Spotkanie z Ewą Liegman

Ewa Liegman – Prezes Zarządu Fundacji Hospicjum Pomorze Dzieciom, w ramach której funkcjonują: domowe Hospicjum Pomorze Dzieciom, Holistyczne Centrum Wsparcia po Stracie eMOCja i Hospicjum Perinatalne Tulipani.  Zaangażowana w działania społeczne i akcje charytatywne na rzecz osób zmagających się z ciężkimi chorobami, stratą i żałobą. Ponadto organizuje spotkania dla uczniów, studentów czy więźniów, na których uczy jak przebudzić się do pełni życia. Autorka dwóch książek: Prognoza pogody ducha i Nocny stróż.  Zrealizowała autorski cykl spotkań Trening eMOCjonalny, który jest dostępny na YouTube.

Czy uważa się Pani za silną kobietę?

Chyba nie. Na pewno nie noszę w sobie agresji ani chęci walki. Nie mam takiej męskiej siły i raczej chowam broń. Ale myślę, że posiadam dużo mocy. Rozróżniam siłę i moc. Silna osoba to jest dla mnie taka, która o coś walczy, a ja nie walczę, już skończyłam walkę w swoim życiu. Staram się ewentualnie nakłaniać, zachęcać, tłumaczyć, ale jeżeli ktoś tego nie rozumie i nie przyjmie, to akceptuję to w pełni. Podchodzę do wszystkiego z bardzo pokojowym nastawieniem, jestem skrajną pacyfistką. Więc nie jestem silna, ale myślę, że ludzie mogą myśleć inaczej.

Zajmuje się Pani działaniami, które przywodzą na myśl dużą siłę i odporność psychiczną.

No właśnie, tutaj często pytają o naszą wrażliwość. Ludzie mówią, że są zbyt wrażliwi na taką pracę. To tak, jakby sugerowali, że my jesteśmy jakimiś istotami bez uczuć albo robotami. Myślę, że osoby, które tutaj pracują, mam na myśli również siebie, to ludzie, którzy mają porównanie, wiedzą jak to jest bez opieki hospicyjnej, którą oferujemy. My widzimy, że praca, którą wykonujemy w tej skrajnie trudnej, granicznej sytuacji przynosi bardzo wymierne efekty. Ona zmniejsza poziom traumy, a często jest wręcz takim pasem startowym do nowego etapu drogi. Rodzice po stracie dzieci, którzy mówią na pogrzebie świadectwa bardzo często podkreślają, że dzięki hospicjum udało się zrobić wszystko, co było możliwe. Dla nas to jest największy wymiar satysfakcji. Wiemy, że byliśmy takimi łapaczami spokojnych snów, spokojnych oddechów, tego, że rodzina mogła być razem. Pojawiamy się w momencie, kiedy już wiadomo, że dziecko umrze albo to już się wydarzyło. Zazwyczaj ludzie zostają zupełnie sami z tym wynikiem w ręku albo z poczuciem straty. Nie wiedzą na kogo liczyć, kiedy się boją. Nie chcą się wzajemnie ranić, więc często potrzebne są osoby z zewnątrz. To tak samo, jak chirurg, który nie będzie operował bliskiej osoby, tylko zazwyczaj poprosi o pomoc dobrego kolegę. Podobnie jest z żałobą czy z przechodzeniem przez kolejne etapy straty. Rodzina pełni zupełnie inną funkcję, a my zupełnie inną, trochę jak ten chirurg, który przyjmie to, co  trudne, żeby poskładać złamane serce. I jeżeli ktoś nie przeżył czegoś podobnego, nie wie jak wygląda odejście czy śmierć człowieka na poziomie osamotnienia, kiedy nie ma dobrego przygotowania, to trudno jest mu pracować bez obciążenia psychicznego. My takie doświadczenia mamy. Cały zespół jest pod stałą opieką i korzysta z terapii grupowej, ponieważ tu są bardzo trudne historie, które w nas zostają. Ciężko je wyrzucić i później iść do życia prywatnego. To wszystko jest dużym ciężarem, ale osoby, które tu pracują, działają z przeświadczeniem, że to ma sens. To po pierwsze. Po drugie mają porównanie i wiedzą, że to jest najlepsza metoda, jaka może być. Po trzecie widzą efekty tej pracy.

Jak duży zespół tu pracuje?

Mamy siedmiu lekarzy, którzy nie pracują na pełne etaty, ale przez 24 godziny na dobę zabezpieczają dyżury, ośmiu psychologów i pięć pielęgniarek. Jest pracownik socjalny, który wspiera rodziny w razie trudności socjalnych czy w kryzysowych sytuacjach oraz pięć osób w administracji. Mamy również ośmiu fizjoterapeutów, którzy zapewniają każdemu dziecku rehabilitację. Są też osoby duchowne: ojciec dominikanin oraz ksiądz diecezjalny, który mocno nas wspiera kiedy jest taka potrzeba. Te osoby zabezpieczają wszystkie nasze działania.

Z jakimi trudnościami zmagacie się najczęściej?

Ciągle mamy jakieś kłopoty, najczęściej finansowe. Nie raz nasze hospicjum prawie upadło. Z różnych względów, takich jak brak źródeł finansowania czy brak kadry. Wiele razy łamało mi się serce, znam ból rozgoryczenia i walenia głową w ścianę, której nie da się przebić z rozmaitych powodów, choćby rozwiązań systemowych. Dziś mam już w sobie większy spokój.

Właśnie z tych problemów finansowych zrodziła się akcja 12500 Aniołów. Gdyby tyle osób każdego miesiąca wpłacało po 8 zł, to mielibyście sumę pozwalającą utrzymać hospicjum. Ile aniołów udało się znaleźć?

Około 2,5 tysiąca aniołów mamy na stałe. Teraz ta liczba trochę wzrasta, ale zwiększa się przede wszystkim liczba osób, które wspierają nas jednorazowo. Najbardziej zależy nam na stałych aniołach, na tych osobach, które raz w miesiącu przekażą nam 8 zł, nie więcej. Bardzo dużo aniołów mamy wśród więźniów. Zakłady karne w imieniu osadzonych wysyłają nam przelew pod hasłem „jestem aniołem”. Dla mnie to jest niezwykle wzruszające, ponieważ wiem, że za tym idzie pewnego rodzaju przemiana, jakaś decyzja. Tutaj nie chodzi tylko o pieniądze. Oczywiście potrzebujemy ich, jak każda organizacja charytatywna. Jednak małe kwoty wpłacane przez większą liczbę osób dają pewność, że wszyscy gramy do tej samej bramki. I te ślady tu zostawiane materializują się. Nie mam wątpliwości, że czasami właśnie dzieci, które przychodzą na świat by zostawić tylko jeden oddech zmieniają wiele. Tutaj tego doświadczamy. Trzeba  dużo ciszy, dużo takiej uważności, żeby to zobaczyć. Nawet krótka chwila życia dziecka na porodówce działa cuda. Potem przychodzi tutaj ktoś, kto stracił bliskiego w nagłym wypadku, zatrzymuje się i łapie oddech, czasem pierwszy raz w pędzie życia. Widzimy te historie, które się ze sobą łączą, zazębiają. My tę układankę dopiero gdzieś tam zobaczymy. Pewnie już po naszej śmierci, ale mam w sobie coraz więcej pewności, że to wszystko ma sens.

Wspomniała Pani o więźniach. To właśnie dla nich, dla uczniów czy studentów organizuje Pani spotkania Jak przebudzić się do pełni życia?. Co według Pani oznacza pełnia życia?

Znaczeń może być bardzo dużo, ale dla mnie to oznacza stawać w prawdzie, czyli przyjmować to wszystko, co we mnie trudne i dostrzegać też to, co dobre.  Okazuje się, że jedno i drugie bardzo kuleje w naszym życiu.  Zanim zaczniemy mówić o śmierci, to musimy spotkać się ze sobą. Śmierć zawsze odziera nas z pewnych masek i zawsze pyta o życie. To jest najbardziej bolesne, bo ona prześwietla wszystko na wskroś. Ta pełnia życia oznacza bycie takim, jakim jestem. My czasami próbujemy być kimś, zapominając być sobą i nie znamy siebie kompletnie. Jesteśmy uzależnieni od opinii innych ludzi i od tego, co kiedyś ktoś na nasz temat powiedział. Nosimy te sztywne tabliczki, sztywną zbroję jak Dawid biblijny i nie umiemy się w tym wszystkim poruszać. Zaczynamy to dostrzegać dopiero na pewnym etapie życia. W pewnym momencie podróż skierowana w głąb serca pokazuje, że moglibyśmy być wolni od tego, co myślą o nas inni, bo my nawet o sobie niewiele wiemy. To jest chyba dla mnie pełnia życia, ten wektor skierowany już nie na świat, tylko wewnątrz serca, po to żeby widzieć jasno to, co jest we mnie. Takie życie jest konfrontacją z tym, co trudne, ponieważ zawsze to jest droga przez zranienia, przez różne kolce, przez to czego w sobie nie akceptuję, ale dzięki temu uczę się miłości. Właśnie wtedy, kiedy jest źle uczę się miłości bezwarunkowej i z tą gotowością idę w świat do ludzi, którzy są wokół mnie. Widzę wtedy, że wszyscy jesteśmy w tej samej sytuacji. Ale też bez fałszywej skromności widzę to, co we mnie jest mocne, dobre i to chcę pielęgnować.

Ta podróż w głąb siebie wymaga wysiłku. Dlaczego warto go podejmować? Raczej oczekujemy żeby nasze życie było wygodne i łatwe, żeby było miło.  

Właśnie, nawet w słowie miłość jest miło i często to mylimy, myślimy, że będzie miło, a tym czasem jest gorycz.  W relacjach, w związkach, w pracy, wszędzie jest nie tak, jak byśmy chcieli. Nawet pogoda jest nie taka.  Zawsze przypomina mi się nasz świętej pamięci ojciec Piotr Deczewski, jezuita, który nas tutaj nieźle szturmował i mówił: „pamiętaj, tam jest wąskie przejście”. Zawsze sobie zadaję pytanie, co to znaczy, co on miał na myśli? I myślę, że to jest to, o czym tutaj rozmawiamy. Przeciskamy się pomiędzy tym, co jest trudne, tym co i tak w sobie nosimy. Ale jeżeli nie wiemy co to jest, nie wiemy z kim  i z czym walczymy w sobie,  to te przeciwności nas nokautują i nie mamy sił. Często żyjemy w apatii, w ciągłym rozgoryczeniu i smutku. Możemy to lukrować, kolorować, wymyślać, ale do pewnego momentu. W chwili, kiedy dowiemy się, że pozostało nam niewiele czasu, tak jak ludzie, którzy są pod naszą opieką, wszystko się zmienia. Okazuje się, że to, co mogliśmy naprawdę precyzyjnie zakopywać pod dywan, w tym kluczowym momencie wybucha i przygniata nas jeszcze bardziej. Dlatego uważam, że zdecydowanie warto. Lubię taką metaforę, że kiedy jest burza, deszczowo, ciężkie chmury nad nami wiszą i wyjdzie słońce, to dopiero wtedy pojawia się tęcza. My tutaj z dziećmi hospicyjnymi, z osobami, które zmagają się ze stratą i żałobą szukamy tego wąskiego przejścia. Jest trudno, ale szukamy równowagi, jak na równoważni, ponieważ trzeba złapać jakiś balans. Zawsze będzie to, co jest trudne, ale musimy wpuszczać do naszego życia światło. A my często tego nie robimy, szczególnie w  sytuacjach bardzo trudnych. Tymczasem dopiero wtedy możemy zobaczyć esencje, kolory, całą prawdę o sobie. Pełnia życia to jest po prostu prawda.

W tych trudnych chwilach, o których Pani mówi raczej skupiamy się na naszym nieszczęściu. Trwamy w poczuciu niesprawiedliwości, krzywdy i bardzo trudno dostrzec nam chociaż odrobinę światła. 

No i to jest droga, którą mamy do pokonania. My tutaj mówimy o pewnym zmaganiu się, o byciu w ciągłej podróży, w której się tę umiejętność zdobywa. Trzeba czegoś szukać w swoim wnętrzu, ciągle kopać jak archeolog. Z dziećmi jest dużo prościej wchodzić w ten świat, one mają więcej  fantazji i wyobraźni. Dzieciaki są o wiele lżejsze niż my dorośli. Więcej rozumieją na poziomie serca, nawet nie racjonalizują pewnych rzeczy i są prawdziwe w emocjach. Jak się zbuntują czy zdenerwują, to wszystko lata po pokoju, ale potem jest ulga. My też uczymy się przeżywania tych różnych emocji, bo w końcu będziemy musieli przeżyć samą śmierć. Wszystko czego doświadczamy, to są takie treningi, które mają za zadanie nas do tego przygotować. Już nawet małe straty czegoś nas uczą. Naprawdę uważam, że żyjemy bez kontaktu ze sobą, nie znamy siebie, nie wiemy, w jaki sposób reagujemy na określone doświadczenia. Tutaj  wiele rzeczy organizujemy po to, żeby siebie poznawać, trochę dotykać własnego wnętrza i dostrzec, że te wszystkie trudne emocje, takie jak strach, złość, wstyd będą nam bardzo pomocne, jeżeli będą dobrze przez nas zarządzone.

Czy Pani się to udaje?

Ja codziennie trenuję, dostaję po gębie każdego dnia, ale tak, zdecydowanie staram się tak żyć. Skłamałabym mówiąc, że ta droga się skończyła. Podejrzewam, że najbardziej ostra walka będzie w tym ostatnim dniu mojego życia. Tak to postrzegam po latach pracy w tego typu miejscach, że my walczymy do ostatniego oddechu. To jest walka pomiędzy strachem a zaufaniem, pomiędzy akceptacją a rozgoryczeniem i żalem. My ciągle wybieramy, nawet nie mając wyboru. Czasami nie ruszamy się z łóżka, ale wciąż stają przed nami wybory. I wtedy widać co człowiek osiągnął. Tutaj spotykamy ludzi, którzy tak po ludzku myśląc, mają wszystko, pieniądze, rodzinę, a jednak są wewnętrznie nieszczęśliwi. Spotykamy też takich, którzy nie mają nic poza pustymi kieszeniami, wszystko w życiu stracili, a mają coś takiego, że w każdej sytuacji odnajdują szczęście, pogodę ducha i przyjmują stan rzeczy takim, jakim jest. To jest dla mnie wyzwanie, do którego dążę.

Wspomniała Pani o codziennym treningu charakteru, do którego zachęca Pani również w autorskim cyklu spotkań Trening eMOCjonalny. Namawia Pani także do zrzucania kamieni z serca, takich jak wyrzuty sumienia, wstyd, strach. Które kamienie najtrudniej jest zrzucić? Można stworzyć jakąś hierarchię czy to zależy od indywidualnych doświadczeń?

Myślę, że jest pewnego rodzaju stopniowanie. Wstyd i nasze zranienia związane z poniżeniem czy bardzo niskim poczuciem własnej wartości są najgłębszymi ranami. Najtrudniejszymi. Problemem jest poziom odrzucenia, który odbiera odwagę do jakichkolwiek zmagań życiowych, takich jak zdobywanie serca ukochanej osoby, lepszej pracy czy podwyżki. Często nie mamy tego fundamentu jakim jest wiara, że ktoś nas przyjmuje takimi jakimi jesteśmy.  Ten brak jest znamieniem na czole, przeświadczeniem, że nic nam się nie udaje. Czujemy się odrzuceni z wielu powodów i powielamy ten schemat. Tutaj bardzo dużo pracy trzeba wykonać, bo każdy z nas ma problem ze wzrokiem, takim właśnie wewnętrznym. Nie umiemy patrzeć na siebie z miłością. Kiedyś miałam spotkanie, na którym zapytałam ludzi czy patrzyli kiedykolwiek na siebie w lustrze tak, jak patrzy się na osobę, którą się bardzo kocha. Okazało się, że nikt. Może to wydaje się abstrakcją, ale warto  wykonać ten trening i zobaczyć jaki będzie poziom naszego zażenowania, jakie to będzie trudne. Zobaczymy na ile jesteśmy gotowi, żeby przyjąć maksymalną miłość. Tęsknimy za nią, ale sami siebie wewnętrznie odrzucamy. Bardzo trudno jest wrócić w te miejsca, w których ktoś nam tak mocno podciął skrzydła. Śmierć też jest takim momentem, który bierze nas za rękę i zaprowadza w te najtrudniejsze miejsca.  One bolą jeszcze bardziej. Śmierć jest chwilą, w której jakby wyrasta się z ciała, ale to, co było w sercu nie znika, a wręcz wydobywa się na zewnątrz. To jest dla mnie taki namacalny dowód na to, że życie w momencie śmierci się nie kończy. Widać to również w historiach ludzi, którzy odchodząc dojrzewają w czymś bardzo istotnym wewnętrznie. To co było trudne, wcale nie kończy się na tym poziomie i jeżeli jest wcześniej nieprzepracowane i nieprzyjęte, to staje się jeszcze trudniejsze. Więc my tutaj uczymy się pokochać prawdziwą historię swojego życia, nawet najbardziej połamaną. I to jest wyzwanie.

To bardzo trudne wyzwanie, szczególnie, jeśli człowiek ma do siebie wiele pretensji, żalu czy wyrzutów sumienia.

Strasznie trudne. Na wstydzie zaczyna się budować to wszystko o czym tu mówimy, poczucie winy, wewnętrzny krytyk i żal. Trudno nam uwierzyć, mi osobiście też, że jest taka miłość, która przyjmuje nas totalnie. Nie musimy nic dla niej robić, nie musimy się zmieniać, przyjmuje nas dokładnie takimi, jakimi jesteśmy tu i teraz. Latamy w kosmos, prawie żadne bariery technologiczne nie stanowią dla nas problemu, ale w to nie umiemy uwierzyć. To jest moje największe odkrycie. Tego uczą dzieci, które są wyjątkowo zdeformowane, chore genetycznie, bardzo dotkliwie obciążone. Te, o których prowadzona jest dyskusja czy powinny się rodzić, czy nie. W mojej ocenie, z moim doświadczeniem hospicyjnym uważam, że właśnie te dzieci, w swoim milczeniu, zniekształceniach i chorobach przychodzą tylko i wyłącznie z jednym pytaniem: „ czy przyjmujesz drugiego człowieka takim, jakim jest?”.

Jakie jest Pani stanowisko w tej dyskusji? Czy kobiety powinny mieć prawo wyboru?

Wybór to jest święte prawo, dane nam nawet przez Pana Boga. Każdy człowiek ma wolną wolę.

Te wybory dotykają w dużej mierze cierpienia, zarówno rodziców, jak i dziecka.  W prowadzonym przez Fundację Hospicjum Perinatalnym Tulipani spotyka się Pani z ludźmi, którzy stają przed szalenie trudnymi decyzjami.    

Cieszę się, że poruszyła Pani ten temat. Kocham to miejsce za to, że opiekuje się również  osobami po aborcjach. Kobiety, które lata temu dokonały aborcji w różnych okolicznościach, nie tylko z powodu choroby dziecka, zgłaszają się do nas po bezpłatną pomoc. Przychodzą tu  także pary, które zdecydowały się iść inną drogą. Cierpienie pojawia się na różnych poziomach: fizjologicznym, psychicznym i duchowym. My tutaj jesteśmy na straży tego cierpienia, w zależności od potrzeb w każdym jego wymiarze: medycznym, psychologicznym i duchowym.  I jesteśmy z informacją, że będziemy z tobą w twojej drodze. To jest wielka sztuka by nie wkładać komuś do głowy tego, co my myślimy na ten temat, tylko pozwolić na własne decyzje. Ale żeby to były odpowiedzialne decyzje, rodzice muszą mieć pełną świadomość z czym się wiąże decyzja A i jakie mogą być jej konsekwencje oraz z czym wiąże się decyzja B. Tego dotychczas brakowało w systemie służby zdrowia, bo zazwyczaj pary dostawały informację o tym, że jest jedno rozwiązanie, czyli przerwanie ciąży w przypadku bardzo chorego dziecka. Przychodzi do nas wiele par, które nie znały alternatywy i są bardzo poranione. Byłoby inaczej gdyby wiedziały, że dziecko będzie pod opieką hospicjum, gdzie po to funkcjonuje mocno rozwijająca się opieka paliatywna, żeby ono nie cierpiało, żeby doprowadzić do komfortu życia niezależnie od tego ile będzie trwało. Temu służy cała dziedzina medycyny paliatywnej dziecięcej i perinatalnej. Ponadto  ciąża już jest, a każda kobieta ma do niej inny stosunek. Nie wszystkie dzieci są chciane, nawet te, które się rodzą nie zawsze są oczekiwane. Myślę, że zdruzgotałaby nas wiedza  jak wiele osób jest niechcianymi dziećmi, a chodzą po świecie. Więc znowu wracamy do pewnego fundamentu i do gotowości do macierzyństwa i ojcostwa. Wiem, że kiedy kobieta roni dziecko, kiedy dokonuje aborcji albo kiedy rodzi chore dziecko i ono umiera, to ta historia nigdy się nie kończy. Ona trwa i będzie trwała do końca życia tej kobiety i tego mężczyzny. Chodzi więc o to, żeby im pokazać konsekwencje każdej decyzji, by mogli wybrać to, co będą gotowi nieść dalej. Trzeba  dużo mądrości i interdyscyplinarnego zespołu, który to zrobi. Cokolwiek rodzice zdecydują, zespół ich  nie odrzuci, ale  będzie z nimi na wszystkich etapach wybranej drogi. To będzie ciężka droga, bo i tak dojdzie do spotkania z chorobą i ze śmiercią swojego dziecka. Pytanie tylko kiedy i jak oraz na co mamy wpływ a na co nie. Rozpatrujemy to wszystko bardzo indywidualnie, a konsultacje z parami trwają czasem parę godzin.

W takich sytuacjach każda decyzja i konsekwencje są trudne. Czasem jednak słyszymy od kobiet, które dokonały aborcji raz, a nawet więcej, że nic się nie stało, że nie mają z tym żadnego problemu.

Myślę, że tak może być. Rzeczywiście na pierwszym etapie kobiety bywają odcięte od emocji i często taki stan trwa przez wiele długich lat. Obserwuję takie zjawisko, że wiele kobiet na starość, właśnie w momencie przygotowywania się do swojej śmierci wraca do tych wydarzeń. Pamiętają wszystko ze szczegółami. Mogą nie pamiętać wielu rzeczy, nie rozpoznawać już swoich bliskich, a to pamiętają.  Te kobiety są szczególnie bliskie mojemu sercu, bo zaryzykuję stwierdzenie, że to jest dużo trudniejsza droga niż pozwolenie dziecku na naturalną śmierć. Dlatego staramy się robić wszystko, żeby one miały pewność, że mogą tu przyjść, złożyć ten cały bagaż, który dźwigają czasem przez wiele długich lat albo który dopada  je w najmniej oczekiwanym momencie. To wszystko jest okalane wstydem. Z kim one mają o tym porozmawiać? Z dziećmi, które są na świecie, z partnerem, z kim? Apeluję, jeżeli są kobiety, które zmagają się z tym same, to mogą tutaj przyjść, a my pomożemy im uporać się z tym, przyjąć całą swoją historię. Uczestniczyłam w spotkaniach, gdzie kobiety po aborcjach czy poronieniach jakby na nowo przyjmowały te dzieci, nadawały im imiona, wpisywały je do rodziny, do jej historii. Bardzo ważne jest by dziecku nadać tożsamość, zwłaszcza jeśli dla bliskich to było dziecko, a nie tylko zespół komórek. Takie rzeczy również tutaj robimy, ponieważ przynoszą nieprawdopodobną ulgę całej rodzinie. To są przepiękne, wzruszające spotkania. Możemy rozmawiać filozoficznie, czy człowiek jest tylko ciałem czy nie. Jeśli jest tylko ciałem, to faktycznie to może nie ma znaczenia. Natomiast jeżeli jesteśmy ze sobą związani czymś więcej niż biologią, to przyjęcie tego dziecka ma wymiar nieprawdopodobnego uwolnienia. Pomimo tego, co się stało i wszystkich przeżytych dramatów ta relacja trwa. To jest dla mnie doświadczenie hospicyjne, że w momencie śmierci relacja się nie kończy. Myślimy, że się skończy i wszystko będzie jak dawniej, ale  nie będzie.

Wracając do tematu cierpienia, chciałabym zacytować fragment Pani książki Nocny stróż. „Możemy być przykuci do łóżka, nie zmienić miejsca, a mimo to dotrzeć do kawałka nieba ukrytego w tobie jak skarb. Do serca, które pamięta Boskie ręce i cały Jego plan na twoje życie”. Na tym planie chciałabym się zatrzymać. Czy ten boski plan zawiera również plan  na nasze cierpienie?

Myślę, że Panu Bogu nic z rąk nie wypada. To nie jest tak, że ja byłam zawsze wierzącą osobą. Wręcz przeciwnie, szukaliśmy się mocno i myślę, że dalej się szukamy. Ja gubię ten szlak, bo mam problem z widzeniem, ale myślę, że Pan Bóg jest ostatnią osobą, która chciałaby cierpienia dla kogokolwiek z nas.

Dlaczego więc cierpimy?

Cierpimy dlatego, że mamy serce z kamienia.

To w wymiarze psychologicznym czy duchowym. Ale doświadczamy również chorób ciała.

Znam osoby, które pomimo choroby nie cierpiały wewnętrznie. To jest dla mnie rodzaj   największego sukcesu, który można osiągnąć na świecie. Wszystkie świadectwa, również świętych, którzy byli, np. w obozach koncentracyjnych pokazują, że oni mieli w sobie jakąś pewność czy wewnętrzne przekonanie, że pomimo tych trudnych okoliczności można zachować wewnętrzny spokój.

Trudno jednak uwolnić się od cierpienia fizycznego. Jak sobie z nim radzić, jak znaleźć jego sens?

Jest wiele różnych technik w różnych kulturach. Dużo miałam związku z buddystami, jeździłam w różne miejsca, między innymi do klasztorów. To jest kwestia pewnej integracji świadomości ze swoim bólem, ze swoim ciałem. Jeżeli dobrze zamieszkamy w naszym ciele, to będziemy mogli w porę odbierać pewne sygnały, zauważać różne dolegliwości i nie bagatelizować ich. Ponadto nie powinniśmy się truć, podtruwać i tak dalej. Nie współpracujemy z naszym ciałem, więc pewne choroby są wynikiem naszych zaniedbań. Biologia rządzi się swoimi prawami. Ja wierzę w moc Stwórcy, który dał nam rozum i musimy go umieć używać. Jeżeli nie wpisujemy się w te prawa natury, które poznajemy, do których mamy dostęp i nie żyjemy zgodnie z nimi, to potem często płacimy za nasze zaniedbania.

Ale takie wytłumaczenie nie sprawdza się w przypadku dzieci.

Cierpienie dzieci jest dla mnie najtrudniejszym doświadczeniem, tego się po prostu nie da wyjaśnić. Człowiek w totalnej bezradności siada i po prostu już nic nie rozumie, buntuje się. Niejednokrotnie tutaj miałam ogrom rozgoryczenia i żalu, że to w ogóle jest możliwe, że spotyka kogoś małego aż tak wielki dramat, że spada na niego aż tak wiele rzeczy. Temu buntowi zazwyczaj odpowiada tylko i wyłącznie cisza, totalna cisza. A potem stając przy łóżku takiego gasnącego dziecka, człowiek robi się zupełnie mały. Zdaje sobie sprawę, że często dzieci, które są chore nie przychodzą tutaj dla siebie, ale dla nas. Mam tego dowody każdego dnia, kiedy widzę ludzi, którzy totalnie zmieniają swoje życie. Ja dzieciom hospicyjnym zawdzięczam wszystko, całą mądrość, którą mogę gdzieś przekazywać, np. więźniom, z którymi się spotykam. Widzę, jak oni się zmieniają i zaczynają swój proces resocjalizacji.  Dzięki tym historiom życia, dzięki dziecku, które przychodzi na świat czasem na 15 minut, pół godziny czy kilka lat cierpienia. To wygląda tak, jakby ich cierpienie miało taką moc, że jest się w stanie przecisnąć nawet przez kraty albo dotrzeć do naszego wewnętrznego więzienia. Przez te lata widzę wiele osób, które totalnie zmieniają swoje życie właśnie po kontakcie z hospicyjnymi dziećmi. A ja wiem jak trudno się zmienić. Towarzyszymy dzieciom, które przychodzą na świat i już wiemy, że są obciążone bardzo ciężką chorobą. Czasem ukryta tajemnica życia, które trwa dosłownie kilka uderzeń serca rozgrywa się na porodówce. Widzimy dziecko, które choruje, cierpi i po ludzku mamy bunt wobec tego, ale ono ma tylko i wyłącznie siłę przemiany. Tak widzę świętość. Dla mnie święty człowiek to ten, który ma siłę zmiany, a nie musi nic mówić. To jest tutaj niebywałe, że ludzie się zmieniają przy tych dzieciach. I stawiamy pytania o sens. Nie wiem. Wciąż wiem, że nie wiem, to jest wielka tajemnica. I patrząc z perspektywy życia, to nie ma sensu. Ale jeżeli jest życie po śmierci, to jestem ciekawa tego dnia, tego co się wtedy wydarzy. Rzeczywiście uciekamy przed cierpieniem, ale wbrew pozorom największe cierpienie to nie jest to fizyczne. Tego też dowiedziałam się w domu starców i w innych miejscach, gdzie byłam. To nie jest cierpienie fizyczne, tylko duchowe, w którym tkwimy często przez wiele długich lat, będąc na uwięzi, żyjąc w ciągłym strachu.

Strach jest naszym wiernym towarzyszem. Jest wpisany w nasze życie i większość z nas uważa, że nie da się od niego uciec. Nie ma w nas ufności i spokoju. Również ludzie wierzący, mimo że deklarują zaufanie, żyją w leku.  

Dokładnie tak jest. Czasem chcę żeby Bóg nam tutaj coś załatwił, zorganizował, ponieważ problemów jest mnóstwo. Ale On zazwyczaj odpowiada mi pytaniami: „ Czy ja ufam, że On to poukłada po swojemu, a ja mam  tylko patrzeć, obserwować, ewentualnie nie przeszkadzać swoim  pomysłami? Czy znowu zwycięży mój strach?”. My to ciągle, codziennie powinniśmy trenować. Rzeczywiście ze strachem tworzymy najściślejszy związek w naszym życiu. Zabiera nam komfort, apetyt na życie, spokojny sen i wiele innych rzeczy. Sama wiem po sobie jak codziennie muszę się zmobilizować, żeby myślom, które mnie ogarniają i czarnym scenariuszom, które mogą się wydarzyć powiedzieć „do widzenia”. Powiedzieć strachowi: „dziękuję za kontakt, ale wiem, że przesadzasz”. To wymaga dużej wewnętrznej mobilizacji do trenowania. To jest wielki wysiłek każdego dnia od rana, bo tak naprawdę strach podpowiada nam ciągle i świetnie gra swoją rolę. Dużo pracy trzeba wykonać by zaufać w boski plan.

Pani już od trzynastego roku życia spotykała się z cierpieniem, strachem czy smutkiem wspierając mieszkańców domów opieki. Czy wolontariat, działania społeczne i charytatywne towarzyszyły Pani przez cały czas?  

Te działania odbywały się z przerwami. Po doświadczeniach z domami opieki zajęłam się   pracą z młodymi ludźmi, na przykład uczestniczyłam w oratorium z młodzieżą z rodzin patologicznych. Bardzo lubię pracę z osobami, na które patrzymy krzywym okiem, stygmatyzujemy je, ponieważ mają problemy, na przykład z prawem. Dlatego mocno współpracujemy z więźniami  czy z młodzieżą, której grozi poprawczak. To jest dla mnie zawsze zdumiewające, że osoby, które są mocno poranione, pogubione czy wpadają w nałogi, mają nieprawdopodobnie pojemne serca. Może właśnie dlatego tak łatwo przyczepia się do nich zło. To są niebywali ludzie. Na początku pandemii zatrzymały się wszystkie akcje charytatywne. Wszyscy zniknęli, wszyscy się bali o swój byt, o pracę. I wtedy odebrałam telefon od jednego z więźniów, który zapewnił, że nic się nie zmienia, nadal będą na blokach wywieszać plakaty o tym jak zostać aniołem. Uważam, że naprawdę każdą historię życia można pokochać, a wręcz im więcej stracisz, tym możesz osiągnąć bardziej spektakularny sukces.

To jest ta moc, która w słabości się doskonali. Często Pani o niej wspomina. A co dały Pani podróże? Ma Pani na swoim koncie wiele wypraw, między innymi do Kenii, Mongolii czy Nepalu.  

Podróże dały mi pewność, że tego, czego szukałam na krańcach świata, tego tam nie znalazłam i nie znajdę. Mam romantyczną naturę, szybko stawałam się zauroczona wieloma rzeczami. Ale później pojawiło się poczucie, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Moje wyprawy pokazywały, że przecież w te wszystkie miejsca ciągle zabieram siebie i moje niepoukładane sprawy. I mogę uciekać długo i coraz dalej, ale znowu dopadnie mnie jakiś egzamin, z którym będzie mi ciężko sobie poradzić. Staram się więc już nie uciekać od siebie, tylko wyjeżdżam na pustelnie samotności w Polsce. To mi teraz daje dużo dobrego. Staram się podróżować cały czas, ale już nie na krańce świata, mimo że jak przydarzy się okazja, to pewnie jeszcze gdzieś pojadę. Podróże przede wszystkim kształcą, poszerzają horyzonty i pokazują, że każdy z nas gdzieś tam, na dalekim zakątku świata ma podobne dylematy, podobne problemy, a często nawet trudniejsze. Podróże dały mi też wielką miłość do Polski. Kocham mentalność Polaków. Co byśmy o sobie nie mówili, uważam, że jesteśmy wybitnym narodem, który jest w stanie robić wielkie rzeczy w momentach kryzysu. To jest bardzo bliskie mojemu sercu. Hospicja w Polsce są pionierami tej idei na skalę europejską. Takie Centra Wsparcia po Stracie, jak nasze, obserwowaliśmy w Dubaju czy Szwajcarii i stworzyliśmy pierwsze takie miejsce w Polsce.  Polacy pokaleczeni  przez trudną historię  mają mocno rozbudowaną kreatywność, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. My sobie poradzimy w każdej sytuacji i mamy naprawdę wielki potencjał. Nie doceniamy tego kompletnie. Podcinamy gałąź na której sami siedzimy, ale po to, żeby spadać i znowu znaleźć kolejną. Taka jest nasza natura.  Będąc za granicą jestem dumna, że jestem z Polski.

Podróże po Polsce i świecie, dziesiątki ludzi spotkanych w hospicjum, na warsztatach czy akcjach charytatywnych. Które spotkania były dla Pani najważniejsze?  

Najbardziej przełomowe spotkanie w moim życiu, to spotkanie z Bogiem. Piszę o nim w ostatnim rozdziale swojej książki Nocny stróż. Bóg jest moim najważniejszym nauczycielem. To jest zdecydowanie największe i najbardziej spektakularne dla mnie spotkanie.

Od kiedy ma Pani takie dobre relacje z Bogiem?

Moje relacje z Bogiem układały się falowo. Gdy byłam dzieckiem wiara była mi bardzo bliska i byłam mocno zaangażowana. Jako nastolatka jeszcze bardziej, a potem się to wszystko pogubiło. Przez różne cierpienia i problemy, które mnie znokautowały. Również przez rzeczy dziejące się w kościele,  z którymi się nie zgadzałam, pod którymi nie chciałam się podpisywać i przeciw którym się buntowałam. Aż w końcu, właśnie dzięki wszystkim doświadczeniom hospicyjnym zrozumiałam, że to wszystko, co mi się nie podoba jest bardzo ludzkie, a z Bogiem nie ma wiele wspólnego. Jednak łatwo Go tym całym złem obrzucić. On wiele zaryzykował dając mi wolną wolę, bo ja zazwyczaj wybieram źle.

Trudno w to uwierzyć patrząc na wszystko, co Pani robi. A inne spotkania?

To jest bardzo ciekawe pytanie, bo tak wielu ludzi spotykam każdego dnia. To jest też ogromny przywilej mojej pracy tutaj. Jakbym miała powiedzieć, który z podopiecznych najbardziej odcisnął ślad w moim sercu, to też miałabym problem, ponieważ każda historia jest niebywała. Pożegnaliśmy tu kogoś lata temu, a owoce jego życia widzimy teraz. Te dzieci o sobie przypominają, np. w dniu ich śmierci, która była pięć czy sześć lat temu, wydarza się coś szczególnego i my wiemy, że gdzieś tam ktoś się uśmiecha. Ale jednym z takich najważniejszych spotkań było na pewno to z księdzem Kaczkowskim, któremu zawdzięczam fakt, że jestem w hospicjum. Usłyszałam go w kościele lata temu, on wtedy zaczynał swoją działalność hospicyjną. Ja byłam niechętnie w tym kościele. Pamiętam, że siedziałam gdzieś pod chórem, zbuntowana i wkurzona. Wyszedł na ambonę i po prostu mnie oczarował, był zupełnie inny niż wszyscy. Stał się takim budzikiem w mojej głowie. Na pewno dał mi pstryczka w nos, żeby nie przestawać szukać, więc ja bardzo dużo mu zawdzięczam. Jest ważną postacią dla całego ruchu hospicyjnego, wszyscy tutaj chodzą po jego śladach.   No i nasz ojciec Piotr Deczewski – świętej pamięci kapelan jezuita. Zmarł nagle mając 51 lat. 17 czerwca będzie pierwsza rocznica jego śmierci. To jest dla mnie postać, która mnie najwięcej nauczyła. On z taką nieprawdopodobną łatwością potrafił znaleźć wspólny język ze wszystkimi osobami wierzącymi czy niewierzącymi. Był filozofem, religioznawcą i miał bardzo szerokie horyzonty. Ale gdy trzeba było z jakimś dzieckiem porozmawiać tak po prostu, on potrafił z bardzo intelektualno-teologicznych rozmów przejść na rozmowę o Godzilli. Łapał świetny kontakt z dziećmi, nawet bez kontaktu werbalnego. Był przygotowany na każde spotkanie, a pamięć miał absolutną. Uwielbiał filmy i pamiętał nazwiska wszystkich aktorów, reżyserów, szczególnie wyszukiwał tych, którzy byli monogamistami. Bardzo barwna postać z poczuciem humoru, z pogodą ducha i z różnymi anegdotkami. Zawsze mówił: „do ślubów to nie przykładam za bardzo ręki, bo to ludzie nieświadomie robią, ale nie ma to jak dobry pogrzeb”.  I zawsze gdy przychodził do hospicjum to powtarzał, że już go dzisiaj nic lepszego nie spotka. Bardzo dużo mu zawdzięczam. On we mnie odbudował wiarę w ojcostwo duchowe,  w to, że ono ogóle jest możliwe, tylko trzeba je zdobyć. Pokazał mi, że każdy mężczyzna jest do tego powołany, tak samo jak każda kobieta powołana jest do macierzyństwa duchowego i że dojrzewamy do tego do ostatniej chwili. Szalenie mi miło, że mogliśmy uczestniczyć w ostatnim etapie jego życia, nie spodziewając się, że jest ostatnim. Osoba, która o śmierci wiedziała wszystko, przygotowywała do niej dzieci, młodzież i rodziny, zmarła w domu, pijąc kawę w ostatnim dniu urlopu. Jakby po prostu przelogował się do innej rzeczywistości. On nigdy się nie spieszył, zawsze miał dla wszystkich czas. To jest w ogóle paradoks hospicjum, że jesteśmy w stanie w tym systemie i procedurach tak wszystko  zorganizować, żeby personel miał czas dla pacjentów, którzy już tego czasu nie mają. To jest bardzo ważne.

Życzę Pani czasu dla innych, niesłabnącego zaangażowania i efektywnych treningów emocjonalnych każdego dnia. A także 12500 aniołów dla hospicjum. Bardzo dziękuję za to spotkanie.

Ja również dziękuję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *