Spotkanie z Piotrem Strzeżyszem

Piotr Strzeżysz  – podróżnik, pisarz i fotograf.  Ukończył polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim i archeologię na Uniwersytecie Warszawskim. Od blisko trzydziestu lat podróżuje po świecie rowerem. Laureat Nagrody Kolosa w kategorii „Podróże”  w 2014 roku. Autor książek: Campa w sakwach (2011), Makaron w sakwach (2012), Powidoki (2014), Sen powrotu (2016) i Zaistnienia (2020). Powidoki zostały wyróżnione Nagrodą Magellana i Bursztynowym Motylem im. Arkadego Fiedlera dla najlepszej książki podróżniczej 2014 roku. W 2021 roku za pozycję Zaistnienia otrzymał Nagrodę Magellana w kategorii „Książka podróżnicza”. Jest bohaterem filmu Bartosza Liska Nie dojechać nigdy (2017). Uwielbia kawę, koty, przestrzeń i wiatr.

Kiedy i gdzie odbyła się Twoja pierwsza rowerowa podróż?

Miałem piętnaście lat i to była próba dojechania w Tatry, która zakończyła się jednak dojechaniem w Bieszczady.

Czemu zakończyła się w Bieszczadach?

Na pewno byłem zmęczony, a ponadto kończył mi się czas. W domu myśleli, że pojechałam na Oazę Dzieci Bożych. Tak czy inaczej, po dwóch tygodniach musiałem więc wrócić do domu, a chyba zbyt naiwnie założyłem, że w tym czasie przejadę zaplanowaną trasę. Myślałem, że startując w Łukowie, potem kierując się na Włodawę i jadąc mniej więcej wzdłuż wschodniej granicy uda mi się dojechać do Zakopanego, tam wsiąść w pociąg i wrócić do Warszawy, a potem  dostać się do  Trąbek.  To było zbyt optymistyczne.

Jak wyglądały Twoje kolejne wyprawy?

Potem miałem kilkuletnią przerwę, jeśli chodzi o wyjazdy indywidualne. Kolejny był, kiedy miałem dziewiętnaście lat i też przebiegał wzdłuż wschodniej granicy. Poważniejszy, dłuższy wyjazd odbył się, gdy w wieku dwudziestu dwóch lat pojechałem do Austrii. Nie nazwałbym swoich wyjazdów wyprawami. To określenie trochę na wyrost, to są raczej wycieczki rowerowe. Chyba właściwie nie było jeszcze wyprawy w moim życiu. Jakbym miał określić jakikolwiek ze swoich wyjazdów wyprawą, to jeszcze żaden nią nie był.

Dlaczego?

To jest oczywiście kwestia terminologii, każdy może nazwać wyprawą coś innego. Dla kogoś może nią być pierwsza wycieczka rowerem na Mazury. Jeżeli ktoś to robi po raz pierwszy, jeżeli  obawia się jakichś niebezpieczeństw, tego, że nie da rady, że rower się popsuje i co wtedy zrobi, że będzie za gorąco albo za zimno, że spadnie deszcz i tak dalej, to jest to dla niego wyprawa. Natomiast dla mnie nie. W mojej terminologii wyprawą jest coś bardzo ekstremalnego. Ona kojarzy mi się z czymś takim, jak przejechanie rowerem Grenlandii w poprzek, dojechaniem na biegun albo przejechaniem Ziemi Baffina czy Australii. Górskie ekspedycje w wysokie góry, nie tylko w Himalaje również kojarzą mi się z wyprawą z tego względu, że człowiek jest tam bardzo zdany na siebie i nawet jak jest częścią grupy, to jednak jego wysiłek jest indywidualny.   

Czym taka wyprawa różniłaby się od Twoich dotychczasowych podróży, np. przejechania trasy z Patagonii do Alaski?

Wtedy byłbym o wiele bardziej zdany na siebie. To rzeczywiście byłby taki wyjazd bez wsparcia, który wymagałby o wiele większej logistyki i przemyślenia tego, co i jak robię. Teraz podczas moich wyjazdów jest masa szczegółów, którymi nie bardzo muszę się przejmować. Oczywiście można powiedzieć, że często nie korzystam z udogodnień, ale potencjalnie mam taką możliwość, gdyż one są w zasięgu ręki.

Jeżdżę bez większego przygotowania, bo zawsze tam, gdzie jadę są ludzie, więc nawet jeśli się stanie coś złego, to zakładam, że mi pomogą, chociaż wiem, że z tym różnie bywa. Ponadto, jak są ludzie, to na ogół są sklepy. Czasem są wioski bez sklepów, ale w nich też ludzie jednak coś jedzą. Teraz myślę, na przykład o Laosie, gdzie czasami nie było sklepów, ale były osady, w których można było od mieszkańców kupić jedzenie. W Tybecie również często nie było sklepów, ale były miejsca, w których mogłem dostać mąkę zwaną tam tsampa. Gdybym się wybierał na prawdziwą wyprawę, to musiałbym się przygotować, że tego nie będzie, że będę zdany sam na siebie. 

Jechałem zimą przez Tybet czy przez Himalaje, ale każdego dnia mogłem liczyć na jakieś schronienie, na ogrzanie się w ciepłym miejscu przynajmniej przez godzinę, na kubek ciepłej herbaty bądź kawy. Będąc zimą na Alasce nawet jeśli jechałem trzy dni w warunkach otwartych, będąc cały czas na zewnątrz, to po tych trzech dniach pojawiał się jakiś budynek, restauracja przydrożna czy hostel, w którym mogłem się zatrzymać, wysuszyć, rozgrzać. Gdy pierwszy raz pojechałem na Islandię, to była późna jesień, już było poza sezonem i w zasadzie wszystkie turystyczne miejsca były pozamykane. Mimo to, wszędzie były udogodnienia, które bardzo ułatwiały ten  wyjazd – możliwość pobycia w ciepłym miejscu, napicia się czegoś ciepłego, zjedzenia gorącego posiłku, nie mówiąc o noclegu pod dachem. To bardzo pomaga i sprawia, że to już nie jest wyprawa. To jest ambitny wyjazd, ambitna wycieczka czy bardziej ambitna podróż, ale nie wyprawa.  

Masz ochotę na wyprawę?

