Agnieszka Bohdanowicz – absolwentka „Filmoznawstwa i wiedzy o mediach” na Uniwersytecie Łódzkim. Przez kilkanaście lat pracowała jako dziennikarka radiowa w takich stacjach, jak Radio Łódź, Radio Classic, Radio ESKA i Radio Wawa. Obecnie pełni funkcję fotografa i wydawcy w internetowej redakcji telewizyjnej. Fotografuje dla Fundacji Gajusz w Łodzi. Towarzyszy rodzinom na szpitalnych oddziałach onkologicznych, podczas porodów perinatalnych, w ośrodku preadopcyjnym Tuli Luli i hospicjach prowadzonych przez fundację. Ma na swoim koncie liczne sesje noworodkowe i ciążowe. Zaangażowana w życie lokalnej społeczności oraz inicjatywy mające na celu ocalanie od zapomnienia ludzi, którzy powoli odchodzą do przeszłości. Miłośniczka kwiatów i ogrodów, która ma nadzieję, że przed nią miliony spotkań.
Jak wyglądała droga, która doprowadziła Cię do fotografowania?
Skończyłam filmoznawstwo i zaraz po studiach poszłam do pracy w lokalnym radiu. Byłam tam na stażu, ale szybko dostałam umowę o pracę na pół etatu i potem już na cały. Zostałam w tym miejscu na trzy lata. Później wyszłam za mąż, urodziłam dziecko i miałam przerwę w pracy. W czasie wolnym od pracy, żeby nie siedzieć tylko w domu z dzieckiem, ukończyłam studium policealne z projektowania wnętrz i ogrodów. Lubię ogrody, lubię rośliny, więc to mnie bardzo interesowało i okazało się świetnym pomysłem. Wtedy jeszcze nie dotykałam aparatu fotograficznego. Później Radio Classic zaproponowało mi, żebym czytała serwisy na zmianę z kolegą i zostałam tam na kilka lat. Następnie przeszłam do ESKI, gdzie przez kolejne lata pracowałam jako wydawca i autor serwisów. Przez blisko dziewiętnaście lat byłam więc dziennikarzem radiowym. Nigdy nie lubiłam pisać i zawsze tego unikałam, bo najlepiej czuję się w słowie mówionym i to słowie z offu, czyli nie z ekranem. Po odejściu z radia założyłam działalność i stworzyłam projekt „Historie mówione”, w ramach którego nagrałyśmy z moją szwagierką pięć dokumentów o Łodzi. Miałyśmy pomysł, żeby archiwizować wspomnienia ludzi i z tych nagranych wspomnień kompilować filmy. Dostałyśmy dofinansowanie z Ministerstwa Kultury, ale ono malało i malało, aż okazało się, że działamy po kosztach, więc zakończyłyśmy ten projekt. Wtedy zaczęłam myśleć o fotografii i coraz bardziej się nią interesować. Teraz pracuję w telewizji, w redakcji internetowej, gdzie jestem wydawcą i fotografem oraz w Fundacji Gajusz.
Jakie były początki Twojej przygody z fotografią?
Rozpoczęłam współpracę z jednym z łódzkich szpitali. Umówiłam się w ten sposób, że oni dali mi przestrzeń na studio, czyli jedno wydzielone pomieszczenie, z którego mogłam korzystać, w zamian ja fotografowałam mamy ze świeżo narodzonymi dziećmi. Chodziłam po salach poporodowych i proponowałam mini sesje, przy czym zdjęcia były dla fotografowanych prezentem od szpitala. Pandemia sprawiła, że musiałam z tygodnia na tydzień zabrać rzeczy i się stamtąd wyprowadzić. Jednak wcześniej trzy czy cztery razy w tygodniu pojawiałam się tam i robiłam zdjęcia tym rodzinom. Niektórzy wracali potem do mnie na sesje noworodkowe, ponieważ w międzyczasie nauczyłam się fotografii noworodkowej. Teraz już sporadycznie robię takie sesje, najczęściej w rodzinach, u których fotografowałam poprzednie dziecko lub dzieci. Przychodzą do mnie ponownie i zgadzam się, chociaż to jest wyczerpująca, kilkugodzinna praca. Fizycznie nie daję już rady ze względu na bóle kręgosłupa. Jednak nie mam odwagi, żeby ostatecznie zamknąć tę działalność i stronę na facebooku, bo mam sentyment do tych sesji. Ale robię je bardzo rzadko, tym bardziej, że nie jestem w stanie pracować w kilku miejscach równocześnie.
Fotografujesz dla Fundacji Gajusz. Jak rozpoczęła się ta współpraca?
Jestem z nimi od sześciu lat. Trafiłam tam trochę prywatnie, ponieważ Tisę, czyli szefową fundacji znałam osobiście z Duszpasterstwa Akademickiego w Łodzi, kiedy to spotykałyśmy się i jeździłyśmy razem na obozy. Potem nasze drogi rozeszły się na dość długo. Później u Tisy wiele się działo w związku ze zdrowiem jej dzieci, więc miałyśmy niewielki kontakt. Docierały do mnie informacje na jej temat oraz fundacji, którą założyła. Pozostawałyśmy w orbicie swoich działań, ale nie było bliższych spotkań. Pewnego dnia Tisa zadzwoniła do mnie i spytała, czy mogłabym zastąpić fotografa, który tego dnia nie mógł jechać z nimi do szpitala na jeden z porodów perinatalnych. To było późnym wieczorem, pamiętam, że leżałam w łóżku, więc było to dość dużym zaskoczeniem. Ale trzeba było działać szybko, bo poród się zaczął i ona po prostu potrzebowała pomocy. To był czas, kiedy zajmowałam się już fotografią, więc uznałam, że chyba mam więcej wiedzy fotograficznej i większe kompetencje niż Tisa. Pojechałam z nią.
Chyba dobrze Ci poszło, skoro zostałaś w Gajuszu?
Okazało się, że moja praca została nadspodziewanie dobrze odebrana, jeżeli można mówić o tym w ten sposób w takich okolicznościach. Tisa stwierdziła, że na pewno dużym walorem jest to, że jako kobieta mam trochę inne podejście do takiej sytuacji, trochę inny poziom empatii niż mężczyzna. Nie ujmując nic panom, jednak kobieta rodząca na bloku porodowym mniej krępuje się drugiej kobiety, niż mężczyzny, który jest tam z obiektywem. Później fotografowałam dla fundacji co jakiś czas i w końcu Tisa zaproponowała, żebym była taką osobą w Gajuszu, która będzie mogła reagować w podobnych sytuacjach.
Obecnie fotografujesz nie tylko podczas porodów perinatalnych.
Po jakimś czasie zaproponowałam fotografowanie działań fundacji, których różnorodność jest naprawdę bardzo duża. Była stała potrzeba sporządzania dokumentacji fotograficznej pewnych wydarzeń, sytuacji i osób. Fundacja prowadziła już wtedy hospicjum perinatalne, Pałac, czyli hospicjum stacjonarne dla dzieci oraz hospicjum domowe, w ramach którego opiekunowie socjalni, lekarze i pielęgniarze jeździli w teren, gdzie w domach rodzinnych opiekowali się chorymi dziećmi i wspomagali ich rodziny. Rodził się wówczas pomysł ośrodka preadopcyjnego, który obecnie jest wspaniałym miejscem dla opuszczonych niemowląt. Trafiają tam zarówno zdrowe, jak i chore dzieci. Nigdy o to nie pytam, ale choroby bywają po prostu widoczne, na przykład u dzieci z FAS objawy są dość charakterystyczne. Chore niemowlęta na pewno mają utrudnioną ścieżkę dostępu do adopcji – nie wykluczoną, ale jednak utrudnioną. W ośrodku nie zawsze są dzieci pochodzenia polskiego, zwłaszcza w ostatnim okresie. Niedawno robiłam zdjęcie Bułgarowi. Są również dzieci zza wschodniej ściany.
Kiedy wchodzę do Gajusza, to wiem, że jestem potrzebna, ponieważ z różnych działań fundacji wynika zapotrzebowanie na moją pracę. Czasem fotografuję nowego pracownika, jadę na oddział onkologiczny albo do porodu, innym razem robię dużą sesję związaną z jakąś kampanią. Na przykład ostatnio przygotowywałam sesję związaną z pozyskaniem 1,5% podatku, gdzie musiałam wymyślić całą jej koncepcję. Czasem współpracuję z grafikami, ponieważ pewne pomysły wymagają połączenia zdjęć i grafiki.
Jaką kampanię zapamiętałaś w sposób szczególny?
Bardzo dobrze wspominam sesję z zeszłego roku do kampanii Programu Okno realizowanego przez Fundację. Ten program związany jest z dziećmi, które pokonały chorobę nowotworową. Wiemy jednak, że kiedy choruje dziecko, to choruje cała rodzina i dlatego projekt Okno obejmuje wsparciem rodziny. Do sesji zostało wybranych troje dzieci – dwie dziewczynki i chłopiec. Dość długo przygotowywałam się do tego zadania, dwa miesiące wcześniej zaczęłam myśleć, gdzie zrobić zdjęcia, żeby pasowały do koncepcji, żeby oddawały to, co jest ideą i przesłaniem tego projektu. Przyznaję, że po tych dwóch miesiącach narodziły się ciekawe pomysły i bardzo jestem zadowolona z tej sesji.
Opowiedz o niej coś więcej.
Składa się dwóch części, z których pierwsza to zdjęcia w przepięknych wnętrzach Akademii Muzycznej w Łodzi. To jest dawny pałac Poznańskich z charakterystycznym, przepięknym wykuszem z ogromnymi oknami. Ta koncepcja okien była dla mnie niezwykle istotna. Dzieci ubrane w bajkowym klimacie sadzałam blisko szyb, żeby na ich twarze padało światło, ale też, żeby okna były elementem mojej opowieści. Ten piękny, przeszklony wykusz i bajkowe postaci dzieci świetnie mi zagrały.
