Moja mama mówiła, że wysłali mnie na studia do Polski, a ja siedzę na wsi i biegam z mopem. Ale ostatnio powiedziała mi – no Marina, wy macie ciężkie, ale bardzo wesołe życie. I to jest prawda, takie jest nasze życie.
Życzę Wam żeby zawsze było udane i bardzo dziękuję za spotkanie.
Zdjęcie: Anna Serkis