Barbara Chwesiuk – założycielka i właścicielka firmy Bialcon, dyrektor kreatywna marek Bialcon i Rabarbar. Projektantka mody i autorka felietonów do kwartalnika Kraina Bugu. Właścicielka Pałacu Cieleśnica oraz Manufaktury Cieleśnica. Laureatka licznych nagród, między innymi Ambasadora Wschodu, Lwa Koźmińskiego, Złotej Pętelki, Marki Lubelskiej, Gazeli Biznesu, Dobre bo Bialskie, czy Lauru Konserwatorskiego za odrestaurowanie Pałacu w Cieleśnicy.
Pamięta Pani dzień, w którym zobaczyła pałac w Cieleśnicy po raz pierwszy?
Wiele lat temu słyszałam, że jest takie opuszczone miejsce, taki stary pałac w dużym parku. Wybrałam się tam z dwiema pracownicami, żeby zrobić fotografie nowej kolekcji Bialconu. Weszłyśmy przez dziurę w płocie i zobaczyłyśmy pałac zabity deskami. Miałam swój aparat i robiłam dziewczynom zdjęcia, które mamy do dziś w dziale projektowym firmy. Wtedy przed pałacem rosło mnóstwo krzaków, dzikie krzewy czarnego bzu i inne, które się tam powysiewały. Sesja była realizowana na tle pałacu, na jego schodach, przy kolumnach, a te wszystkie sukienki wisiały na krzakach dookoła. Fotografowałam również te powiewające sukienki, ale akurat te zdjęcia zaginęły, szkoda.
Spodobało się tam Pani?
To miejsce było bardzo klimatyczne i pamiętam, że ten dziki park i zrujnowany pałac zrobiły na mnie ogromne wrażenie. We mnie największe emocje wywołują właśnie stare ruiny, ponieważ wtedy wszystko widać oryginalnie, wszystkie detale, elementy konstrukcji. Po remoncie takie obiekty dużo tracą i już mniej mi się podobają. Najbardziej lubię budynki nieodrestaurowane. Marzy mi się, żeby podróżować po takich ruinach, a nawet żeby spędzić noc w jednych z nich. To by z pewnością było miłe doświadczenie. Musiałabym tylko zabrać kompana żeby było raźniej i żebym się nie bała.
Już wtedy pojawiła się chęć kupienia tego pałacu?
Nie. Zapomniałam o nim na kilka lat, myślę, że nawet więcej niż dziesięć. Pewnego razu, syn wracając z akademika do domu, zobaczył tablicę z ogłoszeniem, że pałac jest na sprzedaż. Były aż dwa bilbordy z tą informacją i okazało się, że wiszą już od roku, ale nie wiedziałam o tym wcześniej. Odnalazłam właścicielkę, która kupiła go wraz z mężem od spadkobierców. Niestety niewiele zdążyli zrobić, zaledwie wykarczowali trochę krzaków, ponieważ ten pan zmarł. Interesując się tym miejscem pod kontem zakupu, pojechałam tam któregoś dnia rano. Chodziłam między pokrzywami i krzakami. Pamiętam staw porośnięty rzęsą i park, taki dziki, zarośnięty. Było mnóstwo krzaków, które „wchodziły” do stawu. Pamiętam powalone drzewa i poranne słońce przebijające się przez liście. Ten czerwcowy ranek z tym świergotem ptaków, to było coś niesamowitego, wręcz magicznego, to tak jakby człowiek przeniósł się w zupełnie inne miejsce.
Nadal ma się tam odczucie przebywania w innym świecie, więc chyba udało się zachować trochę tej magii?
Po uporządkowaniu to miejsce bardzo dużo straciło. Ale nasi goście mówią, że gdy dojeżdżają do pałacu, to mają wrażenie jakby przenosili się w czasie. Bardzo mnie to cieszy. To oznacza, że zostało trochę tego, co tak mnie zauroczyło. Dla mnie to miejsce jest oddzielnym bytem. Ale to chyba tak jest, że miejsca, z taką krótszą czy dłuższą historią to są takie oddzielne byty, wręcz traktuje się je jak żywe organizmy. Przynajmniej ja tak mam.
Trudno było doprowadzić ten byt do obecnego stanu?
Było pod górkę. Rodzina była na początku trochę przeciwna, ale ja się totalnie zakręciłam. Nie miałam pieniędzy, a bank odmówił mi kredytu hipotecznego na zakup pałacu, więc musiałam brać kredyt obrotowy. Najbliżsi to zaakceptowali, ale potem zaczęły się problemy przy remoncie i znowu było gorzej. Dwa lata remontu, podczas których prawie codziennie byłam na budowie, gdzie ciągle pojawiały się nowe trudności, jak to bywa w przypadku zabytku. To generowało wciąż rosnące koszty. Nie było łatwo. Nie ukrywam, że bardzo się wykrwawiłam finansowo na ten remont, moja firma odzieżowa trochę cierpiała z tego powodu, więc może to nie było zbyt rozsądne. Ale było warto.
Od początku myślała Pani o przeznaczeniu pałacu na hotel?
Najpierw myślałam tylko o tym, żeby dotrwać do końca renowacji. A potem, jak to miejsce utrzymać. Wiele jest takich osób, które ulegają zauroczeniu jakimś pięknym miejscem, tracą dużo energii i pieniędzy na jego renowację, a później stają przed problemem jak je utrzymać. Zrealizują się, są szczęśliwi, ich misja życiowa jest spełniona, ale nie wiedzą co dalej. Często okazuje się, że muszą to sprzedać i to za połowę poniesionych kosztów. Zazwyczaj właściciele takich obiektów kończą w ten sposób. Od początku wiedziałam, że chcę tu stworzyć hotel. Jednocześnie przygotowywałam różne plany awaryjne. Myślałam o domu pracy twórczej, ale nie sfinansują go ani artyści, ani organizacje ich zrzeszające. Rozważałam również dom spokojnej starości albo miejsce dla rezydentów. To jest duży budynek i spory teren dookoła, bardzo kosztowne w utrzymaniu. Sezon jest krótki, a hotel ma tylko dziesięć pokoi. Każdy hotelarz wie, że obiekt poniżej pięćdziesięciu pokoi nie przynosi dochodu, więc trudno jest takie miejsce utrzymać przy życiu.
I jak się to Pani udaje?
Ostatecznie wpadłam na pomysł, żeby powołać spółką akcyjną i sprzedawać ten majątek po kawałku, jak największej ilości ludzi. I tak doszło do emisji akcji. Robię to z nadzieją, że będzie je kupować coraz większe grono, że może z czasem pójdzie to w setki, może w tysiące osób, które będą traktować to miejsce jak swój dom. I myślę, że wtedy będzie obłożenie przez cały rok i że to będą stali goście, znani dla personelu. Z takimi gośćmi fajnie się pracuje, bo oni czują się, jak u siebie w domu, znają obiekt i ludzi. Wtedy można próbować prowadzić hotel taniej. Wiadomo, że goście sporadyczni oczekują normalnej restauracji, normalnego hotelu z pokojami sprzątanymi codziennie itd. To są duże koszty związane z personelem czy daniami z karty. Natomiast jeśli przyjeżdża grono właścicieli, którzy są zadowoleni, że mają ugotowany dobry, domowy obiad, który kucharka wystawi i oni sami się obsłużą, to można wtedy generować mniejsze koszty. W przypadku małego hotelu trzeba włożyć trochę wysiłku by był rentowny, ale jest to możliwe.
Manufaktura Cieleśnica jest kolejnym elementem tego pomysłu na zwiększenie rentowności?
Tak, manufaktura to kolejny pretekst do rozwoju, sposób na rozkwit całego przedsięwzięcia. W oparciu o surowce skupowane lokalnie lub zamawiane w firmach ze wschodniej Polski, produkujemy tradycyjne herbaty, mieszanki ziołowe, syropy owocowe czy konfitury. Kontynuujemy przedwojenne tradycje Cieleśnicy, oferując w 100% naturalne likiery. W planach mamy produkcję wysokogatunkowych wódek, likierów czy rumu. Chodzi również o to, żeby manufaktura budowała markę, która będzie miała porządne podwaliny, takie autentyczne podstawy z prawdziwą historią w tle. Wtedy to wszystko jest spójne, ma sens. Poza tym, ja traktuję Cieleśnicę jak miejsce pomnik. Pragnę pokazać, że kiedyś były takie miejsca, gdzie była różnorodna produkcja powiązana z wysoką jakością. Ostatni, przedwojenny właściciel Cieleśnicy – Stanisław Różyczka de Rosenwerth mógł się pochwalić majątkiem, w którym był młyn, olejarnia, Gorzelnia Wódek Gatunkowych czy duże gospodarstwo ze stawami rybnymi. A ponadto, nie brakowało tam elementów nowoczesności, przejawów polotu i fantazji. Realizowano tam również swoje marzenia, chociażby takie jak, to o powołaniu do życia Podlaskiej Wytwórni Samolotów. To jest wspaniała historia i uznałam, że jest naprawdę warta tego, by ją pokazać ludziom.
Manufaktura to również przykład jakości, którą ceni Pani sobie szczególnie.
U nas komuna wiele zniszczyła, ale nie tylko u nas jest gorzej. Jakaś bylejakość zapanowała na świecie, wszędzie otacza nas plastik i wyroby słabej jakości. Prowadząc Bialcon, ze smutkiem odnotowuję, że wszystkie fabryki tkaninowe w Europie, które produkowały piękne lny, wspaniałe jedwabie czy żakardy, zostały zamknięte. W tej chwili wytwarza się tkaniny tanie, słabe gatunkowo. Od wielu lat czuję, że przyjdzie taki czas, kiedy ludzie znowu będą cenić jakość. W manufakturze stawiamy na zdrowe, wysokiej klasy produkty tworzone w oparciu o tradycyjne przepisy. Na razie, sami u siebie nie jesteśmy w stanie wyprodukować wódek i likierów. Długo nie mogliśmy znaleźć producenta trunków, który w sposób naturalny byłby w stanie zrobić z naszych syropów wysokiej jakości wyroby. Wszyscy producenci wódek kolorowych dodają do spirytusu określoną ilość wody oraz koncentratu czyli sztucznej substancji smakowo-zapachowej, i tyle. Chociażby to świadczy o tym, jaka bylejakość panuje na rynku. W końcu ktoś zgodził się, żeby eksperymentalnie spróbować zrobić nam alkohole z naszych produktów. Teraz zamówiliśmy drugą partię. Nasz likier „44”, tworzony na bazie naturalnego miodu oraz likiery owocowe cieszą się dużym uznaniem. Mam nadzieję, że już wkrótce sami będziemy produkować limitowane serie.
Pierwsza emisja akcji była realizowana pod hasłem „Odtworzenie fabryki wódek gatunkowych”. Celem obecnej jest, między innymi, uruchomienie produkcji alkoholi. Co poza tym?
W pierwszej emisji zyskaliśmy prawie sześćset tysięcy złotych. Środki te zostały przeznaczone przede wszystkim na zakup gorzelni. Częściowo posłużyły również jako środki obrotowe na zamówienie kolejnej partii alkoholi. Natomiast finanse pozyskane w tej emisji przeznaczymy na zakup wszystkich urządzeń do destylacji i uruchomienie produkcji. Ponadto chcemy zbudować jeden lub dwa domki ogrodnika, czyli miejsca dla naszych gości na terenie ogrodu. Planujemy też zakup budynku z terenu dawnej gorzelni oraz wydatki na marketing i sprzedaż. Część to będą środki obrotowe na kolejne przedsięwzięcia towarowe.
Jaki poziom sprzedaży akcji będzie dla Pani satysfakcjonujący?
Wystawiliśmy akcje o wartości miliona złotych. Mam nadzieję, że nabywców znajdą prawie wszystkie, tak jak przy pierwszej emisji. Ale nawet jeśli sprzedamy połowę, to już będzie coś, co pozwoli nam powoli działać. Na pewno uruchomimy wtedy produkcję alkoholi i na pewno kupimy budynek, ponieważ warto inwestować w nieruchomości. Z punktu widzenia akcjonariuszy to jest bardzo ważne. Nawet jeśli tempo rozwoju firmy nie będzie dostatecznie szybkie, inwestycje w nieruchomości, których ceny będą rosły, zapewnią satysfakcję akcjonariuszy, ponieważ nigdy na tym nie stracą. Wiadomo, że gdy zaczyna się produkować coś wysokiej jakości, to nie zdobędzie się szybko rynku. Szybko można to zrobić tanimi produktami, ponieważ wciąż bardzo liczy się cena. Dlatego trzeba spokojnie i konsekwentnie działać, ale wierzę, że wcześniej czy później uda nam się zbudować silną markę i za jakiś czas firma będzie miała dużą wartość.
Akcjonariusze Pani firmy kupują akcję bardziej z potrzeby wsparcia inicjatywy, która im się podoba, z chęci bycia częścią historii tego miejsca czy raczej z myślą o zyskach?
Są takie osoby, które z sympatii do nas, mają potrzebę wsparcia tego przedsięwzięcia. Ci, którzy inwestują większe kwoty, sześć tysięcy, dwadzieścia i więcej, liczą na to, że wartość firmy będzie rosła i że będą w przyszłości na tej inwestycji zarabiać. Jeśli chodzi o nadzieję na zyski, to wszyscy mają świadomość, że manufaktura to start up. To jest normalne, że jeśli coś się zaczyna, to trzeba jakiś czas poczekać na dywidendy. U nas jest o tyle inaczej, że chwilową rekompensatę dywidendy można otrzymać w postaci rabatów na noclegi w pałacu. Już przy minimalnym pakiecie akcji za 120 złotych nabywca otrzymuje zniżkę w wysokości 20 procent. To jest stały rabat, bez względu na to kiedy przyjazd ma miejsce, czy to w wysokim sezonie, czy w weekend. Jeśli ktoś często przyjeżdża, a mamy takich akcjonariuszy, to jest to duża oszczędność. Poza tym im większe zainwestowane kwoty, tym większe rabaty. Przy pakiecie za 100 tysięcy złotych, to już jest 50 procent rabatu. Jeśli ktoś ma zamiar kupić daczę i ciągle o nią dbać, to może lepiej zainwestować w pałac. Jego wartość rośnie, coś się w nim dzieje, tworzy się historia, jakiś dorobek, a jednocześnie zagwarantowane są tanie noclegi w fajnym miejscu i dobrych warunkach.
Z jednej strony jest Pani docenianym przedsiębiorcą, właścicielką firmy odzieżowej i sieci sklepów oraz majątku w Cieleśnicy. Z drugiej zaś, projektuje Pani ubrania, pisze felietony czy maluje obrazy. Kim czuje się Pani bardziej, businesswoman czy artystką?
Myślę, że nie jestem ani dobrą artystką, ani przedsiębiorcą. Wydaje mi się, że mam dobre wyczucie jeśli chodzi o trendy i to nawet te długoterminowe. Właściwie przewiduję w perspektywie wielu lat. Może wiec jestem dobrym przedsiębiorcą, ale bardziej w zakresie strategii. Mogę planować przyszłe działania, ale muszę mieć dobrych szefów poszczególnych działów, ponieważ nie mam umysłu analitycznego, nie mam głowy do finansów, nie jestem umysłem do końca ścisłym. To, co najbardziej lubię robić, to jednak zajęcia artystyczne. Moim ulubionym jest wymyślanie nadruków na tkaniny. To nie jest dla mnie praca, ale świetny relaks. Właśnie przeglądałam propozycję tkanin na lato 2021. Uwielbiam takie obowiązki, to sama przyjemność. Rzeczywiście tak się układa, że obecnie realizuję się bardziej artystycznie.
Jakie są Pani najbliższe plany w tym zakresie?
Niedawno zadebiutowała nowa linia Bialcon Art, kolekcja niezwykle barwna, w której ubrania wyglądają jak obrazy. Jest w niej mnóstwo nadruków wykonywanych przeze mnie i inne osoby realizujące się artystycznie. Równolegle, dla osób minimalistycznych stworzyliśmy nową linię w Rabarbarze o nazwie Black. Tu liczy się bardziej forma, więc to inna dziedzina, ale też sztuka. Myślę o zrobieniu kolekcji tkanin dekoracyjnych, na grubych lnianych tkaninach. Pojechałam ostatnio do Zakopanego, żeby odświeżyć sobie różne detale i elementy dekoracyjne. Przed wojną styl zakopiański miał aspiracje by stać się polskim stylem narodowym. Chciałam by jego elementy, przełożone w nowoczesny sposób, pojawiły się na tkaninach. Ostatecznie, przygotowuję jednak na początek nadruki na kolekcję lnianą z elementami pereborów czyli unikalnych elementów tkanych, charakterystycznych dla Podlasia. Stwierdziłam, że te pojedyncze elemenciki, z których składają się duże wzory, wyglądają bardzo egzotycznie, wręcz afrykańsko. Uznałam, że może jednak zrobię taką kolekcję bardziej wschodnią, chociaż będzie wyglądała międzynarodowo, etnicznie. Może wykorzystam w niej małe detale pereborów w powiększeniu. Rożne rzeczy wymyślam, nie zawsze trafione. Na przykład jedwabne koszule nocne z cienkimi francuskimi koronkami, bajońsko drogie lalki szmaciane czy ubranka dziecięce, takie same jak dla dorosłych, które się kompletnie nie sprzedały. Może te tkaniny dekoracyjne będą kolejnym niewypałem.
Mam nadzieję, że tak nie będzie. Na pewno sukcesem są wszystkie Pani działania na rzecz lokalnego rozwoju, za które jest Pani bardzo ceniona i wielokrotnie nagradzana. Dlaczego lokalny rozwój jest Pani tak bliski?
Za rozwojem idzie dobrobyt, ludzie którzy więcej zarabiają, więcej wydają. Za tym dobrobytem podąża zaś rozwój kulturalny i duchowy. Jeśli człowiek już nie musi walczyć o chleb, o problemy dnia codziennego, to może stać się lepszym człowiekiem. Zazwyczaj wtedy już zwraca uwagę na innych, na ich potrzeby, na przyrodę, na otoczenie. Myślę, że to jest ważne i dlatego wszyscy jeśli możemy, to powinniśmy działać. Są osoby, które nie mają takiego powołania i nie czują takiej potrzeby. Osoby, które raczej kręcą się wokół własnego podwórka, dbają o dobrą pracę, wygodny dom, dobry samochód, fajne życie i to jest ich świat. Ale są też tacy, którzy czują, że zostali obdarzeni jakimiś zdolnościami, niekoniecznie wielkimi, ale jednak predyspozycjami do tego, żeby zrobić coś więcej, niż tylko dla siebie czy dla własnej rodziny. Ja absolutnie nie podejmuję swoich działań dla uznania, czy dla sławy, choćby lokalnej. Mnie takie rzeczy krępują i nie czynię niczego dla nagród. Czuję wewnętrznie, szczerze, że jeśli mogę coś zrobić, to powinnam. Jeśli nie mogę, to trudno, czasem jestem do czegoś po prostu za słaba. Ale jeżeli czuję, że dam radę, to zawsze próbuję. Wszędzie można działać, w każdym lokalnym środowisku znajdzie się dobry klimat do robienia czegoś pożytecznego.
Przeprowadziła Pani wiele takich lokalnych inicjatyw. Wspomnę tylko kilka: wsparcie uruchomienia spółdzielni socjalnej pomagającej osobom bezrobotnym, organizacja wolontariatu w Bialconie, w ramach którego szyte są ubrania dla potrzebujących czy założenie Orkiestry RETRO Cieleśnica. Skąd w Pani ta potrzeba działania na rzecz innych?
W najbliższej rodzinie miałam dwie bardzo ważne osoby w moim życiu. Babcia – mama mojego taty, która miała wspaniale serce i stryj Lucjan, który być może miał takież serce po swojej matce. Moi rodzice byli dość surowi, w domu był taki „szorstki wychów”. Mając surowych rodziców i dziadka, takie osoby, jak babcia i stryj robiły na mnie duże wrażenie. Stryj, który już od progu był zawsze uśmiechnięty, który wnosił do domu radość i prezenty. Babcia, która nigdy o nikim nie powiedziała złego słowa i wszystkich usprawiedliwiała. Gdy ktoś o kimś źle mówił, to zawsze go broniła, pijaka, złodzieja, cygankę, wszystkich. Każdego musiała pocieszyć, porozmawiać. Dużo ciepła emanowało od mojej babci i stryja. Imponowało mi to u nich. Czy ja taka jestem? Nie wiem, chyba niekoniecznie. Może z natury jestem inna, ale może to właśnie ich przykład sprawia, że chciałabym robić coś dobrego. Nawe jeśli nie zawsze mi się to udaje, to staram się. Spotkania z babcią i stryjem zapamiętałam na całe życie. Mam ich w sercu i w pamięci, dzięki nim wiem, że można takim być, że można dawać ludziom wiele dobra. Od wielu członków rodziny zaczerpnęłam dużo dobrego. Od mamy – pracowitość, od ojca i dziadka – wierność sobie, od ciotki Zofii -względną ogładę we wczesnych latach dzieciństwa. Pamiętam, że miała dobry zwyczaj poprawiania błędów językowych, moich i mojego licznego rodzeństwa.
A dzisiaj jakich ludzi chciałaby Pani spotykać, jakie spotkania ceni Pani najbardziej?
Cenię sobie spotkania z ludźmi szczerymi, autentycznymi, takimi którzy nie boją się mówić tego, co myślą. To ważne, szczególnie w obecnych czasach, ponieważ idziemy trochę w złym kierunku. Nagannym stało się to, że ktoś szczerze i otwarcie wygłasza swoje stanowisko. Nie wiem skąd to się bierze, że oczekuje się od ludzi, że będą tacy poprawni, że wszyscy będą mieć jednakowe poglądy na pewne tematy. Przecież każdy ma swoją intuicję, czuje wewnętrznie co jest dobre, a co jest złe i ma prawo do swoich poglądów. Ja mogę się z kimś nie zgadzać, ale przecież nie mam pełnego oglądu sytuacji, mogę czegoś nie wiedzieć, nie czuć. Obecnie jestem na etapie pewnego rozumowania i myślenia, a za kilka lat będę na innym i może przyznam rację tej osobie. Niestety, cały czas spotykam się z tym, że szczerość jest źle odbierana. Uważam. że dużo mówi się o tolerancji, ale często ci, którzy najwięcej o niej mówią są totalnie nietolerancyjni. Dla mnie ważne jest to, by każdy mógł powiedzieć to, co sądzi i żeby nie został zaszufladkowany, że jest taki czy inny, wyśmiany czy wręcz wyszydzony.
Chyba właśnie ze strachu przed krytyką, zaszufladkowaniem, czy wręcz wykluczeniem, brak nam odwagi na szczerość.
Są takie czasy, że trzeba mieć bardzo dużo odwagi, żeby powiedzieć co się myśli, żeby móc krzyknąć, że cesarz jest goły. Dlatego teraz, tym bardziej, doceniam spotkania z ludźmi, którzy mówią to, co myślą, to co czują, to co im serce podpowiada. Mówienie nieprawdy jest działaniem przeciwko sobie. Nie powinno być tak, że czujemy w określony sposób, że intuicja nam podpowiada co jest dobre dla nas, dla innych, dla świata, ale moda na coś innego sprawia, że się do tego nie przyznajemy, ponieważ chcemy uniknąć drwin, obelg, krytyki. Staramy się nikomu nie narazić, nie podpaść, bo wtedy czujemy się dobrze i bezpiecznie. Jesteśmy tak spolaryzowani, że wypowiedzenie się za określonym światopoglądem skutkuje odwróceniem się od nas połowy społeczeństwa. Nie chodzi przecież o to, żeby się afiszować, żeby kogoś piętnować, tylko żeby otwarcie móc mówić o tym, co się myśli, żeby zabierać głos w ważnych sprawach, niekoniecznie krytykując innych. Przyznaję, że ja nie zawsze mam taką odwagę. Może ze względu na odpowiedzialność za innych ludzi, za tych, których zatrudniamy. Z pewnych względów mi tej odwagi brakuje, czasami życie zmusza mnie do milczenia. A może to jest tylko wytłumaczenie, może każdy tłumaczy się tak, jak ja.
Życzę Pani i nam wszystkim tej odwagi bycia szczerym i autentycznym. Bardzo dziękuję za rozmowę.
Dziękuję bardzo.
Autor zdjęcia: Michał Ziętkiewicz