Druga część kampanii była większym wyzwaniem, ponieważ została przeniesiona w zupełnie inne realia. Zabrałam wtedy tylko jedną dziewczynkę, co wynikało ze specyficznej scenografii. Otóż znalazłam najbardziej chyba zrujnowany obiekt w Łodzi, czyli stary, spalony kościół, który znajduje się na prywatnym terenie. Nie wierzę w zbiegi okoliczności, uważam, że wszystko ma swoją przyczynowość. Okazało się, że moja znajoma jest właścicielką działki, na której stoi ten kościół, więc umożliwiła mi dostęp do niego. Poszłam zrobić rozeznanie i przyznam, że miałam trochę duszę na ramieniu, bowiem w tym spalonym korpusie pełnym flaszek mieszkali bezdomni. Szczerze mówiąc, niezbyt dobrze się czułam chodząc po tym niezwykle turpistycznym wnętrzu. Zastanawiałam się, jak sfotografować dziecko w tej trudnej przestrzeni. Pożyczyliśmy przepiękną, fioletową sukienkę typu „księżniczka”, zamówiłam czerwony balon w kształcie serca i dosłownie rozkładając kartony przed tą dziewczynką wprowadziliśmy ją do kościoła. Wyszła bardzo ładna sesja, która pokazywała olbrzymie okna, przerośnięte zielenią, z powybijanymi szybami, przez które światło padało na dziewczynkę. Wszystko wyglądało bardzo autentycznie i w moim odczuciu, to był dodatkowy walor tych prac. Bohaterka zdjęć jest ozdrowieńcem po chorobie nowotworowej. Ideą sesji było dla mnie to, że ona, właśnie przez to, kim jest, odczarowuje rzeczywistość – brudną, brzydką i destrukcyjną, która ją otacza. Przezwyciężyła raka, zachowuje czarowność siebie i swojego stroju, nie ma na nią wpływu to, co jest na zewnątrz. Wybite szyby przerośnięte zielenią były dość agresywne, ale światło, które przez nie wpadało miało ogromne znaczenie i udało mi się nim trochę pograć. Ta sesja wydaje mi się niezwykle spójna i chyba taki był jej odbiór.
Co jest najtrudniejsze w Twojej pracy w fundacji?
Bardzo ciekawe pytanie i nie bardzo wiem, jak na nie odpowiedzieć. Na szczęście mam w sobie taką wolność, że nie odczuwam lęku w kontakcie ani z mamami, ani z dziećmi, które fotografuję. Może to nie zabrzmi dobrze, ale wyłączam emocje, mimo że często pracuję na granicy życia i śmierci. Kiedy jedziemy na poród perinatalny, w ogóle nie myślę o tym, jak będzie wyglądało dziecko. Techniczne rzeczy należą do fundacji, która wszystko organizuje, więc mam wolną głowę. Najczęściej jadę z Tisą i z księdzem, który od razu chrzci maleństwo. Jestem z nimi i to jest duże wsparcie, bo gdybym jechała sama, to myślę, że miałabym jakieś lęki i obawy. Tymczasem martwię się tylko i wyłącznie tym, żeby nie naruszyć intymności tych ludzi. To jest moja jedyna obawa, żeby nie wejść z butami w ich przestrzeń, żeby nie zrobić za dużo.
Jak bardzo intymne są te zdjęcia, które robisz?
Dzielę je na dwie kategorie. Jedna to zdjęcia do publikacji, które są bardziej anonimowe i nie pokazują w kadrze ostrego wizerunku, również dziecka, które najczęściej jest dzieckiem chorym. Zdarza się, że maleństwo żyje parę minut i umiera, bo nie jest w stanie samodzielnie funkcjonować. Schorzenia i deformacje tych dzieci są często brutalne. Tymczasem ja muszę pokazać zupełnie coś innego. Dla rodziców wygląd ich dziecka nie ma znaczenia, tak samo tulą i całują, jak zdrowe, więc zrobienie zdjęć dla nich nie jest już anonimowe. Wszystkie fotografie, zarówno dla rodziny, jak i te, które fundacja będzie mogła wykorzystać, muszę robić nie naruszając intymności sytuacji. Nigdy do końca nie wiem, co zastanę na miejscu. Na przykład Tisa mówi mi na co jest chore dziecko, kto będzie przy porodzie, itd. Wtedy już dużo wiem, ale czasem niespodziewanie na miejscu jest więcej osób, niż miało być. Trzeba tak zorganizować zdjęcia i całą atmosferę, żeby nie być najważniejszą osobą. Z drugiej strony, wiem, że skoro rodzice decydują się na te fotografie, to oni mnie do tego wydarzenia zapraszają. Nigdy nie miałam żadnej nieprzyjemności z ich strony, ani żadnej uwagi. Są pełni zaufania i otwartości, że ja dobrze wykonam swoją pracę.
Czym są dla Ciebie spotkania z tymi rodzinami?
Oni mają swoje zadania do przepracowania, do odrobienia i świetnie sobie z tym radzą. Dla mnie to, co u nich spotykam, to są ogromne lekcje miłości. To są spotkania, przed którymi musieli przejść przez pewien proces. Są przygotowani – jeżeli w ogóle można się przygotować na taką sytuację – do tego, że wejdą w bolesną i trudną rzeczywistość. Najpierw spotykają się z bólem i cierpieniem kobiety, która rodzi. Później czeka ich przyjęcie dziecka, które mimo wszystko jest niespodzianką. Przecież nie wiedzą, jak to dziecko będzie wyglądało, w jakim stopniu będzie zdeformowane. Później jest szybki chrzest i pożegnanie, czyli ubranie dziecka, wzięcie go na ręce, przytulenie. Często to jest przecież zaledwie kilka minut życia. Ale czasem te dzieci żyją jeszcze parę godzin czy dni. Te rodziny są do tego przygotowane, są pogodzone z tym, że powitają dziecko, ucieszą się przez chwilę i je pożegnają.
Mam tu na myśli całe rodziny, bo kiedyś byłam świadkiem pożegnania, na którym byli wszyscy dziadkowie i rodzeństwo narodzonego dziecka, w sumie chyba siedem, może osiem osób. Wszyscy w małym pokoiku. Pamiętam rodzeństwo, które nie bało się podejść do maleństwa wyjątkowo mocno zdeformowanego. To były małe dzieci i powiem szczerze, że byłam pod wrażeniem, bo one w ogóle nie zwracały uwagi na wykrzywione paluszki i zniekształconą czaszkę. Dotykały, głaskały, całowały w czółko. Czegoś takiego nie widziałam, takiej porcji miłości i mądrości w przygotowaniu tych dzieci do tego, że to jest ich braciszek czy siostrzyczka i to jest najważniejsze. Każdy chciał wziąć na ręce, każdy głaskał. Nimi nie kierowała jedynie ciekawość, jak wygląda to dziecko, ale ogromna czułość. To było coś niesamowitego. Moje odczucia potęgowała mała powierzchnia pokoju, w którym fotografowałam, co było największą trudnością. Bardzo chciałam się odsunąć, wolałabym pracować z teleobiektywem, żeby nic nie pikało z aparatu.
Zapamiętałam też poród, gdzie urodziły się bliźnięta i jedno z nich zmarło. Wcześniej było wiadomo, że tylko jedno przeżyje, więc to nie było zaskoczeniem. Rodzina nie wiedziała, czy najpierw ma się cieszyć z tego, które przeżyło, czy żegnać z tym drugim maleństwem. Byli dziadkowie, z których każdy brał zmarłe dziecko na ręce i każdemu musiałam zrobić zdjęcie, bo chciał mieć pamiątkę z wnuczkiem. Mama wymęczona po porodzie też nie wiedziała, czy najpierw ma się skupić na zdrowym maleństwie, któremu przecież też się należało przytulenie i miłość. To naprawdę były bardzo trudne chwile. W ogóle to był jeden z pierwszych porodów, do których jeździłam. Dawno ich nie było i w tej chwili fundacja nie ma pod opieką nikogo, kto by czekał na taki poród.
Wspomniałaś, że rodziny są przygotowane do takiego porodu? A Ty?
Chyba nigdy nie jestem przygotowana tak do końca. Każdy stara się znaleźć sens w tym, co robi. Rozumiem, że ja po prostu jestem tym ludziom potrzebna i w tę rolę wchodzę. Ale na pewno nie byłabym szczera, gdybym nie powiedziała, że to w jakiś sposób jest barter, bo te doświadczenia są mi prawdopodobnie potrzebne. W pewnym momencie zorientowałam się, że ilość tych porodów i smutnych sytuacji związanych z dziećmi pod opieką fundacji jest niemalże równoważna z moimi sesjami noworodkowymi, podczas których biorę maleństwo na ręce, przytulam, układam i tak dalej. Z jednej strony mogę cieszyć się darem życia zdrowego dziecka, a jednocześnie z drugiej strony, za moment towarzyszę rodzinie w najokropniejszych sytuacjach. Mam w tym pewien balans. Może nie powiem, że życie za życie, ale jest w tym jakaś równowaga. Widzę, że jest taka część życia i jest część zupełnie inna, co w mojej osobistej sytuacji może powodować jedną, jedyną rzecz, czyli wdzięczność za to, że mimo problemów urodziłam swojego syna. Jestem po sześciu poronieniach, więc nie mogę powiedzieć, że nie straciłam dziecka, bo mamy sześcioro dzieci w niebie. Ale w końcu mam zdrowego syna – teraz już dwudziestoośmioletniego. Mogę mieć tylko wdzięczność za to, że dostałam w życiu tak dużo.
Biorąc pod uwagę Twoje doświadczenie z utratą dzieci, ta praca nie jest ciągłym rozdrapywaniem ran i źródłem bólu?
Pomyślałam, że skoro sześć razy poroniłam, to może Bóg chciał mi powiedzieć, że mam się skupić na tym jednym dziecku i na innych rzeczach, które mam do zrobienia. Może właśnie dlatego poszłam później taką ścieżką, bo miałam czas, żeby się wszystkim zająć. To była wskazówka. Bóg mówił mi, żebym się tak nie upierała, że skoro zdecydował, że da mi jednego syna, to tak będzie, ale jeszcze będę miała inne dzieci po drodze. I myślę, że tak jest, bo mam tych dzieci bardzo dużo. Jest mi niezwykle miło, kiedy rodzice po jakimś czasie przysyłają mi zdjęcia swoich pociech, kiedy są już duże. Trochę czuję, że to są moje dzieci. Miałam z nimi kontakt przez wiele godzin, przytulałam, układałam, niektóre żegnałam. Przejmujące są na przykład listy, które docierają do Gajusza z podziękowaniami za moje fotografie. To jest niezwykle wzruszające, że rodzice pofatygowali się, żeby napisać list, w którym dziękują za zdjęcia. Piszą, że one są dla nich bardzo ważne, że stoją w złotej ramce na honorowym miejscu. Dla mnie to jest niezwykle istotne.
Masz pamiątki po swoich utraconych dzieciach?
Nie. Mój ból dotyczy utraty dzieci i braku zamknięcia tego procesu, bo żałobę trzeba przejść na wszystkich jej etapach. Oczywiście każdy przechodzi ją inaczej, ale dobrze byłoby, żeby przejść ją w pełni i wyjść ku światłu. Ja nawet nie pożegnałam się ze swoimi dziećmi. I tutaj niewątpliwie jest jakaś zadra w postaci tego, że nie byłam dość uparta, dość odważna i konsekwentna, żeby wtedy, w latach 90-tych wymóc na szpitalu wydanie ciała. Nasze ostatnie dziecko straciliśmy z mężem w osiemnastym tygodniu, bardzo chciałam je zabrać i pochować. Lekarz przekonał mnie, że nie ma odpowiednich regulacji i nie ma takiej możliwości. Chodziło mi głównie o godność mojego dziecka i zapewniono mnie, że ona będzie zachowana. Uległam. Teraz jest inaczej, procedury pozwalają dziecko odebrać, ochrzcić i dokonać pochówku w obecności księdza, w pełnym majestacie. Natomiast wtedy nie umożliwiono mi tego.
W zeszłym roku „zatoczyliśmy” z mężem koło idąc na cmentarz dla bezdomnych w Łodzi. Co roku uczestniczę w akcji „Zapal światełko dla bezdomnych”. Namawiamy ludzi, żeby przyszli w okolicach 1 listopada na ten cmentarz, zapalili światełko i pomodlili się za osoby, które nie mają nawet tabliczki z imieniem i nazwiskiem. Przygotowując się do tej akcji, poszłam wcześniej poczyścić groby i zrobić trochę zdjęć dla redakcji. Tam jest tych grobów bardzo dużo. Są również mogiły podpisane „nieznane płody ludzkie”. Stwierdziłam, że być może tutaj leżą moje dzieci. A nawet jeżeli nie, to uznajmy, że tak. Arcybiskup Grzegorz Ryś w wigilię Wszystkich Świętych odprawia na tym cmentarzu wieczorną mszę i między innymi modli się za bezdomnych. Wzięliśmy z mężem sześć zniczy i zrobiliśmy symboliczne pożegnanie z modlitwą za każde z naszych dzieci. Nadaliśmy im imiona, ja wybrałam trzy i mąż trzy. Można powiedzieć, że pożegnaliśmy się z dziećmi w sposób dość umowny. To była nasza potrzeba. Opowiadając teraz o tym, przypomniałam sobie o pomyśle, który muszę wreszcie zrealizować.
Jaki to pomysł?
Chcę zadbać o to, żeby powstał w Łodzi pomnik – symboliczny grób dzieci nienarodzonych, by osoby, które straciły dzieci, mogły się tam pomodlić. Muszę się tym zająć i rozpocząć jakieś procedury. Nie wymyśliłam tego, po prostu wiem, że są miasta, w których taki grób jest i chciałabym tę ideę przenieść do Łodzi. Myślę, że to jest bardzo potrzebne. 15 października jest Dniem Dziecka Utraconego i ważne, żeby było takie symboliczne miejsce, gdzie mamy, które poroniły będą mogły przyjść i się pomodlić.
Mam wrażenie, że próbujesz innym dać to, czego Tobie brakowało.
Staram się.
Wróćmy do ośrodka preadopcyjnego. Jaka jest tam Twoja rola?
Tisa wyszła z inicjatywą, zresztą moim zdaniem bardzo mądrą, żeby tworzyć historię dzieci przebywających w tym ośrodku. One tam trafiają, jak mają kilka dni, tygodni, a czasem kilka miesięcy i mogą zostać – zgodnie z przepisami prawa – do ukończenia roku. Zależy nam na tym, żeby w trakcie pobytu tworzyć im historię fotograficzną. Cel jest taki, by te dzieci nie wzięły się znikąd, żeby nagle ich pierwsze zdjęcie nie zostało zrobione wtedy, kiedy już opuszczą ośrodek. Oprócz tego towarzyszę tym najsmutniejszym chwilom, kiedy mama zostawia swoje dziecko, zrzeka się praw i ma ostatnią wizytę w ośrodku oraz momentom, kiedy rodzice adopcyjni przejmują opiekę nad dzieckiem. Mogę cieszyć się tymi maleństwami, rodziny mi ufają i ufa mi Tisa, która wie, że ja dobrze przeprowadzę te spotkania, również dlatego, że jestem dzieckiem adoptowanym. Nie znam swoich biologicznych rodziców, jak również nie znam rodzeństwa.
To doświadczenie ułatwia Ci pracę w ośrodku, czy utrudnia?
Myślę, że jest mi łatwiej robić zdjęcia w ośrodku preadopcyjnym, bo jestem bardziej wiarygodna. W pewnym momencie Tisa powiedziała ”Zostawię cię z tą mamą, nikt lepiej z nią nie porozmawia niż ty i nie wytłumaczy, że nie ma nic złego w tym, że ona zostawia dziecko” i wyszła z pokoju zostawiając mnie samą z tą matką. Uświadomiłam sobie, że mogę włączyć swoją historię do spotkań z tymi kobietami. Uwiarygadniam to, co mówię, bo pochodzę z rodziny, która mnie oddała i zostałam adoptowana. Ktoś musiał mnie oddać, aby moja nowa rodzina mogła mnie wziąć i pokochać. Ten gest jest konieczny, ktoś musi zrzec się praw. I nie wierzę w to, że jakakolwiek matka robi to z lekkim sercem. Choćby ta, która jest niewydolna, albo jest alkoholiczką, albo ma dziesięcioro dzieci i zostawia jedno. Zawsze jest to ciężar dla matki. Kiedyś spotkałam się z panią, u której rozwijało się SM. Urodziła dziecko i wiedziała, że za chwilę nie będzie w stanie go wychować, bo to było maleństwo, które potrzebowało opieki, jakiej ona nie mogła mu zapewnić. Proszę mi wierzyć, że serce mi pękało, bo wiedziałam, że ona bardzo by chciała wychować to dziecko. Przekazała swoje dziecko do potencjalnej adopcji i to jest największy dar miłości, jaki mogła zrobić. Ktoś, kto mówi: „Co za wyrodna matka, zostawiła swoje dziecko”, robi coś makabrycznego. Jak można w ten sposób oceniać drugiego człowieka?
Chyba jednak często tak się dzieje.
Niestety. Kobiety, które żegnają się ze swoimi dziećmi są często stygmatyzowane, żyją z piętnem. Słyszą w otoczeniu: „Co z ciebie za matka, że zostawiasz dziecko w ośrodku adopcyjnym”. Być może te matki nigdy nie usłyszały, że to, co robią jest większym darem miłości, niż można sobie w ogóle wyobrazić. Trzeba zostawić własne dziecko, trzeba umieć się odciąć, zamknąć pewien rozdział i zacząć kolejny. Dziecko musi mieć poczucie tożsamości, nie może być rozdarte między jedną mamą i drugą ciocią – mamą. Dlatego budowanie historii zdjęciami, które robię dzieciom niemal miesiąc po miesiącu w ośrodku Tuli Luli jest tak ważne. Towarzyszą temu bardzo trudne chwile. Wtedy, kiedy Tisa prosi, żeby mama napisała list pożegnalny do swojego dziecka. Wtedy, gdy robię zdjęcia mamy razem z maleństwem i ona płacze. To jest coś niewyobrażalnego. I w pewnym momencie ona musi oddać, dosłownie oddać to dziecko opiekunce i wyjść. Dzięki temu, co robimy powstaje księga tego dziecka, w której są zdjęcia, jest list od mamy, jest jej zdjęcie. Być może nowi rodzice zdecydują w wieku osiemnastu lat czy później, w zależności od dojrzałości dziecka, żeby mu to wszystko pokazać. To jest piękne, że dziecko nie bierze się znikąd, nie rodzi się w momencie adopcji, ale ma swoją historię od urodzenia.
Zapamiętałaś wyjątkowo mocno jakieś przekazanie dziecka rodzicom adopcyjnym?
Pamiętam spotkanie pożegnalne, na którym była mama biologiczna i babcia dziecka. Robiłam zdjęcia prawie na czworaka, używając teleobiektywu, bo nie chciałam być zbyt blisko. Było takie pożegnanie, kiedy dziewczynka szła do nowego domu i mama adopcyjna od kilku miesięcy przychodziła, żeby z nią po prostu być. Na pożegnaniu, gdy ona miała już roczek, byli również rodzice biologiczni. To była dramatyczna sytuacja, bo miałam zrobić wszystkim zdjęcia. Ale to dziecko nie znało tej biologicznej mamy i płakało przy niej, nie chciało iść do niej na ręce. Matka była strasznie nerwowa, co chwilę wychodziła z pokoju. Koniecznie chciała trzymać dziecko na rękach, ale ono płakało i spokojne było jedynie przy matce adopcyjnej. Dla tej matki oglądanie własnej córki na rękach innej kobiety i fakt, że ona nie chce być u niej musiało być bardzo bolesne. Jestem tylko i wyłącznie, nazwijmy to „automatem”, który wykonuje zdjęcia. Nie daję żadnych rad i nie robię żadnych uwag. Każda sytuacja jest inna, nie ma dwóch takich samych pożegnań, ale wszystkie są trudne. Dla równowagi mogę opowiedzieć coś pięknego z życia naszej fundacji.
Proszę.
Otóż Gajusz w przepiękny sposób świętuje urodziny dzieci w hospicjum, które przecież często nie mają kontaktu z innymi, nie widzą, nie słyszą, są leżące, spastyczne, itd. One są pięknie ubierane na tę okoliczność, jest wspaniały tort i kolorowe balony. Jubilat dostaje życzenia, otrzymuje prezenty, jest królem dnia i to jest niesamowite. Nie jest traktowany, jak dziecko chore i nikt nie mówi, że tort jest niepotrzebny, skoro on go nie zje. Jubilat jest bohaterem dnia i wokół niego wszystko się kręci. Są opiekunki, przychodzi Tisa, przychodzi szefowa hospicjum i śpiewane jest 100 lat. Jestem zapraszana na te urodziny i to są naprawdę piękne chwile.
W jakim wieku zostałaś adoptowana?
Miałam trzy lata. Nic nie pamiętam do tego czasu. Pierwsze obrazy, jakie kojarzę pochodzą z mojego nowego domu. Słyszałam, że dzieci do trzeciego roku życia pamiętają różne rzeczy, ale ja nie. Zawsze, kiedy bawiłam się lalkami, to moja lalka miała na imię Michał i byłam przekonana, że mam brata o tym imieniu. On był takim moim wirtualnym bratem, ale myślę, że naprawdę go mam. Chyba nie bez przyczyny to imię ze mną było i mam dużo sympatii do Michałów. I zawsze chciałam mieć rodzeństwo. Co ciekawe, cała moja rodzina wiedziała, że jestem adoptowana, ale wszyscy byli bardzo dyskretni. Ja dowiedziałam się niezwykle późno, bo dopiero cztery lata temu, czyli już około pięćdziesiątki.
Masz do nich żal?
Trochę tak, za to, że tak późno się dowiedziałam. Nie widzę w tym sensu, bo nie byłam na tyle niedojrzałą osobą, żeby tego nie zrozumieć. Może przeoczyli jakiś moment, kiedy mogli to zrobić, a potem już nie wiedzieli po co, nie widzieli takiej potrzeby. Tak myślę. Pytałam, dlaczego mi nie mówili. Podobno mieli powiedzieć w dniu mojego ślubu, a potem stwierdzili, że po co mi ta wiedza i nie zrobili tego.
Niesamowite jest dla mnie to, że wszyscy wokół Ciebie wiedzieli, że jesteś adoptowana.
Tak, ale byli bardzo dyskretni. Nawet moi teściowie wiedzieli, bo kiedyś zostali w jakimś towarzystwie poinformowani, że ich syn żeni się z osobą, która nie jest biologicznym dzieckiem swoich rodziców. Wtedy mój teść bardzo elegancko uciął temat pytając, jakie to ma znaczenie.
Co wiesz o swoich biologicznych rodzicach?
Z domu dziecka wybrała mnie moja chrzestna, która była ginekologiem, położnikiem, przyjaciółką mojej mamy. Powiedziała mamie: ”Wybrałam ci taką rezolutną blondyneczkę”. Na temat biologicznych rodziców znam dwie wersje. Moja mama twierdzi, że oni odwiedzali mnie w domu dziecka. Natomiast moja chrzestna, kiedy do niej pojechałam, żeby o to zapytać, przekazała mi inną historię. Twierdzi, że moja biologiczna mama nie żyła. Tata był pracownikiem administracyjnym szpitala i miał jeszcze inne dzieci – prawdopodobnie dwójkę. Ja byłam najmłodsza i on stwierdził, że nie zdoła wychować sam małego dziecka, po śmierci swojej żony Nie wiem, jaka jest prawda. Tisa namawia mnie, żebym poszukała mojej biologicznej rodziny, żebym skorzystała z pomocy fundacji, która szuka rodzeństw i je łączy. Ale jeszcze nie czuję takiej potrzeby. Jest nadzieja na odnalezienie ich, ale moja mama ma 94 lata i nie chcę w ostatnie lata jej życia ładować się z takim bagażem emocjonalnym, jakim jest odnalezienie biologicznych rodziców, jeżeli żyją i rodzeństwa. Dla mnie to jest ogromny ładunek emocjonalny, ale dla niej byłby jeszcze większy i myślę, że bardzo by to przeżyła.
Kiedyś się tym zajmiesz?
Na razie jest przygaszona, zracjonalizowałam to sobie i w tej chwili mam inne priorytety. Stwierdziłam, że nie mogę w życiu robić wszystkiego równolegle i na tym samym poziomie. Muszę to jakoś logistycznie rozłożyć, bo inaczej się spalę, nie jestem wulkanem. Miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Zawsze czułam się kochana i może dlatego nie mam tej potrzeby szukania, ale ona pewnie przyjdzie. Nie czułam się nigdy nie na swoim miejscu. Ktoś mi powiedział, że nie widziałam mojej rodziny. Ale ja mam rodzinę – moją mamę i tatę. Oni mnie pokochali i to jest moja rodzina. Oczywiście biologiczna jest inna, ale ja jestem i byłam kochana. Wbrew pozorom, ze swoją niełatwą przeszłością mam dużo mniej do uporządkowania, niż się innym wydaje.
Spotykasz na swojej drodze wiele osób. Możesz opowiedzieć o swoich najważniejszych spotkaniach?
Mam wrażenie, że mam nieustające spotkania. Nasze życie jest spotkaniem z ludźmi i z sytuacjami. Znam bardzo dużo ludzi i mam duże grono przyjaciół i to naprawdę przyjaciół, nie znajomych. Ta grupa powstała dawno temu, w kręgu duszpasterskim i my się ciągle trzymamy razem. Oczywiście krąg został poszerzony, ale generalnie trzon jest stały. Na co dzień, jako dziennikarz, jako fotograf spotykam bardzo dużo ludzi i to jest piękne. Czasem w niesamowitych, dziwnych sytuacjach rodzi sią nagle jakaś istotna znajomość. Zawsze powtarzałam mojemu synowi: inwestuj w ludzi, inwestuj w siebie, bo nigdy nie wiesz co będziesz robił w życiu i co ci się może przydać w przyszłości. Nauczysz się jednej drobnej rzeczy i potem się okaże, że ona przeważy w otrzymaniu super pracy, bo będziesz umiał robić coś, czego nie umie nikt inny. Uczyłam się projektowania ogrodów, projektowania wnętrz, jestem lektorem radiowym, po troszku reżyserem filmów, archiwistą społecznym, realizuję z koleżanką Mapę ginących zawodów (www.mapaginacychzawodow.pl), cyklicznie organizuję dzień rzemiosła. Wolę naprawiać niż wyrzucać;)
Opowiedz o tym projekcie.
Za miesiąc w jednym z łódzkich centrów handlowych organizujemy przez cały dzień spotkania z ginącymi zawodami. Przyjedzie zdun, który będzie stawiał piec kaflowy, będzie pani szczotkarka, która robi szczotki z naturalnego włosia, będzie repuserka, która wybija w metalu, będą warsztaty z ceramiki. To są rzeczy, które organizujemy z szacunku i podziwu dla kunsztu ludzi, którzy powoli odchodzą do przeszłości. Z koleżanką nieustająco staramy się o jakieś środki i jesteśmy już trochę sfrustrowane, że ludzie doceniają to, co robimy, ale na zasadzie „super pomysł, jaka potrzebna inicjatywa”, jednak nie idzie za tym nic, żaden mecenat, żadne wsparcie, nawet odgórne, np. z ministerstwa. Nasze projekty były wysoko oceniane, ale nie otrzymałyśmy dofinansowania na to, żebyśmy mogły przez rok czy dwa jeździć po Polsce i nagrywać wspomnienia ludzi, których za parę lat nie będzie i nikt nie odtworzy procesu tworzenia pewnych rzeczy, np. szycia rękawiczek czy kaszkietu.
W Łodzi jest pani czapkarka, która za moment zamknie zakład. Jak się wchodzi do jej zakładu, to jakby człowiek przenosił się do XIX wieku. Uczyła się fachu od ojca, może opowiadać o czapkach godzinami, o rodzajach i sposobach ich robienia, ale żyje w nędzy. Jest pani gorseciarka, która nie ma ogrzewania w swoim pomieszczeniu w starej kamienicy w Łodzi, gdzie grabieją jej ręce. Parę lat temu, weszłam tam i zobaczyłam, że rozwiązuje krzyżówki, bo nie ma zleceń. Szyje gorsety, staniki, gorsety dla osób z deformacją kręgosłupa – rzeczy typowo na zamówienie. Tylko ludzie przestali do niej przychodzić, dzwonek przestał dzwonić. Uwielbiam spotykać ludzi z pasją, którym mogę w jakiś sposób pomóc, bo niektórym na szczęście udało się pomóc i mogli przez jakiś czas przetrwać. I to jest piękne, ale nie widzę takiej pomocy całościowej, możliwości pozyskania środków na dłużej.
Na pytanie o spotkania mam naprawdę jedną odpowiedź – nieustająco spotykam innych i bardzo to lubię. Jestem ciekawa ludzi i spotkań z nimi. Myślę, że jeszcze miliony ich przede mną. Nie jestem w stanie wskazać jednego spotkania, które zaważyło na moim życiu. Ważne są również spotkania z rzeczywistością, zderzenie się z sytuacją, która jest zaskakująca, trudna, wręcz bolesna. Trzeba umieć sobie z nią poradzić.
Życzę Ci wielu wspaniałych spotkań i braku tych boleśnie zaskakujących. Dziękuję za nasze spotkanie.
Ja również Ci dziękuję.
fot. Małgorzata Hursztyn