Teraz chyba mniej, ale jak byłem młodszy, to miałem wielką ochotę, bo wyprawy kojarzyły mi się z przekraczaniem jakichś granic i z udowadnianiem sobie czegoś, z podejściem wyczynowym, które teraz jest mi o wiele bardziej obce, niż kiedyś. Chyba jestem odległy już od takiego wyczynowego myślenia. Ale może kiedyś zachcę, różnie bywa. Aleksander Doba swoje najbardziej ambitne podróże odbył, gdy już był grubo po sześćdziesiątce. Za rok kończę pięćdziesiąt lat, więc może będę sobie próbował udowodnić, że życie zaczyna się po pięćdziesiątce i zrealizuję jakieś wyczyny, które wtedy może nazwę wyprawami.

Czasami wraca taka myśl, że mógłbym na przykład przejechać rowerem Grenlandię. Tam nawet nie ma drzew, ani żadnej ścianki, żeby się skryć, kiedy bardzo wieje. A gdy jechałem przez Patagonię i wiało mi w twarz tak, że mnie prawie powalało na ziemię, to były jednak krzaki ombu, za którymi można się było schować i to była jakaś namiastka ochrony. Już nie mówiąc o budynkach czy kierowcach w ciężarówkach, którzy przystawali i pytali, czy wszystko jest w porządku. Cały czas był taki wentyl bezpieczeństwa, którego moim zdaniem na wyprawie nie ma albo jest zredukowany prawie do zera, więc wszystko jest  bardzo pierwotne.  

Czy mam ochotę? – wracając do Twojego pytania. Czasami ją mam, ale teraz już chyba mi się nie chce. Nie wiem czy to się zmieni za parę lat, ale na ten moment nie mam w sobie potrzeby realizowania wypraw. Mogę o nich poczytać, to jest fajne, ale chyba nie jest mi potrzebny tego typu wyjazd. Punkt ciężkości z wyczynu przesunął się u mnie na inne rzeczy.

Na jakie? Jak Twoje podejście do podróży zmieniło się na przestrzeni lat?

Na pewno nie mam już potrzeby udowadniania sobie czegokolwiek. Ponadto w tamtym roku jeżdżąc po Islandii, dostrzegłem, że pewne rzeczy już nie fascynują mnie tak, jak kiedyś, nie stanowią dla mnie czegoś wyjątkowego. Dwadzieścia czy trzydzieści lat temu one były czymś spektakularnym, niesamowitym, na przykład od strony krajobrazowej albo spotkań z ludźmi. Wszystko było nowe, świeże, również autentyczne przez tą świeżość. Ten autentyzm też brał się z tego, że to zazwyczaj były pierwsze spotkania – z krajobrazem, z człowiekiem, kulturą albo jedzeniem. Wszystko to, co się wiąże z podróżą, czyli wszystkie jej elementy były czymś nowym. Wtedy po raz pierwszy rozłupałem orzech kokosowy i zobaczyłem, że w środku jest woda, a nie mleczko, jak myślałem przez całe życie. Zobaczyłem, że ananasy  rosną w ziemi, a nie na drzewie. Obejrzałem „na żywo” jakiś obrzęd, który wcześniej widziałem tylko w telewizji. Gdy pierwszy raz zobaczyłem gejzer tryskający na Islandii czy jakiś spektakularny wodospad, to one zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Potem jak już po raz enty  je widziałem, to nadal robiły wrażenie, ale już nie w takim stopniu, jak za pierwszym razem. Ponadto ostygł mój entuzjazm, jeśli chodzi o poznawanie nowego.

Co to oznacza?

Nie mam już poczucia, że muszę pojechać gdzieś, tylko dlatego, że dotychczas mnie tam nie było. Jeszcze trzydzieści lat temu uważałem, że muszę pojechać do Peru, Meksyku, Afryki, Azji, Tybetu, bo z jakiegoś powodu te nazwy wydawały mi się egzotyczne i chciałem tam być. To odbywało się trochę na zasadzie zaliczania kolejnych miejsc. A potem, na przykład z Tybetu jechałem do Boliwii i okazywało się, tam jest prawie tak, jak w Tybecie. Te kraje są bardzo do siebie podobne od strony krajobrazowej, a nawet ludzie są dość podobni, mają podobne rysy twarzy, podobnie zniszczone policzki przez zimno i wiatr. Mam takie zdjęcia z Meksyku, które lubię pokazywać ludziom i pytać, gdzie one są zrobione. Większość osób mówi, że w Polsce. Meksyk szczególnie mi zapadł w pamięci, bo były tam miejsca przypominające Roztocze, Podlasie czy Mazury. Oczywiście pewne fragmenty Meksyku, bo to jest ogromny, bardzo zróżnicowany kraj.     

Mój entuzjazm do podróżowania jest o wiele mniejszy, niż kiedyś, może właśnie przez to obycie i refleksję, że w zasadzie wszystko jest podobne, że wiele atrakcji, których szukałem gdzieś poza Polską mogę znaleźć na miejscu. Bardzo dużo rzeczy jest na wyciągnięcie ręki. Oczywiście, jeśli chodzi o cechy krajobrazowe typu wulkany, to nie mamy ich w Polsce, ale bardzo dużo innych atrakcji naprawdę dostępnych jest tutaj. Na przykład relacje z ludźmi, pewne elementy kuchni albo choćby góry, czy długie podjazdy. Może w Polsce nie mają one po kilkadziesiąt kilometrów, ale też można się umordować. I też jest ładnie.

Co więc teraz pcha Cię na rower i w drogę?

Mimo że ten entuzjazm trochę ostygł, to nadal bardzo silna jest we mnie potrzeba bycia w drodze. Tylko teraz nie chodzi o to, że ja muszę odhaczać kolejne miejsca, muszę być tu i tam, tylko o to, żeby w ogóle gdziekolwiek być. Bardzo źle się czuję, gdy długo siedzę w jednym miejscu. Teraz już kilka miesięcy jestem w Polsce i czuję się bardzo niekomfortowo z tym zasiedzeniem, tak jakbym robił coś wbrew sobie. Muszę gdzieś wyjechać na dłużej, bo już nie mogę tutaj wysiedzieć. Potrzebuję zmiany otoczenie na zasadzie radykalnej zmiany i to nie musi być coś nowego, ale odmiennego, zupełnie innego od krajobrazu, w którym teraz jestem. Na przykład w tamtym roku byłem po raz czwarty na Islandii i było mi tam bardzo dobrze, mimo że to nie było dla mnie nowe.

Dużo jest jeszcze miejsc, w których nie byłeś? Nie odwiedziłeś jeszcze jakiegoś kontynentu?

Bardzo dużo. Jeśli chodzi o kontynenty, to nie byłem w Australii.

To czemu czwarty raz pojechałeś na Islandię, a  nie pierwszy raz do Australii?

Byłem na Islandii trzy razy, bardzo mi się tam podobało i wiedziałem, co mnie tam czeka. Jechałem tam celowo po to, żeby doświadczyć mniej więcej tego samego, co wcześniej. To właśnie nie do końca się udało. Ostatni raz byłem tam siedemnaście lat wcześniej i przez te lata dość dużo podróżowałem. Odwiedziłem tak wiele różnych miejsc, że Islandia jakoś skarłowaciała. Widziałem mnóstwo krajobrazów, szczególnie w Ameryce Południowej, gdzie również były gejzery czy wulkany, tylko wszystkie zdecydowanie większe. Będąc ostatnio na Islandii, patrzyłem na wodospad, który kiedyś robił na mnie nieprawdopodobne wrażenie, a teraz wydał  mi się mały i byle jaki.  

Natomiast tam ciągle jest niesamowity klimat czegoś wręcz metafizycznego. Jest coś takiego nieprawdopodobnie uduchowionego na tej wyspie. Mam tam wrażenie obcowania z czymś, co czasami nazywam  duchami, ale lubię też na to mówić: materia latająca, której tam jest bardzo dużo. Szczególnie w licznych pustych miejscach, które naprawdę są tak puste, że nic nie słychać i ta cisza jest niesamowita. W Polsce ciężko jest znaleźć całkowicie ciche miejsce, bo albo jest jakiś ptak, albo szum drzew, zawsze jest jakieś źródło dźwięku. A tam, jak jest się na drodze po horyzont wyłożonej pyłem wulkanicznym albo kamieniami, na której nie ma drzew, to nic nie słychać, bo nie ma owadów, nie ma ptaków, nie ma nic. Czasem jest tylko wiatr. Jechałem na Islandię, żeby z tą ciszą pobyć. I ona mnie nie rozczarowała. Była tak samo dojmująca, jak kiedy byłem pierwszy, drugi i trzeci raz. W tych miejscach gdzie było cicho, nadal jest cicho.

A  to, że już nie odbierasz tych krajobrazów tak, jak wcześniej było rozczarowujące?

To jest w sumie trochę smutne. Czułem smutek, gdy pomyślałem, że mi się to już nie podoba tak, jak kiedyś. Pomyślałem wtedy, że to jest tak, jakbym był z jakąś kobietą i po trzydziestu latach bym stwierdził, że już mi się tak bardzo nie podoba. Dlaczego? Dlatego, że spędziłem z nią tyle lat i się jej naoglądałem albo widziałem ładniejsze i teraz ona mi się mniej podoba. Bez sensu, przecież tak nie powinno być. Ale tak  było. Pojawiło się jakieś rozczarowanie upływem czasu i to było trochę smutne. Bo czy to znaczy, że moje pierwsze wrażenie było nieprawdziwe, może rzeczywiście ten wodospad jest taki byle jaki i tylko mnie się wydawał wtedy taki fantastyczny, a wcale taki nie jest?  Czy ten wodospad jest w ogóle piękny sam w sobie? Zadawałem sobie pytania, czy w ogóle jest piękno samo w sobie. Jednak musi być estetyzacja rzeczywistości. Albo mnie coś porusza, albo nie. Jeżeli kogoś coś porusza, a mnie nie,  ktoś mówi, że to jest piękne, a ja mówię, że nie –  to czy to jest piękne czy nie? Samo w sobie jakie jest – wartościowe czy nie? To jest problem wartościowania czegokolwiek i problem odczuwania piękna.

Filozoficzne rozważania.

Nie da się od tego uciec w podróży. To problem filozoficzny, ale można go odnieść do moich wyjazdów. Tak więc to doświadczenie nie było rozczarowujące, raczej smutne. Może też dlatego tak waham się czy jechać do Australii. Mam spore grono znajomych, którzy byli w Australii i Nowej Zelandii. Oglądałem zdjęcia, które oni tam zrobili oraz słuchałem ich opowieści  i może dlatego tam nie jadę, bo nie chcę się rozczarować. Jestem prawie pewien, że jeśli tam pojadę, to wszystkie historie, które mi opowiadali, widoki, które widziałem okażą się skarłowaciałe.  Obawiam się, że Australia będzie taka, jak Północny Meksyk – jest pustynia, jest sucho, są duże odległości do pokonania, żeby się zaopatrzyć w wodę i do tego cała masa niebezpiecznych stworzeń, np. węży. Bardzo dużo osób porównuje Nową Zelandię z Islandią, ale ja już byłem na Islandii. Nowa Zelandia wydaje mi się bardzo cywilizowana, taka wyczyszczona Islandia i bardziej upchana ludźmi. Ale może kiedyś pojadę i mi się spodoba. Nie wiem.

Gdybyś zapomniał o wszystkim, co Ci opowiadano i pojechał bez oczekiwań, to może byś się nie rozczarował. 

Może, ale tak się chyba nie da, to jest trudne. Jednak człowiek na ogół czegoś oczekuje i raczej dobrego, niż złego. No chyba, że ktoś mnie ostrzega, że będzie brudno, nieprzyjemnie, niemiło. Zazwyczaj jednak oczekiwania są pozytywne. Zakładam, że spotka mnie coś dobrego, ludzie będą przyjaźni i odczucia będą bardziej pozytywne, niż negatywne. Antycypacja, określone nastawienie to jest jedna strona medalu. Z drugiej strony bardzo dużo, a nawet więcej zależy od tego, co w danym momencie jest w nas. Zwróciłem na to uwagę, gdy byłem studentem i paliłem gandzię. Jeśli było mi słabo i smutno, to te uczucia  pogłębiały się, co oznacza, że środki  psychodeliczne pogłębiały negatywne emocje. Jak było mi dobrze, to one pogłębiały pozytywne emocje. Z podróżą jest dokładnie tak samo. Ona jest pewnego rodzaju katalizatorem, psychodelikiem, który nakręca jeszcze bardziej pozytywnie lub negatywnie. Moim zdaniem jest pewnego rodzaju narkotykiem. Myślę, że nie ma dużo przesady w powiedzeniu, że podróżowanie uzależnia. W jednej ze swoich książek cytowałem Kapuścińskiego, który mówił o zaczadzeniu podróżowaniem i o tym, że na podróżowanie się cierpi. Podróżowanie to pewien rodzaj choroby.  

Masz takie doświadczenia, że to, co nosiłeś w sobie negatywnego przełożyło się na jakość podróży?

Tak, miałem takie podróże, kiedy było mi smutno. Negatywny nastrój, w którym podróżowałem od początku pogłębiał się z upływem czasu. Wtedy  bardzo unikałem kontaktu z drugim człowiekiem i dość negatywnie odbierałem kraj, przez który jechałem. Na przykład, gdy byłem pierwszy raz w Argentynie, to ona mi się wydawała bardzo niegościnna. Wyjątkowo rzadko spotykałem się z ludźmi, ale to przecież ja uciekałem od tych spotkań. Gdy jechałem po raz kolejny przez Argentynę miałem zupełnie inny nastrój. Okazało się, że ona jest zupełnie inna, pełna spotkań i serdecznych ludzi. Nagle kraj się zmienił? Nie. To ja  byłem po prostu inny podczas tej podróży. Jest prawda w tym, że to, ile wyciągniemy z wyjazdu zależy tak naprawdę od nas. Nastrój i oczekiwania powinny być pozytywne, dlatego nawet jeśli mam w sobie negatywne emocje, to staram się je przezwyciężyć. Czasami mówi się o ucieczce, o tym, że można wszystkie smutki zostawić, kiedy wyjeżdża się w drogę. To jest niemożliwe, żeby sobie odciąć pamięć i w ogóle nie myśleć o tym, co nas dręczy. Zabiera się wszystko ze sobą, ciągnie się ten bagaż, problemy, kłopoty. Nie da się uciec od tego.  

Wspomniałeś, że podróżowanie jest jak choroba. Czasem masz ochotę się wyleczyć?

Chyba nie. Choroba jest taką jednostką, która powinna mnie niszczyć. Może rzeczywiście w jakiś sposób niszczy – dla mnie nieuświadomiony, bo mi się wydaje, że tak nie jest. A jeżeli to jest psychodelik, który podkręca mi nastrój i pobudza, to jednak jest to dla mnie dobre. Piję bardzo dużo kawy. Jeśli w ciągu dnia  nie wypiję dwóch czy trzech kaw, to czuję dyskomfort, nagle moje myśli zaczynają się kręcić tylko wokół niej i staję się nerwowy. Podobnie jest przy odstawieniu podróży. To, że jestem teraz dość nerwowy i ciągnie mnie w drogę jest skutkiem odstawienia tych podróży.  Zżyłem się z trybem bycia w drodze tak bardzo, że gdy jestem w jednym miejscu, to mi to zaczyna doskwierać. Mam wtedy symptomy odwykowe i może to świadczy o tym, że jestem już więźniem tego podróżowania. Trudno mi sobie wyobrazić, że nagle miałbym siedzieć przez kilka lat w jednym miejscu albo musiałbym się przekwalifikować. To byłoby dla mnie przerażające.

Myślę teraz o wyniszczających skutkach mojego trybu życia. Może jednak są jakieś. Na pewno cierpią na tym relacje, bo podróże bywają czasami bardzo długie. Może, gdyby nie one, łatwiej byłoby mi związać się z kimś na stałe. Za wieloma problemami w relacjach stoją z pewnością przedłużające się okresy rozłąki. Na pewno jest to indywidualne, ale jednak rozłąka raczej nie sprzyja, niż sprzyja związkowi.

Co pozytywnego dają Ci Twoje podróże?

Przede wszystkim zaspokajają moją potrzebę bycia w drodze. Mam ogromną chęć przemieszczania się z miejsca na miejsce. Potrzebuję zmiany fizycznej, bo nie umiem podróżować jedynie palcem po mapie albo w krainach wyobraźni. Niektórzy to potrafią. Jest taka książka Na wspak, którą napisał filozof Joris-Karl Huysmans. To ponad dwieście stron poświęcone podróży dookoła pokoju. Ileż zależy od obszaru introspekcji. Wyspiański stworzył epopeję narodową z jednego wesela. A ja jechałem przez prawie dwa lata i wymęczyłem sto czterdzieści stron.  

Potrzebuję zmiany przestrzeni, to mi dobrze robi na głowę. Podróże pozwalają mi na definitywną zmianę krajobrazu i na bycie na zewnątrz, z przyrodą. Bardzo lubię spać w namiocie, a czasem, gdy jest ładna pogoda, to w ogóle go nie rozkładam. Jeśli napotkam jakieś pustostany po drodze, to też nie rozbijam namiotu, tylko kładę karimatę. W drodze czuję się samowystarczalny. Podróże dają mi ogromne poczucie wolności i pozwalają na samostanowienie. To ja decyduję ile kilometrów przejadę, gdzie się zatrzymam, gdzie skręcę, gdzie pojadę. Nieprzewidywalność też jest fajna, bo nie wiadomo co jest za zakrętem. Czy tam kogoś spotkam, czy ktoś przyjdzie, ktoś się zatrzyma, zacznę z kimś rozmawiać i to w jakiś sposób wpłynie na mnie. Nie mogłem przewidzieć wielu spotkań,  a jednak wszystkie  się  zadziały.

W drodze dużo rzeczy się wydarza i można być częścią tych zdarzeń. Gdy jestem w Trąbkach, to one też się dzieją, ale jednak zdecydowanie rzadziej. Ponadto tu wszystko jest bardzo zrytualizowane. Ja też mam swoje rytuały, na przykład zawsze składam namiot w ten sam sposób i nie znoszę jak ktoś  robi to za mnie. Nawet jeśli z kimś jadę, to zawsze sam składam namiot i gdy ktoś chce mi pomóc, to mnie to denerwuje. Nie chodzi mi więc o rutynę i nudę poza podróżami, tylko o to, że tu wszystko staje się bardziej przewidywalne, a ja lubię zmianę. Bardzo lubię zmianę i  nieprzewidywalność w drodze. 

W 2014 roku dostałeś Nagrodę Kolosa, do której uzasadnienie brzmiało: „Za wytrwałość w próbach odnalezienia życiowej prawdy w podróży i odwagę przyjmowania tego, co przyniesie droga”. Odnalazłeś tę prawdę?

Nie, bo tak naprawdę niczego nie szukam w moich podróżach, żadnej prawdy. Chcę pobyć w samotności albo w ciszy i nie nazwałbym tego  szukaniem, tylko potrzebą. Jest potrzeba chwili – chcę pobyć sam. Wiem, że w podróży będzie dużo takich miejsc, w których mi będzie dobrze. Uzasadnienie nagrody jest ciekawe, ale nie do końca je rozumiem. Moi znajomi żartowali, że dostałem tę nagrodę, bo na prezentacji były koty i bardzo duży mówiłem o kotach, a one są elementem przyciągającym uwagę i podbiły serca jurorów i publiczności.

Może zgodzisz się, że dostałeś ją za odwagę?

Od dziecka mam poczucie, że jestem prowadzony za rękę i czuję się bezpiecznie. Raczej niczego się nie boję, ale nie dlatego, że jestem bardzo odważny, tylko nie znam poczucia strachu, nie znajduję go w sobie. To jest niedobre, bo nie mając poczucia zagrożenia trudno mi go uniknąć. Na przykład, gdy atakowali mnie dwaj faceci w Kolumbii, to się jakoś szczególnie nie bałem. Podejrzewam, że kiedyś ktoś mnie zaatakuje z nożem lub z pistoletem, a ja nie będę uciekał, tylko pomyślę, że to jakaś komedia, że nic się nie stanie, bo dlaczego ktoś miałby mnie skrzywdzić. Nie mam takich myśli, że ktoś może zrobić mi coś złego, skoro ja nie mam złych zamiarów. Jakbym nie dowierzał, że to jest możliwe.  

Natomiast zauważyłem, że ostatnio rozkładam namiot w bardziej bezpiecznych miejscach. To chyba nie wynika jednak z poczucia zagrożenia, tylko z troski o najbliższych. Czuję, że muszę bardziej uważać. Mam poczucie, że już tyle razy mi się udało, że w myśl statystyki w końcu coś złego musi mnie spotkać. A może też już mniej ryzykuję, niż kiedyś. Może mam większy szacunek do życia, niż dawniej, jeszcze chciałbym pożyć i nie tak nonszalancko, jak wcześniej.

Wracając do Kolosów, to nie był Twój pierwszy udział w tym wydarzeniu?

Byłem na tych spotkaniach kilkanaście razy. Pokazałem już tyle prezentacji, że czułem się, jakbym dostał nagrodę za całokształt. Oczywiście dostają ją osoby z o wiele większymi dokonaniami i osiągnięciami, niż ja, ale trochę tak się czułem.  Z jednej strony miałem taką myśl, że już tyle się umordowałem na tym rowerze, że rzeczywiście mi się to wyróżnienie należało. Ale z drugiej strony miałem poczucie, że przyznali mi je akurat za podróż, która wcale nie była najtrudniejsza. To była podróż pełna wielu bardzo dobrych spotkań z ludźmi, była długa, chyba nawet najdłuższe z tych, które zrealizowałem, ale tak naprawdę fizycznie wcale się nie zmęczyłem bardziej, niż podczas innych, krótszych wyjazdów. To była droga z Alaski do Patagonii, do której podchodziłem już trzeci raz. Tym razem nie jechałem nawet od samej Alaski, tylko zacząłem w Portland w Stanach Zjednoczonych, a także nie dojechałem do końca, do Ushuaia, czyli w zasadzie cel tej podróży nie został osiągnięty. Wydawało mi się, że bardziej zasłużyłem na tę nagrodę za wyjazdy trudniejsze, niż ten.     

Jakie podróże były tymi trudniejszymi?

Trudniej było, gdy po raz pierwszy byłem w Andach. To był rok 2008 i wtedy miałem pomysł, że wjadę na wulkan na granicy Boliwii. Ale nie udało mi się to. Już dwa razy próbowałem, niestety bez powodzenia. Dużo trudniej było również w 2011 roku, gdy jechałem w zimowych warunkach przez Alaskę. Himalaje zimą były dużo cięższe, chociażby z racji temperatur.  A w trakcie tej nagrodzonej podróży było bardzo często po prostu przyjemnie. Oczywiście zdarzały się trudne momenty, ciężkie fragmenty trasy, ale patrząc na ten wyjazd całościowo, to on był przyjemny. Może był niezbyt dobry ze względu na choroby, które po drodze mocno mnie męczyły. Ponadto wtedy również rozpadł  się związek w jakim byłem, niejako – na odległość, co też nie wpływało dobrze na drogę. Potem jechałem smutny przez Argentynę i ona mi się wydawała taka nieprzyjazna. Gdy jechałem kolejny raz, kiedy już miałem bardziej optymistyczne myśli w głowie, okazała się zupełnie inna, przede wszystkim pod względem spotkań z ludźmi.

W spotkaniach z pewnością pomaga Ci znajomość języków obcych. Byłeś nauczycielem języka angielskiego. W jakich językach, poza nim porozumiewasz się podczas swoich podróży?

Dobra znajomość języka angielskiego i stosunkowo dobry hiszpański w sumie mi wystarcza. Czasem przydaje się francuski, a na wschodzie rosyjski. Opanowanie tych czterech języków sprawia, że w zasadzie wszędzie mogę się dogadać. Możliwość dobrego komunikowania się bardzo ułatwia, a przede wszystkim pogłębia spotkania.

Skoro jesteśmy przy spotkaniach, to powiedz mi proszę o najważniejszych, może nawet przełomowych spotkaniach w Twoim życiu.

Przełomowych chyba nie było żadnych, ale bardzo dużo było spotkań ważnych. Bardzo ciekawa historia wiąże się ze spotkaniem Thordura Tomassona, którego poznałem jesienią 2002 roku na południu Islandii. Zatrzymałem się w pobliżu miejscowości Skogar na kempingu, który był zamknięty, ale dostępne były toalety, a w nich grzejniki i suszarki. Zacząłem sobie suszyć ubrania i tropik, gdy w pewnej chwili zobaczyłem samochód, z którego wysiadł jakiś człowiek i szedł w moją stronę. Myślałem, że to właściciel kempingu, który mnie zaraz przepędzi. Okazało się, że to Thordur – kustosz Muzeum Etnograficznego w Skogar.  Zaprosił mnie do swojego domu, gdzie nocowałem przez kilka dni. Odwiedziłem go rok i dwa lata później, a potem przez kilka lat korespondowaliśmy ze sobą, pisząc papierowe listy. 

Zaproponował mi pracę. Chciał, żebym mu pomógł w oprowadzaniu turystów, ponieważ było coraz więcej tych przyjeżdżających z Polski. Ponadto potrzebował pomocy związanej z ewidencją zbiorów muzealnych. Nie skorzystałem z tej propozycji. Gdy myślę o jakichś szansach, które miałem w życiu i o rzeczach, z których nie skorzystałem, to jest to chyba najbardziej niewykorzystana okazja. A może po prostu niesprawdzona droga. Może dobrze byłoby nią podążyć, zobaczyć jakby to było, ale ja nie sprawdziłem tego. Nie wiem dlaczego. Nie mam pojęcia co się wtedy zadziało, w każdym razie nie skorzystałem z tej propozycji.

Potem nasze kontakty osłabły, aż do momentu kiedy napisałem książkę Powidoki, w której był fragment o Islandii i o Thordurze. Wysłałem mu tę książkę, a on ku mojemu zaskoczeniu odpisał. Wybierając się w tamtym roku na Islandię, nawet nie zadałem sobie trudu sprawdzenia, czy on żyje, czy nie. Założyłam po prostu, że nie żyje, bo już musiałby mieć sto lat. Nie sprawdziłem, tylko założyłem.

Dlaczego?

Nie wiem, robię tak dość często i właściwie nie wiem dlaczego. Czasami gdzieś jadę i pada deszcz, a ja sobie pluję w brodę dlaczego nie zobaczyłem prognozy pogody. Nie sprawdzam odjazdu pociągu albo czegoś innego, co można było bardzo łatwo zrobić, żeby uniknąć potem pewnych nieprzyjemności, niespodzianek czy głupich rzeczy, które się wydarzają. Wystarczyłoby choćby ruszyć ręką, żeby coś sprawdzić, ale tego nie robię, a potem się zmagam z konsekwencjami.

Wróćmy na Islandię sprzed roku.

Pojechałem na Islandię  i nocowałem na początku wyjazdu dosłownie dwieście metrów od domu, w którym mieszkałem u Thordura wiele lat temu.  Byłem pewien, że on nie żyje, ale nawet nie poszedłem zapytać o jego grób na cmentarzu, żeby go odwiedzić. Pojechałem dalej, a pod koniec podróży znowu tam nocowałem i znowu nie poszedłem do niego, tylko ruszyłem w drogę powrotną.  Strasznie się wtedy rozpadało i nagle pojawił się budynek, który okazał się szkołą, przed którą spotkałem bibliotekarkę. Od niej dowiedziałem się, że on żyje, miesiąc temu skończył sto lat i z tej okazji była wielka uroczystość na Islandii. Byłem jakieś pięćdziesiąt kilometrów od jego domu,  musiałem wrócić pod wiatr, w silnym deszczu. Drzwi otworzyła jego o dziewięć lat młodsza siostra. Thordur mnie poznał, co było dla mnie niezwykle wzruszające i spędziliśmy wspaniały wieczór.

Opowiesz jeszcze o jakimś spotkaniu?

Steav’a poznałem pewnej nocy w 2011 roku na Alasce, gdy prawie rozjechał mnie na drodze. Słuchałem muzyki przez słuchawki, może za mało zjechałem z drogi i on przejechał tak blisko, że się wystraszyłem, straciłem równowagę i wpadłem do rowu, ale nic mi się nie stało. Zaprosił  mnie do domu. Okazało się, że jest Indianinem i wielkim miłośnikiem Elvisa Presleya. Z postury przypominał mi Wodza z Lotu nad kukułczym gniazdem. Wraz ze swoją żoną bardzo ciepło mnie przyjęli. Odwiedziłem go dwa lata później podczas próby przejechania Alaski. Dość długo go wtedy szukałem, bo zmienił miejsce zamieszkania. Nadal mieszkał w obozowisku dla pracowników drogowych, tylko w innym miejscu. Próbował mi wmówić, że byłem u niego dwa miesiące wcześniej, a nie dwa lata. Cały czas mi tłumaczył, żebym wreszcie przestał jeździć w kółko, że mówił mi poprzednim razem, że jeśli nie przestanę, to tutaj wrócę. Rzeczywiście tak było, gdy mnie wtedy żegnał nalegał, żebym przestał tak jeździć, bo się nie zatrzymam, będę kołował i nie znajdę tego, czego szukam. I żebym wybrał właściwą drogę. Nie wybrałem, pojechałem inaczej, niż mi powiedział. Tym razem zapakował mnie do samochodu i zawiózł na dobrą drogę, żeby mieć pewność, że nią pojadę, bo inaczej znów będę się kręcił w kółko i znów do niego przyjadę.   

Kręciłeś się i pojechałeś do niego ponownie?

Tak, to był rok 2017. Bardzo długo nie mogłem go znaleźć. Gdy o niego pytałem, nikt go nie znał i to było bardzo dziwne, bo to jest taka dziura, że każdy każdego powinien znać. Pukałem do domów, zaczepiałem ludzi na ulicy, pytałem w sklepie i na stacji benzynowej – nikt nie wiedział. W pewnym momencie straciłem nadzieję i zrezygnowałem z poszukiwań. Już wyjeżdżałem z miasteczka, gdy zatrzymał się przy mnie samochód. Facet jechał z tej stacji benzynowej, na której byłem, wskazał mi drogę i kazał pocieszyć Steav’a, bo kilka dni temu zmarła mu żona. Gdy tam podjechałem, zobaczyłem go przez uchylone okno – spał i strasznie chrapał. Nie wszedłem do środka i go nie obudziłem. Miałem nasze wspólne zdjęcie, chciałem mu je pokazać, ale  nie zrobiłem tego.

Dlaczego nie wszedłeś?

Nie wiem. Często w życiu robię rzeczy, o których myśląc później nie znajduję odpowiedzi na pytanie „dlaczego tak zrobiłem”. Wydaje mi się, że to było trochę nienormalne, ale jednak tak postąpiłem.

Żałujesz takich rzeczy, rozpamiętujesz je?

Nie. Wydaje mi się, że właśnie tak powinno być, że skoro tak zrobiłem, to najwyraźniej tak miałem zrobić.

Mogę Ci jeszcze opowiedzieć o jednym, bardzo znaczącym spotkaniu – z Mario. To facet, który mi pomógł w Kolumbii, gdy byłem bardzo chory. Moje problemy zaczęły się w Środkowej Ameryce od alergii. Brałem kolejne antybiotyki, ale jechałem, nie odpoczywałem. Potem siadły mi nerki i przez tydzień kurowałem się u rodziny polsko – panamskiej  w Panamie, ale znowu ruszyłem dalej, zamiast na dobre wydobrzeć. W Kolumbii doszły do tego problemy z zatokami. Wtedy spotkałem Mario i jego żonę, dzięki którym znalazłem się w szpitalu, gdzie zrobiono mi badania i kategorycznie zakazano dalszej jazdy. Byłem już zbyt wyczerpany, dostałem kroplówki i kolejne antybiotyki. Mario załatwił mi pobyt, który nazwałem pobytem w spa, w małej miejscowości, gdzie jego znajoma miała dom. Do swojej dyspozycji miałem ogromny dom z kuchnią,  bieżącą wodą,  gajem owocowym,  orzechami kokosowymi i jedzeniem.  Na działce mieszkały koty, z którymi  się zaprzyjaźniłem. Któregoś dnia ktoś podrzucił mi pod płot małe kotki, które przygarnąłem. Miałem takie wrażenie, że te koty wyciągają ze mnie chorobę.  

Mario jest byłym pilotem śmigłowca i bardzo bogatym człowiekiem, ma ogromny dom z basenem i ze służbą. Często mówi się, że bogaci niechętnie pomagają, że zazwyczaj robią to biedni ludzie, którzy mają niewiele. Bogaci chronią swojego bogactwa i za bardzo się nim nie dzielą. Tak na ogół jest, ale Mario zaprzecza tej teorii.

Macie ze sobą nadal kontakt?

Ciągle utrzymujemy kontakt, wymieniamy się mailami. Może nie nazwałbym go przyjacielem, ale na pewno osobą, co do której wiem, że gdybym się znalazł w potrzebie w Kolumbii, to choćbym był 2000 km od niego, to mi pomoże.  Jeżeli przyjechałby kiedyś do Polski, to bardzo chciałbym mu się w jakiś sposób odwdzięczyć, pokazać mu trochę Polski, pokazać taką nieprawdopodobną gościnność,  jaką on mi okazał. Zachował się w stosunku do mnie, jak dobry wujek, jak ojciec – kompletnie oddany, przejmujący się i zaangażowany. Bardzo chciał, żebym wyzdrowiał i jechał dalej spokojnie, o własnych siłach. Dużo czasu mi poświęcił, zarówno on, jak i jego rodzina. Odwiedziłem go rok później, a potem jeszcze kilka razy. To jest dla mnie znaczące spotkanie, ponieważ byłem dla niego zupełnie obcym człowiekiem, dzieliło nas wszystko: pochodzenie, nawyki kulturowe, stan konta i zainteresowania, a jednak mi pomógł.

Więcej jest takich osób poznanych w podróży, z którymi utrzymujesz kontakt?

Nie ma takich osób zbyt dużo. Ale może właśnie przez to, że takich spotkań jest mało i często są nad wyraz szczodre, pełne gościnności i okazanego zainteresowanie, to wciąż o nich pamiętam.  Jest jeszcze kilka takich osób z USA i Kolumbii, z którymi ciągle koresponduję. Nie codziennie tak wyjątkowe spotkania są udziałem kogoś, kto jest ciągle w drodze.   

Miałeś jakieś niebezpieczne spotkania?

Tak, w Kolumbii, która dla mnie jest najbardziej gościnna ze wszystkich krajów w Ameryce Łacińskiej. A jednak to właśnie tam niemal ucięli mi głowę i to trochę na moje życzenie, bo jechałem nocą przez niebezpieczny teren. Nie wziąłem sobie do serca wszystkich ostrzeżeń, które słyszałem w ciągu dnia. To był mój trzeci pobyt w Kolumbii, dużo czasu tam spędziłem i nic złego się nie działo, więc zlekceważyłem ostrzeżenia i to się mogło bardzo źle skończyć. Napadło mnie dwóch, bardzo agresywnych facetów na motorze. Nagle z naprzeciwka nadjechała karetka na sygnale. Ruszyłem prosto na nią, ona zatrzymała się, a napastnicy odjechali. Jakby Duch Święty zesłał mi tę karetkę, bo gdyby nie ona, to byłoby ze mną bardzo kiepsko. Miałem bardzo dużo szczęścia. Innych tak niebezpiecznych sytuacji nie było. Zdarzają się czasem jakieś zaczepki, ktoś jest nieprzyjemny, ktoś pokaże mi środkowy palec albo krzyknie coś niemiłego, ale to naprawdę rzadkość.

A odmowa pomocy często Cię spotykała?

O tak, najczęściej w Kanadzie i w Stanach. Tam prawie każda prośba o pomoc kończyła się absolutną odmową. Prośba o zgodę na rozbicie namiotu potrafiła się skończyć straszeniem strzelbą. Podczas mojego pierwszego pobytu w Stanach nie wiedziałem jakie podejście zastosować. Wydawało mi się, że tam jest tak, jak w Kolumbii albo w Meksyku, że podjeżdżam, pytam czy mogę się sto metrów dalej rozbić i dostaję zgodę. Tymczasem w Stanach zdarza się, że zapytany idzie do domu po strzelbę, krzyczy na mnie albo rzuca hasło, że mi odbiło. Potem zmieniłem  strategię.

Na jaką?

W Stanach  w ogóle nie pytam o zgodę. Jeśli  ktoś podejdzie, zaczepi mnie i będzie chciał rozmawiać, to porozmawiam, ale sam nigdy nie wychodzę z inicjatywą. Miałem w tym kraju nad wyraz szczodre spotkania, na przykład ktoś mnie przyjmował w domu, a ktoś inny chciał mi dać jeden ze swoich samochodów, żebym się nie męczył. Często zaczepiali mnie ludzie, którzy sami jeździli rowerami. Bywało, że ktoś podchodził do mnie przed sklepem albo zatrzymał się na stacji benzynowej i pytał serdecznie, czy może pomóc. Po chwili rozmowy, gdy mówiłem, że nie stać mnie na hotel zapraszano mnie na nocleg. Ale zawsze inicjatywa wychodziła od kogoś. Jeśli nikt nie zaproponował mi pomocy, to nocowałem na dziko i wtedy czasami ktoś dzwonił na policję, czasami policja namierzała mnie sama. Na moje cztery pobyty  w Stanach kilkanaście razy przyjechali do mnie w nocy, najczęściej na plażę. Zawsze zastanawiałem się, jak oni mnie tam nakryli, bo często rozbijałem się za jakimś kamieniem albo drzewem i naprawdę nie było mnie widać, a mimo wszystko po godzinie czy dwóch podjeżdżał wóz albo podchodzili na piechotę i z latarkami. Zawsze mnie traktowali jak bezdomnego.

Dlaczego?

Skoro jest rower i namiot, to na pewno rozbił się bezdomny, ponieważ w zachodnich stanach bardzo dużo bezdomnych jeździ rowerami. Wzdłuż wybrzeża zachodniego są liczne zakazy rozbijania się, ale za to są obozowiska namiotowe. Spałem w takim obozowisku z bezdomnymi i to było trudne doświadczenie, bo oni podchodzą, ciągle o coś pytają, cały czas gadają i trudno jest o sen. Wystarczyłoby mieć budżet większy o czterdzieści dolarów na noc, zanocować w motelu i mieć święty spokój. Ale nie miałem tego budżetu.

Stany zachodnie były męczące pod kątem szukania bezpiecznego miejsca noclegowego, takiego, że rano wstanę, posprzątam po sobie i pojadę dalej. Wydaje mi się, że w środkowych stanach byłoby łatwiej o noclegi, chociażby z racji pewnej prowincjonalności. Myślę, że może tam są inni ludzie, bardziej przyjaźnie nastawieni. Na zachodnim wybrzeżu bardzo często ludzie żyją w luksusie. Piękne osiedla, przystrzyżone trawniki, domek z ładnym dachem, dwa garaże, trzy samochody pod domem i amerykańskie flagi. Wszędzie idylla, wszystko czyste, ułożone, wygłaskane. A z drugiej strony, ja czasami potrzebuję tylko jednego metra kwadratowego, żeby postawić namiot.

Może to im zaburza ten wygłaskany obraz.  Jak jest pod tym względem w innych miejscach?

W Meksyku miałem czasem problemy, dlatego że tam jest jednak niebezpiecznie. Prawie wcale nie rozbijałem się na dziko w Środkowej Ameryce. Jakby ktoś szedł nocą, to skorzystałby z okazji by mi uciąć głowę albo przynajmniej mnie obrabować. W Meksyku bardzo często nocowałem na stacjach benzynowych. Nigdy nie było problemu, nigdy mi nie odmówiono. Czasami była lekka konsternacja, że gringo chce spać w namiocie na stacji, na brudnej ziemi. Konsternacja, że może źle zrozumieli, ale gdy okazywało się, że jednak dobrze, to nie było problemu. Tam jest ludzkie podejście – jeśli mam taką potrzebę, to komu zaszkodzi, że ja rozstawię namiot, rano go złożę i pojadę dalej. Ponadto w tych ludziach dużo jest zaciekawienia drugim człowiekiem. Nigdy nie miałem  problemu z uzyskaniem pomocy w Środkowej Ameryce. Nawet jak ktoś powiedział, że sam nie może pomóc, to zawsze kogoś zawołał i razem wymyślili, gdzie mnie ulokować. Bardzo często wysyłali mnie na policję i tam nocowałem. Zapomniałbym o strażakach, u których miałem wiele noclegów.  Bomberos zawsze ugościli i zawsze był u nich pokój. 

Kto ugościł w Afryce?

W Afryce często nocowałem na dziko, ale przy ludziach czyli gdzieś przy zabudowaniach. To zawsze była duża atrakcja dla lokalnej społeczności. Ze swoim rowerem i namiotem wywoływałem spore zamieszanie. W Afryce często spałem na polskich parafiach. Jest bardzo dużo kościołów, polskich misji i przynajmniej raz na trzy dni można dojechać do kościoła.  

Ja zazwyczaj jeżdżę bez planów, więc bywało tak, że dojeżdżałem do kościoła czy do bomberos w środku dnia. Mogłem pedałować jeszcze przez kilka godzin, ale jednak zatrzymywałem się na nocleg, skoro trafiała się tak dobra miejscówka.

Chciałam zapytać, czy często zmieniasz plany podczas podróży, a okazało się, że jeździsz bez planów. Zawsze?

Raczej tak. Moje plany  są bardzo ogólne, na przykład, żeby na Alasce jechać z południa na północ. Na Islandii miałem taki plan, żeby najpierw pojechać na zachodnie fiordy, potem wrócić, następnie objechać wyspę dookoła i robić czasami wycieczki w głąb lądu. Tyle z planów. Nie planuję ile kilometrów przejadę czy gdzie będę nocował. Chyba, że jestem z kimś umówiony. Kilka razy korzystałem z portalu internetowego zrzeszającego osoby, które udostępniają kanapę dla podróżujących. Jeżeli miałem umówiony nocleg na konkretny dzień, to starałem się dotrzeć na czas, nawet jadąc nocą. Ale generalnie nie planuję.

A planujesz teraz kolejną podróż? Wiesz gdzie się udasz?

Nie wiem gdzie pojadę. Myślę o Stanach Zjednoczonych. Przestrzennie  mnie to kierunkuje, bo teraz chciałbym pojechać tam, gdzie jest duża, otwarta przestrzeń, a środkowe stany kojarzą mi się właśnie z nią. Nie byłem tam jeszcze, podróżowałem tylko po zachodnich stanach. Stany Zjednoczone są na tyle duże, że mógłbym przez kilka miesięcy tam jeździć, nie martwiąc się ewentualnym covidem i przekraczaniem granic, gdyby coś się zmieniło na jesieni pod tym względem. Byłoby łatwiej być w jednym dużym kraju i przemieszczać się po jego terytorium. Myślę też o Australii, ale minusem jest  drogi bilet, który pochłonąłby pół mojego budżetu. Najchętniej pojechałbym już w lipcu, ale chyba jednak najpierw skończę kolejną książkę. 

O czym będzie ta książka?

Początkowo miałem zamysł, że napiszę o Islandii i wplotę tam historie z dzieciństwa związane z moją mamą, ponieważ przed wyjazdem na Islandię ona zmarła i miałem ochotę napisać coś o niej. Na razie jednak to, co napisałem jest w sumie tylko o mamie i trochę o mnie, więc teraz będę pisać o podróży i o Islandii. Wydawnictwo jest wstępnie zainteresowane wydaniem tej książki, co mnie mocno zachęciło do pracy, bo od dawna nie pisałem. Plik leży odłogiem i w ogóle nie zajrzałem do niego od marca. Teraz jednak mam motywację, żeby skończyć tę książkę do jesieni i znowu gdzieś wyjechać. Nie mogę się już doczekać kolejnej podróży.

Życzę wspaniałych podróży i spotkań. Dziękuję za nasze spotkanie.

Ja również dziękuję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *